Mandatowa przygoda

mr_sulfur
mr_sulfur

Zacznijmy od tego, że niezbyt fajnym jest stracenie w jednej chwili niemal 600zł. Dodajmy do tego wydatki związane z paliwem, biletami, telefonami i korespondencją. Jakby tego było mało, okraśmy to jeszcze stresem, nerwami i górą negatywnych emocji. Totalna ch*jnia. Ale do rzeczy.

We wrześniu 2016 wybrałem się zarobkowo za granicę. Motywacja była, bo mogłem sobie trochę zarobić i zobaczyć fajny kraj. Praca fizyczna, ale do zniesienia, gorszych dni było mniej niż tych lekkich. W okolicy listopada zadzwonił do mnie mój ojciec i zaproponował bym usiadł, bo "to znowu się dzieje". Na początku nie zrozumiałem o co dokładnie chodzi, ale szybko wyjaśnił sprawę.

Sąsiad który mieszka piętro niżej pod naszym mieszkaniem przyniósł list nadany przez Urzędu Miasta na moje imię i nazwisko. Nie zgadzał się jedynie numer mieszkania, bo był mniejszy o trzy numery. Poza tym wszystko było ok. Ojciec podziękował i przeczytał o co może chodzić. Urząd Miasta zwrócił się do mnie z uprzejmą prośbą o dostarczenie prawa jazdy w celu jego zatrzymania na czas trzech miesięcy za znaczne przekroczenie prędkości w jakiejś miejscowości trochę od mojego miasta. Okazało się, że był to drugi list od UM w tej sprawie, więc dawali do zrozumienia, że jednak powinienem się u nich pojawić. Gdy usłyszałem te wieści, już powoli domyślałem się o co może chodzić, co zresztą potwierdziło się gdy ojciec dalej mi nawijał co jest grane. Chodzi o to, że ja tego wykroczenia fizycznie popełnić nie mogłem. Nie posiadam daru bilokacji i nie mogłem jednocześnie przebywać w pracy za granicą i wykręcić grubo ponad 100 w zabudowanym w Polsce. Ktoś najzwyczajniej się za mnie podał podczas zatrzymania, gdy ja już pracowałem za miedzą.

Niewiele myśląc, poprosiłem ojca o zbadanie sprawy. Po małym riserczu wylądował na komisariacie w miejscowości pod moim miastem. Wynikało to z tego, że ten numer został wykręcony w tamtej okolicy. Staruszek udał się na rozmowę z tamtejszymi pracownikami policji i wyjaśnił w czym problem. Niestety niewiele bez moich zeznań zrobić nie mogli, więc ustaliliśmy, że gdy przylecę do kraju, to się u nich stawię i złożę zeznania. Tak też zrobiłem. Pojechałem na komisariat z nadzieją, że tak prosta sprawa szybko się zakończy. W końcu miałem wystarczającą ilość dowodów potwierdzających moją wersję. Oczywiście pokazano mi odcinek mandatu, żebym zastanowił się, czy aby na pewno byłem to ja, ale podpis tej ku*wy co się za mnie podała dalece odbiegał od mojego stylu pisma i mało rozgarnięty człowiek by z łatwością stwierdził że to dwa różne style pisma. W międzyczasie opowiedziałem kiedy wyleciałem, gdzie pracuję, czy ktoś może potwierdzić i tak dalej. Zaraz po tym pan policjant zapytał, czy znam takiego i takiego typa. Ja na to że nie, ale do czego zmierza? A bo to właściciel samochodu którym przemieszczał się wtedy ten, co się za mnie podał. A tak w ogóle to mieszka niedaleko mnie. Zastanowiłem się chwilę, ale nazwisko nic mi nie mówiło. Policjant na to że ok, i tak go wezwą na przesłuchanie w tej sprawie. Dalej dla potwierdzenia, że to nie mój podpis widnieje na mandacie, zostawiłem próbkę pisma do wglądu i analizy biegłego grafologa. Odebrałem papiery i pożegnałem się.

Sprawa powinna się na tym w zasadzie zakończyć, bo wiadomo że to nie ja, trafi to gdzieś dalej gdzie to potwierdzą i tyle. Podczas kolejnego pobytu w kraju jeszcze raz tam pojechałem bo pan policjant prosił o wizytę, bo coś tam jeszcze dopytać chciał, drobnostka. Cool, spoko. Czekam na jakieś wieści. No to sobie czekałem te dwa lata prawie. Wiedziałem, że w sprawie toczy się dochodzenie nadzorowane przez prokuraturę, jakieś listy do mnie wysyłali, ale w zasadzie nic z nich nie wynikało, czekałem tylko na umorzenie czy coś.

