Wpis z mikrobloga

Może kogoś zainteresuje. Dotyka tematu sądowładztwa oraz wolności słowa w naszym KK.

Sądownicza erozja swobód demokratycznych
(przyczynek do filozofii prawa karnego)

Bogusław Wolniewicz

"Ceną wolności jest nieustanne czuwanie - wszędzie" Thomas Jefferson

1. Przez „erozję sadowniczą" rozumiem widoczną w państwach demokra­tycznych tendencję, by władzę - w imię „obiektywizacji" i „odpolityczniania" jej decyzji - przesuwać z organów przedstawicielskich ku organom sadowni­czym, ku sądom i sędziom. Sądownictwo przeradza się w ten sposób coraz bar­dziej w sądowładztwo. Decyzje polityczne, z natury swojej wyrażające realny stosunek sił w starciu interesów, maskowane są jako rozstrzygnięcia czysto prawne, od owej walki interesów jakoby niezależne. Tendencja ta jest przejawem współ­czesnego lewactwa: wiary, że politykę można okiełznać prawem. (Ogólnie - niezależnie od znaczeń słownikowych - nazywam „lewactwem" wszelkie zapędy do naprawiania świata, nieliczące się z realiami natury ludzkiej). Mniema się wtedy, że złożywszy kontrolę władzy w ręce sądów nie musimy się już troszczyć o ciężar, jaki nakłada na wszystkich zasada Jeffersona.

W istocie jednak sądownicze odpolitycznianie polityki jest jedynie parawa­nem, za którym kryje się upolitycznianie sądownictwa. Walka o wpływy i wła­dzę nie znika przecież, zmienia tylko swą arenę, a sama ta zmiana jest już pew­nym manewrem w tej walce. Dobrze pokazuje to wywiad, jakiego dziennikowi „Fakt" (19.01.2005) udzielił Michael Walzer, profesor filozofii z Instytutu Ba­dań Zaawansowanych w Princeton i znany amerykański lewicowiec:

My, lewica [...] odkryliśmy w latach 50. i 60., że jest inny sposób odnoszenia politycznych zwycięstw (niż wybory). Że do tego, by zreformować system więziennictwa, zakończyć segregację rasową, zalegalizować aborcje i praktycznie zdelegalizować karę śmierci, wystarczy bystry prawnik i dobra argumentacja w sądzie. Okazało się, że można odnosić zwycięstwa bez mobilizacji bazy społecznej, bez demokratycznej walki, słowem - bez angażowania się w politykę. [...] Weźmy sprawę aborcji. Powoli, w kolejnych stanach, odnosiliśmy zwycięstwa. Wyroki sądowe znacznie przyspieszyły legalizację, praktycznie o niej przesądziły.


Inaczej mówiąc, w demokracji można wygrywać niedemokratycznie, ale warunkiem jest opanowanie wpierw sądownictwa. Bo myli się Walzer, twier­dząc, że dobry prawnik i argumentacja wystarczą. Trzeba jeszcze sędziów, któ­rzy na tę argumentację będą podatni i którzy na naszą korzyść zinterpretują literę prawa i sądowe precedensy (bo precedens też wymaga interpretacji: uznania, że jakiś przypadek już osądzony jest do danego dostatecznie podobny).

Sądy amerykańskie, wspierając swym orzecznictwem żądania i aspiracje tam­tejszych „liberałów", opowiedziały się po jednej ze stron wielkiego sporu poli­tycznego. Wkroczyły więc przez to same na arenę politycznej walki. Gdyby zresztą orzekły były odwrotnie, też by na nią wkroczyły, tylko z drugiej strony. W sporach politycznych nie istnieje locus neuter - pozycja bezstronnego arbitra czy obserwatora. Dla sądu najbliższą jej byłaby jedynie odmowa rozpatrywania wnoszonej sprawy, jako pod kompetencję sądów w ogóle niepodpadającej.

