Ciężkich dziewięć lat w domu dziecka, siedem poza nim.

katona
katona
Cześć Mireczki i Mirabelki.

Jestem z Wami na Wykopie od dłuższej chwili. Zawsze jednak wolałem czytać niż się wypowiadać. Teraz jednak chciałbym się z Wami podzielić moim beznadziejnym przypadkiem. Urodziłem się w roku '90 w dość trudnej rodzinie. W '99 Sąd Rodzinny skierował mnie i rok starszego brata do Domu Dziecka. To były trudne czasy. Dzieciaki są skłonne do robienia sobie krzywdy nawzajem, do tego chęci dążenia wychowanków do bycia swojego rodzaju liderem w placówce i wszechobecna demoralizacja i patologia sprawiały, że było bardzo ciężko. Pierwsze 2 lata nie widziałem w ogóle rodziców, potem za zgodą sądu zaczął nas odwiedzać ojciec. Tato parę razy pokłuty nożem, z wybitym okiem przez bandyckich kolegów matki wyprowadził się z domu chwile po umieszczeniu mnie w ośrodku. Nie miał kontaktu z mamą, wiedział tylko że dużo pije. Po pewnym czasie i mama zaczęła nas odwiedzać. Jako dziecko cieszył mnie ten fakt. Przecież mimo wszystko to mama.
Jak wspominam Dom Dziecka? Słyszałem lub widziałem wiele historii, jak jeden wychowanek masturbował się na szczoteczkę do zębów drugiego, inny innemu nasrał do plecaka, albo o takich co komuś włożyli penis do ust, kiedy ten spał. Kradzieże i pobicia były codziennością. Sam dużo się biłem. Nie dlatego, że chciałem. Po prostu musiałem. Jakakolwiek próba informowania o czymkolwiek wychowawcy kończyła się fatalnie. Donosicielstwo było największym wykroczeniem w wewnętrznym kodeksie wychowanków. Z drugiej strony wychowawcy w większości nie byli powołani do tego typu pracy. Zwykle przychodzili odpieprzyć swoje 8h i do domu. Państwowa posada. Oczywiście nie mogli dopuścić, żeby coś się stało na ich zmianie. Masa papierowej roboty i prawdopodobne nieprzyjemności. Jednak głębsze, egzystencjalne czy jakiegokolwiek rodzaju merytoryczne problemy podopiecznych były przez wychowawców po prostu olewane. Byłem jedynym wychowankiem kończącym technikum poza placówką. Wszyscy robili jakieś zawodówki w ośrodku. Tak jest, mieliśmy podstawówkę, gimnazjum i zawodówkę w budynku.
Jak sobie radziłem w szkole? Pomijając (lub biorąc pod uwagę, zależy od punktu widzenia) moją bardzo słabą frekwencje oceny miałem dobre. Mam świetną pamięć i dużo wiedzy wynoszę z lekcji, internetu i rozmów. Nie musiałem siedzieć dużo nad książkami żeby zdać przedmiot. We wrześniu 2008, w wieku 18 lat opuściłem „moje więzienie”. Zamieszkałem w internacie szkolnym. Cisza, spokój, czułem że żyje. Stan zdrowia mojej mamy jednak się pogarszał. Możecie się dziwić lub nie, ale martwiłem się o mamę. Jestem typem człowieka, który uważa że są pewne elementy naszego życia, których nie wybieramy. Jak mama, tata, ojczyzna czy religia. Trzeba je kochać jakimi są. Kropka. Dużo się opiekowałem mamą. Jednak do końca mieszkałem w internacie. Dokładnie 7 dni przed moją maturą mama zmarła. Kolejny kopniak. Poskładałem się do kupy. Maturę rzecz jasna zdałem bo to przecież nie jest trudny egzamin. Zdałem też egzamin zawodowy. I ku nawet mojemu zaskoczeniu całkiem nieźle. Poszedłem na studia. Zaoczne - bo musiałem pracować. Nie miałem nikogo kto by mi pomógł finansowo. Na stypendia byłem za słaby. Dowiedziałem się