Byłem w Dolinie Krzemowej i San Francisco - fotorelacja

Mglisty
Mglisty


Witaj Wykopie! Przedstawiam poniżej relację z mojej podróży służbowej nad Pacyfik – a konkretnie do Doliny Krzemowej w słonecznej Kalifornii. Oczywiście większość mojego pobytu tam zajęły mi sprawy zawodowe, co nie znaczy, że nie miałem kilku dni wolnego na zwiedzanie. Wszelkie pytania możecie zadawać w komentarzach, postaram się na nie odpowiedzieć (w miarę możliwości). Zdjęcia są wykonane przeze mnie. Są duże, przepraszam za ich rozmiar ;)

Tam i z powrotem





Osobny artykuł poświęcę na podróż, gdyż, choć męcząca, zasługuje na osobny opis. Nie każdy może wie jak po 9/11 wygląda wstęp na amerykańską ziemię.
Wizę zdobyłem w trybie przyspieszonym – dzięki uprzejmości mojego pracodawcy dostałem ją w praktycznie dwa dni (co wiązało się z masą jeżdżenia po naszej cudownej stolicy). Dostałem wizę na 10 lat – obecnie jest tak, że jeśli paszport jest ważny krócej i jego ważność skończy się, a wizy jeszcze nie, wystarczy zrobić nowy paszport i okazywać stary przy wjeździe.
Samoloty jak to samoloty – liniami KLM 737 do Amsterdamu, potem 747 Jumbo do San Francisco, w drugą stronę AirFrance do Paryża i do Warszawy. Wyszło tego 15-16 godzin w każdą ze stron. Na trasach międzykontynentalnych dają dobrze zjeść – dwa posiłki ciepłe (nawet dobre), jakieś przekąski, deserki, cola/sok/herbata/kawa do oporu, a i jakieś alko też dostaniesz. Szampan pity z plastikowych kubków na 41.000 stóp ma klimat ;) żeby się nie nudziło linie udostępniają monitory z filmami (nowości kinowe też są), muzyką czy informacjami o locie (co najbardziej mi się podobało).
Prawdziwa zabawa zaczynała się na transferze – amerykańskie służby nie cackają się. Podczas kontroli trzeba ściągnąć i wyciągnąć praktycznie wszystko metalowe (w tym buty), wszystkie laptopy z toreb osobno, i jeszcze przejść przez rentgen (nie tylko standardową pikającą bramkę). Trochę czasu i godności to odbiera, nie powiem. W drugą stronę nie było lepiej – po powrocie odkryłem w swojej torbie enigmatyczną karteczkę od TSA iż mój bagaż został losowy wybrany do dokładnej kontroli (chyba czy nie wywożę ze Stanów ich wolności… czy tam innych narkotyków). Koniec końców, 12.000 km w każdą ze stron i 9h przesunięcia czasowego przebiegło w dość spokojnej (nie licząc lotnisk) atmosferze.

Transport w Stanach





Na początku miałem dostać tylko vouchery na taksówki, co okazałoby się wielkim błędem. Przy tych rzędach odległości, nawet w miastach, byłbym praktycznie uziemiony w hotelu. Wszystko co mówili o tym, że w Stanach można jeździć tylko samochodem, okazało się prawdziwe. O ile jeszcze centrum San Francisco da się jako tako zwiedzić pieszo czy autobusem, w Dolinie Krzemowej wszędzie jest daleko. Do sklepów po 8-10km, do pracy też, tylko kilka knajp było w miarę blisko. Dobrze że stało, że wypożyczyłem samochód – niesamowitego Chevroleta Sonic LT w automacie (dla niewtajemniczonych – Aveo sedan). `