2. Dwadzieścia lat temu Paul Johnson stwierdzał w swojej History of the Modem World (Londyn 1983, s. 662):

W latach 60. sądy [amerykańskie] weszły pod przewodom Sądu Najwyższego w okres agresywnej ekspansji. [...] Spowodowało to erozje uprawnień nie tylko Kongresu, lecz i prezydenta. Lata 70. zaś były świadkiem narodzin nie tylko „władczej prasy", lecz i „władczego sądownictwa".


Ekspansja, o której pisał Johnson, trwa dalej - także w Polsce. Nie zawsze jednak musi oznaczać rozszerzanie tzw. praw człowieka, czasem bywa wprost przeciwnie. Przykład mieliśmy ostatnio.

Do Trybunału Konstytucyjnego wpłynęła sprawa ujawniająca wątpliwość sędziego z Sądu Rejonowego w Gdańsku, czy za zgodne z konstytucją można uznawać art. 212 i 213 kodeksu karnego, traktujące o przestępstwie zniesławie­nia. Sędziemu chodziło głównie o to, że kryminalizują one jako pomówienie przestępne także wypowiedzi prawdziwe; zwłaszcza gdy ich prawdziwość trudno jest udowodnić w drodze tzw. dowodu prawdy. Wyrokiem z października 2006 r. (sygn. akt P 10/06) Trybunał wątpliwość oddalił, nie dopatrzywszy się w tych artykułach niezgodności z Konstytucją RP.

Przypatrzmy się im bliżej. Stanowią one, że przestępstwem jest pomó­wienie „osoby, grupy osób, instytucji, osoby prawnej lub jednostki organiza­cyjnej" o cokolwiek, co „może poniżyć ja w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działal­ności". Czyn taki jest zagrożony karą do roku więzienia albo grzywna; gdy zaś był popełniony z pośrednictwem mediów - do dwóch lat. Nie ma jednak prze­stępstwa, jeżeli podniesiony zarzut jest „prawdziwy" i „służy obronie społecznie uzasadnionego interesu".

W przytoczonych stanowieniach kodeksu z 1997 r., ponoć wielce demokra­tycznych i jako takie potwierdzonych przez wyrok Trybunału Konstytucyjnego, uderzają i zdumiewają dwie rzeczy.

Primo, że dają sądom możliwość legalnego tłumienia wszelkiej publicznej krytyki, jeżeli tylko jest wyraźnie adresowana, tzn. skierowana przeciwko ja­kiejś określonej „osobie, grupie osób, instytucji, osobie prawnej lub jednostce organizacyjnej" - czyli praktycznie przeciwko jakiemukolwiek podmiotowi inte­resów, fizycznemu lub prawnemu.

Secundo, że w swej restrykcyjności sądy idą dalej niż kodeks karny z 1969 r. promulgowany przez władze komunistyczne, na punkcie publicznej krytyki nie­zwykle przecież czułe. Tam bowiem, w homologicznych artykułach 178 i 179, stanowiło się, że nie ma przestępstwa, jeżeli sprawca „działa w przeświadczeniu opartym na uzasadnionych podstawach, że jego zarzut jest prawdziwy i że broni społecznie uzasadnionego interesu".

Z punktu widzenia wolności słowa różnica między k.k. z 1969 r. i k.k. z 1997 r. jest fundamentalna, na niekorzyść drugiego. Według k.k. z 1969 r., aby nie podle­gać odpowiedzialności karnej za wypowiedziane publicznie słowo, starczało wyka­zać, że przeświadczenie nasze o słuszności postawionego przez nas zarzutu, a tak­że o tym, iż bronimy w ten sposób interesu społecznego, nie jest bezpodstawne. Natomiast według k.k. z 1997 r. trzeba o wiele więcej: mamy teraz wykazać, że oba te przeświadczenia nasze są prawdziwe. To zaś stanowi różnicę kolosalną. Oznacza silne zaostrzenie przepisu przez niepomierne rozszerzenie kategorii czy­nów podeń podpadających. Przedtem, działając w dobrej wierze, mogliśmy się mylić, nie stając się przez to przestępcami. Teraz już nie. W świetle przepisów k.k. z 1997 r. krytykująccmu publicznie mylić się nie wolno.