Przewińmy czas do przełomu marca i kwietnia bieżącego roku 2019. Od dłuższego czasu żadnego pisma nie dostałem od nikogo, w międzyczasie wróciłem do kraju, trochę się wydarzyło w moim życiu prywatnym i takie tam. Ostatnie wieści o sprawie miałem jakoś z pierwszej połowy 2017 roku. Myślałem, że najwidoczniej jeszcze nad tym pracują czy coś. Dlatego zdziwiło mnie, gdy zadzwonił do mnie ojciec i poinformował, że w moim rodzinnym mieście czeka list z Urzędu Skarbowego w Nysie i generalnie to chodzi o niezapłacony mandat i mam 7 dni na wpłatę, inaczej odsetki i tak dalej. Zdziwiony o co może chodzić poprosiłem, żeby ojczulek wysłał mi skan czy coś tego pisma. Znajdował się na nim numer mandatu, data wystawienia i nazwa organu który to zrobił. Był to mandat ze września 2016. Zadzwoniłem do US w Nysie, wytłumaczyłem o co chodzi, pani to sprawdziła i potwierdziła że to mandat od którego ta przygoda się zaczęła. Wkurwiłem się dość bardzo, przyznam. Następnego dnia bombardowałem telefonicznie komisariat który sprawę prowadził. Długo to trwało, bo najwidoczniej ręce pełne roboty w tej policji i nikt przez kilka godzin nie ma czasu słuchawki dźwignąć. No ale w końcu udało się, poprosiłem o rozmowę z policjantem prowadzącym sprawę i wyjaśnienie na czym utknęło dochodzenie. Entuzjazm pana policjanta uśpiłby każdego xD Opowiedział mi, że no było to dochodzenie, że był właściciel samochodu, no że umorzyli to w prokuraturze z powodu braku wykrycia sprawcy, a tak w ogóle to o chuj mi chodzi i czemu jestem taki zdenerwowany. To powiedziałem że dzięki, że bystrzaki zamknęli dochodzenie, ale mimo że to nie byłem ja i jestem niewinny, to nadal US mnie ściga za ten niezapłacony hajs. Pan policjant się uaktywnił nagle, że ja to nic nie wiem, że nie wiem jak się prowadzi dochodzenie i co, że niby oni jeszcze powinni jako strona prowadząca powinni doprowadzić do anulowania mandatu? Takie kurwa wrażenie odniosłem, że powinienem spierdalać i teraz to ja sobie sam muszę to załatwić. Zadzwoniłem więc do prokuratury która nadzorowała dochodzenie. Tam dowiedziałem się że faktycznie, sprawa umorzona, ale powinienem o tym wiedzieć, bo umorzyli to we wrześniu 2017. No ja na to że sorry, ale w owym czasie nadal byłem za granicą i że nie mogłem nic odebrać. Poprosiłem więc żeby pani mi nadała jeszcze raz dokument o umorzeniu, tym razem na mój nowy adres pod którym obecnie się znajduję. ALE NAJPIERW TO MUSI PAN PISEMNĄ PROŚBĘ WYSŁAĆ. Wysłałem.

W międzyczasie dzwoniłem do skarbówki w Opolu, a w zasadzie w Nysie, bo to tam znajduje się centrum mandatowe w chwili obecnej. Wytłumaczyłem pani na czym polega problem, ta mi powiedziała co powinienem zrobić, ale nie kryła zdziwienia, czemu po umorzeniu dochodzenia nikt nie pofatygował się że w sumie to powinni mandat anulować. Tak czy owak, musiałem napisać kolejne pismo, tym razem do US, dołączyłem kserokopie dokumentów w tej całej pojebanej sprawie i czekałem.