Wóz kosztował 400$ z taxem (tax wynosi 8.75% na wszystko w całym stanie) za 8 dni, czyli około 50$ dziennie – paliwo płacone osobno. Facet z wypożyczalni widząc nazwę mojego pracodawcy zaproponował mi najpierw Dodge’a Challengera Hemi za jedynie 160$ dopłaty… dziennie. No niespecjalnie byłem tą ofertą zainteresowany. Koniec końców, wóz nie okazał się zły, a drogi z 4 pasami jezdni w każdą ze stron (miejscami dochodziły do 8 pasów) tylko skłaniały do wycieczek. Policja w Stanach okazała się nader przyjemna – widać słoneczna Kalifornia działa kojąco i rozweselająco także na stróżów prawa. Byli zawsze mili i pomocni, przymykali oko na hmm, europejską szkołę jazdy, i raz nawet widziałem jak PCHALI (normalnie, zderzakiem) jakiegoś pickupa który zepsuł się na autostradzie do zjazdu. Ze względu na fakt, iż 30% mieszkańców to Azjaci i Hindusi, większość wozów to Toyoty i Hondy. Amerykańskie wielkie wozy nie są aż tak popularne – dodatkowo ze względu na dotację przy kupnie wozów ekologicznych Priusy są na porządku dziennym. Ba, Tesla też, a i nawet SUVy z dołączanym napędem elektrycznym także były dość często spotykane. Co ciekawe, było także sporo Volkswagenów (nie, nie było Passatów w TDIku – chociaż były reklamowane w TV), starych BMW i Mercedesów – co tworzyło dość kolorową mieszankę na drodze, jakże odmienną od tego co nam przyszło oglądać.



Tak, była cała masa muscle carów. Odpicowanych, chromowanych, z głośnymi wydechami i białymi, podstarzałymi kierowcami. Prawilnie.

Kalifornia





Na początek garść suchych informacji – stan znajduje się na zachodnich wybrzeżu USA, jest trzecim największym i najbardziej ludnym stanem tego kraju. Rozmiarem i liczbą ludności przewyższa Polskę – ponad 400.000 km^2 powierzchni i 38 milionów ludności to już coś. Klimat bardzo ciepły – wszędzie rosną palmy i tropikalne kwiaty, deszcz jest rzadkością, a temperatura nawet w kwietniu wynosi około 25 stopni (oczywiście nad samym oceanem jest chłodniej). Bardzo przyjemne warunki do życia. Domy wyglądają jak na filmach – działki mają może po 200m^2, w 90% parterowy dom zajmuje większość jej powierzchni. Z przodu jest oczywiście miejsce na podjazd na samochody – mało kto ma mniej niż dwa (pewnie z powodów które przytoczyłem wcześniej – wszędzie daleko). Połączenie przyjemnego klimatu, wielu lotnisk międzynarodowych (w okolicy Santa Clara jest lotnisko San Jose, San Francisco, oraz Oakland, każde większe miasto ma także swój własny niewielki port lotniczy), dwóch dużych uniwersytetów – Stanforda i Berkeley oraz dobrej infrastruktury przyciągnął największe firmy informatyczne na świecie.

Tak wygląda Uniwersytet Stanforda:



Śladem Wielkich





Co doprowadza nas do kolejnego punktu – Doliny Krzemowej. Osobiście byłem w Google, Apple, Facebooku, Intelu, Nvidii, tutejszym oddziale Microsoftu. Oprócz tego jest tu także siedziba Cisco, HP, eBay, Atmel, Adobe, AMD, Oracle czy SanDisk. Oczywiście, gdyby choć jedna z firm takiego kalibru otworzyła centrum w Polsce, od razu byłoby wydarzenie roku w branży – a tutaj jest ich dwadzieścia w promieniu dziesięciu minut samochodem. Z ciekawostek – Apple jak zwykle okazało się dziadami, przy ich siedzibie żadnych darmowych parkingów, wszędzie zakazy i informacje o karach za parkowanie, za to przy Google spokojnie, można zaparkować i pod głównymi drzwiami, nikt się nie czepia. Ot, podejście do klienta.