3. W przypadku, który trafił do Trybunału, chodziło o upublicznienie przez dziennikarza jego podejrzeń o jakieś nadużycie korupcyjne. Wyrok ma jednak znaczenie daleko szersze. Ograniczenie wolności słowa w przepisach artykułów 212 i 213 k.k. z 1997 r. dotyczy bowiem wszelkich wypowiedzi publicznych: więc także tych, które padają w debacie politycznej, publicystyce oraz w dyskus­jach naukowych i artystycznych.

Rozważmy tu jedynie krytykę naukową. W świetle owych artykułów niekaral­ną okazuje się jedynie taka, która w żaden sposób nic może zaszkodzić skrytyko­wanemu w opinii jego środowiska, w szczególności nie może obniżać tam jego pozycji; bo czyż obniżenie takie, gdy znaczne i dotkliwe, nie jest też poniże­niem? Oto w niedawnej publikacji o pojęciu kary u Kanta („Edukacja Filozoficz­na" 2005, nr 40) określiłem dwóch wymienionych w niej autorów współczesnych jako „wodzirejów lewackiego pustosłowia", a zachwalane dzieło trzeciego jako „zbiór ogólnikowych i chaotycznych dywagacji". Czyż nie mogło to poni­żyć ich w opinii publicznej albo narazić na utratę potrzebnego w ich działalności zaufania? Co więcej, taka właśnie była moja intencja! Autorów tych uważam bowiem za naukowych hochsztaplerów, a ich nieumiarkowane sławienie za prze­jaw niezwykle szkodliwej społecznic działalności akademickich klik, unikają­cych rzetelnej krytyki naukowej. Przeświadczeniu swemu dałem publicznie wy­raz, stosunkowo oględnie. Czy jest coś niestosownego lub nagannego w ujaw­nianiu faktu, że ktoś nie zasługuje na aż takie zaufanie społeczne, jakie mu siej przypisuje?

Przypuśćmy teraz, że ci „poniżeni" autorzy wniosą skargę do sądu. Mam wtedy wykazać, że: 1) naprawdę są oni naukowymi hochsztaplerami, 2) rekla­mowanie ich jest naprawdę szkodliwe społecznie. Jakieś swoje racje oczywiście przedstawię, choć zmusi to mnie do wielkiego nakładu pracy i to całkiem jało­wej. Albowiem sąd powoła na to rzeczoznawców, „biegłych" wydających „opi­nie", od których „werdyktu" w ogromnej mierze będzie zależny wyrok. Tymi zaś okażą się niezawodnie jacyś inni „postmoderniści", tacy sami jak ci trzej, których tknąłem. Bo to oni przewodzą dziś w filozofii prawa; sprzeciwy takie jak mój są głosem znikomej i tępionej mniejszości. Gdy swój tekst o Kancie chcia­łem dać do pisma prawniczego, usłyszałem od jego redaktora: „Tego publiko­wać nie mogę, bo oni mnie rozdepczą".

Wyrok byłby z góry przesadzony. Tym bardziej że gdyby sad uznał wyraz „hochsztapler" za formę znieważenia (art. 216 § 1 k.k.), a nie zniesławienia (art. 212 § 1 k.k.), wówczas nie przysługiwałoby mi jako oskarżonemu nawet prawo do przeprowadzenia tzw. „dowodu prawdy" (zob. krytykowane w piśmiennic­twie prawniczym postanowienie SN z 3 VIII 2001 r., V KKN 118/99, OSNKW 2001, nr 11-12, poz. 99). Nie warto by się nawet bronić, już lepiej bez dalszej fatygi iść do więzienia albo płacić rujnujące grzywny, zwłaszcza że nigdy nie podporządkowałbym się przewidzianemu tymże kodeksem (art. 72 § 1 pkt 2) nakazowi „przeproszenia pokrzywdzonego", tu bardzo prawdopodobnemu.