również o zadłużeniu mamy i nikt nie powiedział mi o możliwości (a w moim przypadku nawet konieczności) odrzucenia spadku. Mama po prostu przez lata nie płaciła czynszu. I tu ciekawostka. Miałem w spadku zadłużone na ok. 150tys mieszkanie co powodowało, że niemożliwym było umieszczenie mnie na liście osób oczekujących na mieszkanie z zasobów miasta. Fizycznie miałem gdzie mieszkać. Nikogo nie obchodziło, że pewnie mnie eksmitują. Sprytny ruch mojej mamy. W sądzie sie broniła, że nie mogą jej wyrzucić bo jak wyjdziemy z DD to musimy mieć gdzie mieszkać. Tym samym odcięła nam szanse na własne mieszkanie. Można się starać o lokal po opuszczeniu placówki. Jednak jest to bardzo trudne, dużo trudniejsze niż było np w czasach komuny.
Na drugim roku inżynierii środowiska na AGH musiałem zrezygnować. Brakło funduszu. Pracowałem w sklepie z odzieżą jako sprzedawca. Nie zarabiałem dużo. Wyjście było tylko jedno. Wyjazd do Irlandii. Język znałem, znajomy mój tam był, zapraszał. Na miejscu jednak się okazało, że to nie jest zbyt ciekawe towarzystwo. Dokładnie taka patologia od jakiej chciałem uciekać. Nie byłem tam długo. Po ok pół roku uczestnicząc jako pasażer w wypadku samochodowym doznałem poważnych obrażeń ciała. Wróciłem do kraju żeby dojść do siebie. Wtedy to poróżniłem się trochę z bratem. Zdrowiałem szybko, po 5 miesiącach byłem gotowy na kolejny wyjazd. Tym razem Anglia. Praca w kuchni, najpierw zmywak, potem kucharz. Było nieźle, aczkolwiek Anglicy traktują nas trochę jak ludzi drugiej kategorii. Może byli tacy co to olewali, mnie bolało. Dosyć mocno bolało.
Odłożyłem pieniądze, wróciłem do kraju. Otworzyłem swój biznes. Sport pub, z projektorem, telewizorami, dobrym piwem i przekąskami. Zaczynałem równo z MŚ w piłce nożnej co bardzo ułatwiło rozkręcanie biznesu. Po chwili jednak musiałem zamykać. Stan lokalu był fatalny. Przy opadach podchodziła pleśń, patio przeciekało, co chwile się coś psuło. Właściciel kamienicy umywał ręce. W końcu wypowiedziałem umowę. Zamroziłem oszczędności życia. Nie załamałem się. Stwierdziłem, że przeleżałem już dużo na ziemi. Plecy ma twarde od kopnięć losu. Taki trochę żółw jestem. To nie jest ostatni gong. Kawał walki przede mną. Tak naprawdę to życie się dopiero zaczyna, a ja już dobre manto dostałem. Nie ma czasu, trzeba walczyć.
Dzisiaj odbieram pismo. Egzekucja komornicza na 160 tys złotych jako dług solidarny (ja, tata i brat) Oczywiście z taty nic nie ściągną. Facet nie ma pieniędzy na leki potrzebne mu do życia. Czyli zostaje ja i mój brat. 160 tys jako zadłużenie mamy za czynsz to jedna rzecz, eksmisja to druga. Planowana na 11 marca sprawa o usunięcie z lokalu lokatorów jest jak taka cicha prośba o to żebym strzelił sobie w skroń. Wygląda to tak, że zostajemy bez mieszkania, z długiem 160 tys, komornikiem na lata, bez możliwości kredytowych, z popapraną przeszłością i rozwaloną rodziną. Problemy jakie mi towarzyszą w życiu naprawdę odbijają się na moim zdrowiu. Nie tylko psychicznym, ale i fizycznym. Nie mam już siły. Pomału się poddaje...

Życzę chociaż wam szczęścia Mireczki i dziękuje, że może kilku z was przeczytało, pozwoliło mi się podzielić tym ciężarem. Może nawet coś napisało w komentarzu.

Pozdrawiam.
Katona