Minęło trochę dni, budzi mnie telefon ze skarbówki. Lada moment ruszy tytuł wykonawczy i mogą mi konto zająć. Czy wysłałem do nich dokumenty? No to ja że oczywiście, może jeszcze na biurku leżą. Znalazły się, ale to pismo co mi prokuratura wysłała to nie żadne umorzenie tylko jakiś inny dokument. Niby wszystko wyjaśnia, ale nie jest to umorzenie. Muszę więc je zdobyć i działać. Szybko więc zapakowałem się do auta i pojechałem niemal 300 kilometrów do rodzinnego miasta zakończyć to szaleństwo. Najpierw udałem się na Komendę Miejską, bo to w końcu oni wystawili ten mandat. Dyżurny powiedział, że oni to raczej nic zrobić nie mogą, więc żebym jechał na komisariat który prowadził sprawę. Zajebiście. Jadę tam, wchodzę, pytam o tego co sprawę prowadził. Nie ma, ale o co panu chodzi i czemu ja taki nerwowy, żebym się uspokoił. To mu kurwa tłumaczę, produkuję się w czym rzecz, na co ten, że po co mu to mówię, skoro on tej sprawy nie zna. No ja jebe xD To ja chcę z prowadzącym. Nie ma. A kiedy będzie? Nie wiem. To ja jechałem 300 kilometrów żeby nic się nie dowiedzieć? A PO CO PAN JECHAŁ TU W OGÓLE, MÓGŁ PAN ZADZWONIĆ. I CZEMU DO NAS PRZYJECHAŁEŚ, SKORO TO MIEJSKA WYSTAWIŁA MANDAT? To mu kurwa tłumaczę, że nikt w tej budzie kurwa nie odbiera nigdy. Cisza. Poprosił mnie o dane i numer telefonu, że jak będzie ten drugi, to zadzwoni. W momencie gdy to piszę minęło prawie dwa tygodnie i nadal nie zadzwonił, kurwa mać. Nic, podziękowałem (z zaciśniętymi zębami) temu co z nim gadałem i jazda po to umorzenie do prokuratury. Tam względnie szybko i bez problemu otrzymałem to umorzenie, że ono było dwa razy nadawane, ale nikt nie dobierał. To mówię że pracowałem za granicą i tak dalej. Aha, spoko, rozumiemy, proszę. Podziękowałem i nakurwiam na Miejską. Dzwonię do dyspozytora, nawijam o co chodzi. Przełączył mnie do mandatowego. Przyszedł po mnie pan policjant i poprosił ze sobą. Wklepał dane do komputera, no faktycznie mandat jest. Gadam mu znowu całą historię, ten mi z jakimiś terminami i tłumaczy, że niby ich drogówka wystawiła mandat, niby tam nie zgadzał się ten numer mieszkania, ale zasadniczo jest moje imię i nazwisko a obowiązku meldunkowego już nie ma. Zaproponował że on przez weekend sprawę obada, zadzwoni na komisariat gdzie prowadzili to dochodzenie, do skarbówki też zadzwoni i żebym po weekendzie wpadł.


Dwa dni później jadę na miejską. Czekam na pana, ten schodzi i się wita, uśmiechnięty. Myślę sobie 'nareszcie koniec!'. PROSZĘ PANA, NIE MAM DLA PANA DOBRYCH INFORMACJI, TO NIE TAKIE PROSTE, BO TERMINY, TYLE CZASU MINĘŁO, PRZEPISY SIĘ ROZJEŻDŻAJĄ, PRZYKRO MI, PROSZĘ ZŁOŻYĆ WNIOSEK DO SĄDU ŻEBY ONI SIĘ NAD TYM POCHYLILI.

...

Jadę do sądu. Udałem się do centrum informacji. Siedzi pan i mu nawijam w czym problem i proszę o pomoc. ALE PO CO PAN DO NAS PRZYJECHAŁ, JAK TO PROKURATURA UMORZYŁA I TAM SIĘ TO ZAKOŃCZYŁO. xDDD. To mu mówię, jak wygląda ta spirala spierdolenia, że wszyscy mnie odsyłają do kogo innego i że to moja sprawa. Bo co? Bo oni przecież tylko wystawili jakiemuś cwelowi mandat na moje dane z błędem i przecież właściciel samochodu to na pewno kurwa nie wie komu auta pożyczał i na przesłuchaniu to pewnie kawka była i pogaduchy. Ale pan w sądzie też trochę nie mógł zrozumieć czemu aż tak daleko to zabrnęło, bo sprawa prosta w zasadzie. Polecił mimo wszystko napisać ten wniosek i dołączyć kserokopie tych wszystkich pism i złożyć do biura podawczego. Mają się niedługo ustosunkować. Wróciłem te niemal 300 kilometrów do domu i czekam kurde faja co dalej. Ale żebym się nie relaksował zbytnio, to dostałem sms'a z banku. Że skarbówka mi wjechała na konto i generalnie to mam debet. Zaraz zapewne się komornik odezwie i wjebią mnie do Krajowego Rejestru Długów. Kewl.

W tej całej sprawie przeraża mnie, jakie jej rozwiązanie było proste. Był właściciel auta na przesłuchaniu. Nie twierdzę że to on odjebał mi taką przygodę, ale on musi wiedzieć kto jechał tym samochodem. Nikt mi nie wmówi że jest inaczej. Z drugiej strony grafolog stwierdził, że to nie ja się pod tym podpisałem, a sprawcy nie wykryto. To czemu prowadzący sprawę nie pofatygowali się żeby do mnie zadzwonić (numer mieli) i powiedzieć że sprawa jest zakończona? Wtedy bym od razu zareagował co dalej z tym mandatem. I jeszcze ten błędny numer mieszkania. Niby nie ma teraz konieczności meldunku, ale ja jestem zameldowany. Czy temu co sprawdzał dane osobowe nie zaświeciła się czerwona lampka? W taki sposób można robić wałki na ogromną skalę, bez kitu.

Jakieś ciekawe pomysły, spostrzeżenia? Ja już trochę mam dość :D