Instytucja karna przymusowego przepraszania uwłacza ludzkiej godności. Według świetnego słownika Webstera (New World College Diclionary) pojęcie „przeproszenie" (apology) obejmuje trzy składniki: uznanie swojej winy, wyra­żenie żalu oraz prośbę o przebaczenie. Każdy z nich jest tylko wtedy autentycz­ny, gdy pojawia się samorzutnie - z potrzeby duszy, nie z wyrachowania. Takie spontaniczne przeproszenie oczyszcza i uszlachetnia obie strony. Natomiast prze­proszenie w jakikolwiek sposób wymuszone jest aktem upokorzenia, który plami nie tylko obie strony - przepraszającą, że daje się tak upokorzyć, i przepraszaną, że tego pragnie, ale też ideę przeproszenia samą w sobie. Gdy sąd zmusza podsądnego, by kogoś przeprosił, przekracza moim zdaniem granice uprawnień kon­stytucyjnych (art. 30 Konstytucji RP). Żąda wtedy od niego publicznej „samokrytyki", czyli przymusowego samooskarżenia się, jakie było jednym z ponu­rych rytuałów stalinizmu. Ludzie wolni na rozkaz nie przepraszają. Sąd, który chce ich do tego zmuszać sankcją karną, zaczyna pełnić tę samą rolę, co ów rytuał: chce tę wolność złamać i lo w sposób uwłaczający godności człowieka.

Artykuły 212 i 213 w ich aktualnej redakcji są wyraźnie „kagańcowe". Ogra­niczają najważniejszą ze swobód obywatelskich, jaka jest wolność słowa, ta je­dyna gwarantka wszystkich innych. Słusznie sędzia gdański Marcin Stażewski zgłaszał wątpliwość, czy można uznać te przepisy za zgodne z duchem państwa demokratycznego, skoro czynią karalnymi większość wypowiedzi niepochleb­nych czy pejoratywnych, nawet gdy są prawdziwe. Nie można. Dlatego to, na co nie zdobył się Trybunał Konstytucyjny w granicach swoich uprawnień, powinien zrobić Sejm: zmienić je.

4. Ograniczając wolność słowa, usprawiedliwia się to zwykle bądź wyższą koniecznością, bądź jakimś dobrem, któremu brak jej ograniczenia mógłby za­grażać. Tu zachodzi to drugie. Zagrożone ma być „dobro osobiste", jakim jest godność człowieka, według tzw. Karty Praw Podstawowych z 2000 r. „nienaru­szalna" i stojąca tam na samym czele. Takie usprawiedliwienie nie jest jednak wystarczające, zwłaszcza że ochronę godności prawo karne traktuje niekonse­kwentnie (na co wskazuje choćby „przymus przepraszania").

Przypuśćmy nawet, że broniąc godności osoby ludzkiej, wolno się uciekać do środków tak ostrych jak owe dwa artykuły kodeksu karnego. Z tego nie wyni­ka wcale, że taka sama ochrona winna przysługiwać również „grupom osób, instytucjom, osobom prawnym i jednostkom organizacyjnym". Te twory zbioro­we lub wręcz abstrakcyjne nie są bowiem osobami ludzkimi, zatem z definicji żadnych „dóbr osobistych" mieć nie mogą, w szczególności osobistej godności. Można naturalnie rozszerzać pojęcie „godności" umownie, by stosowało się tak­że np. do urzędów pocztowych lub zakładów dziewiarskich. Brać jednak tę tak rozcieńczoną „godność" pod ochronę prawną z tego samego tytułu co tamtą właściwą, to popełniać typowy błąd logiczny ekwiwokacji. Posługiwanie się zaś ekwiwokacjami to sofistyka, która wskazuje, że broniona sprawa nie jest czysta.