Przy takim kapitale dziwnym nie jest, iż domy są koszmarnie drogie – wspomniany przeze mnie tekturowo-drewniany domek wraz z działką kosztuje 400.000$ w górę – cena dość abstrakcyjna.

Ludzie





W okolicach Doliny Krzemowej przeważają biali i Azjaci. Murzyni stanowią niewielki odsetek populacji, tak jak i meksykanie. Ludzie są mili i skorzy do pogaduszek, w kolejce do sklepu czy w korytarzu w hotelu nie omieszkają o coś zagadać. Gdy dowiedzą się, że przyleciało się z Polski, interesują się czy wojsko/policja na ulicach pilnuje no bo przecież sytuacja na Ukrainie… Inna skala, inna skala. W TV lecą głównie hiszpańskojęzyczne programy rozrywkowe, seriale komediowe i kaznodzieje – a przynajmniej ja miałem „szczęście” na to trafić. Jest to dziwne gdyż Amerykanie nie wyglądają na przesadnie religijnych w tych okolicach – kościoły są małe i nie jest ich dużo.

Jedzenie




(dla Waszej informacji - cena 8$, 2 litry zupy, pół kilo kurczaka i chyba tyle samo makaronu. Skapitulowałem w połowie)

Chińskie knajpy są wszędzie. Absolutnie wszędzie. Potem wszelkie meksykańskie Taco Belle i tym podobne (sprzedające chipotle, olaboga ale szajs – tortilla z ryżem i mięsem, badziew), na końcu tradycyjne steakhouse jak np. Applebee’s. Steki mają genialne – soczyste, mięciutkie, niemal słodkie – w Polsce absolutnie nie do dostania. Mięso w chińczykach smakuje jak… no właśnie nie wiadomo co. Glutowate i bez smaku, jak z filmu „skrzydełko czy nóżka” z Louisem de Funesem. Nic ciekawego. Za to dostęp do świeżych krabów, krewetek, ryb bardzo wporzo. Najgorsze były śniadania – w moim hotelu serwowali tradycyjne amerykańskie, co oznacza naleśniki z miodem/syropem kukurydzianym, tosty z pseudoserkiem bez tłuszczu, dżemami light, masłem z 40% tłuszczu (koszmar), no i wszelkiego rodzaju muffinki czy cinnamon rolle. Bardzo słodko, bardzo mącznie, zero ogórków, warzyw, szynki, czegokolwiek. Dla odmiany można było wziąć ryż z dodatkami, jak np. ze szpinakiem czy algami – pozycja dla Azjatów. Nie skusiłem się, nie będę się wygłupiał. O ile przez pierwsze 3 dni było fajnie, coś nowego, to za 9 dniem jak widziałem te same pankejki to mnie brało…



Ceny jedzenia są niskie – dużo niższe niż w krajach Unii. W chińczyku porcje były wielkie i szczerze nie widziałem niczego droższego niż 8 dolarów, sushi było w naszych cenach, a zestaw ze stekiem był po 15$ (stek, ziemniaki tłuczone i warzywa na parze – solidna porcja), u nas podejrzewam cena byłaby podobna o ile nie wyższa. Miło, że dają zawsze coś do picia – wodę z lodem czy herbatę gratis, a nie jak u nas dopłacać trzeba…
Amerykanie mają gdzieś warunki sanitarne – jak zaglądałem do kuchni to na podłodze syf, w chińczyku babka obierała na Sali przy wszystkich fasolę, ogólnie nikt się nie przejmuje – i co dziwne dla naszych lewaków nikt nie umiera z tego brudu. Podsumowując – jedzenie jest średnie – o ile stejki i pizza są bajeranckie i będę za nimi tęsknił, o tyle cała reszta w Polsce jest dużo lepsza.

Jako że o pracy pisać nie mogę, bo wszystko jest oczywiście classified, i nie wiem co jeszcze chcielibyście wiedzieć, zadawajcie swoje pytania w komentarzach. Postaram się na nie odpowiedzieć ;)