W omawianej sprawie wypowiedział się też rzecznik praw obywatelskich dr Janusz Kochanowski („Rzeczpospolita" z 16.10.2006 r.). Jego celna wypo­wiedź mogłaby w niej dalej służyć za dyrektywę generalną:

Nadużywanie wolności słowa nie powinno być korygowane przez sankcje prawne. Wolność słowa jest podstawa demokracji i państwa prawa. Jest to przy tym rzecz tak krucha, że bardziej powinniśmy się liczyć z jej zagrożeniami niż z jej nadużyciem.


Jest to dyrekiywa sądowniczej powściągliwości, gdy w grę wchodzi wolność słowa. Jakieś ograniczenia tej wolności są niezbędne, ale trzymać je trzeba na poziomie zupełnego minimum - i to nie tyle nawet w sensie niskich sankcji, ile w sensie rzadkiej osądzalności, tzn. uznawania czynu za kwalifikujący się w ogóle na przedmiot procedury karnej.

Demokrację #!$%@? przejrzysta jawność życia publicznego, każdy, kto w tym ustroju występuje publicznie, musi się liczyć z tym, że stanie się przez to obiek­tem publicznych napastowań i zaczepek słownych. To należy do reguł gry w demo­krację. Wobec tego trzeba się z owymi napastowaniami po prostu pogodzić, licząc właśnie na ową przejrzystość, dzięki której prawda sama wypłynie w koń­cu na wierzch. I trzeba niestety wykazać przy tym trochę gruboskórności; a ko­mu jej brak, ten niech się lepiej publicznie nie udziela.

Zgodne z dyrektywa powściągliwości sądowniczej byłyby chyba następują­ce dwa jej uszczegółowienia. Primo: pomówienie, czyli publiczne przypisanie komuś bez dowodu ujemnej cechy lub czynu, powinno uchodzić za karalne tylko wtedy, gdy w swej treści i intencji jest niewątpliwie oszczercze, a nadto spraw­dzalnie bezpodstawne. Secundo: sądowa ocena tej oszczerczej intencji ma się opierać tylko na wiedzy prawnej i obywatelskiej świadomości samego sadu, bez uciekania się do zdania rzeczoznawców. Pomówienie, którego zasadność albo bezzasadność mogą ocenić tylko specjaliści („biegli"), eo ipso nie kwalifikuje się jako przestępstwo zniesławienia; trzeba taki czyn pozostawić opinii i zwyczajom środowiska, w którym powstało.

Dyrektywa sądowniczej powściągliwości mogłaby powstrzymać falę god­nościowego pieniactwa, wyraźnie się już wznoszącą. A na tej godnościowej fali płyną też zapędy sądowładcze, ta mutacja rozpełzającego się etatyzmu, z natury swej zawsze antydemokratycznego. J. Kochanowski liczy, że to się samo „wypa­li". Może, ale warto by trochę pomóc. Pierwszym krokiem byłoby cofnięcie represyjnych klauzul wprowadzonych kodeksem z 1997 r. i przywrócenie libe­ralnych w porównaniu z nimi unormowań, zbliżonych do tych, jakie zawierał kodeks z 1969 r. Nie jest prawdą, że liberałowie są liberalni. Tak o sobie mówią, ale to przecież żaden dowód.

Demokracja i jej swobody są stale zagrożone - jawnie z prawa, skrycie z lewa. Trudna zasada Jeffersona nie traci nigdy swej palącej aktualności.

#prawo #filozofia #demokracja
  • 3
"Ceną wolności jest nieustanne czuwanie - wszędzie" Thomas Jefferson
Ciekawe, że tak wielu libertarian chce mimo to pod tak wieloma względami zaufać królowi.