Wpis z mikrobloga

#jankostory #menele #bezdomnosc #bezdomni #poznan

Bezdomność jest jak jazda zatłoczonym pociągiem - kiedy nie masz gdzie usiąść i stoisz w tym przedsionku koło kibla na końcu wagonu. Tyle że w prawdziwym pociągu możesz sobie odliczać czas, masz stację docelową, za ileś tam godzin wysiądziesz. W bezdomności tak nie ma, nie ma żadnego celu, po prostu stoisz permanentnie w tym przejściu między wagonami, marźniesz, #!$%@? się na każdego kto przechodzi z tobołami i musisz się przesuwać, na każdego kto nie zamknie drzwi, na świadomość, że nigdy z tego pociągu donikąd nie wysiądziesz.

* * *

Pisałem kiedyś, jak naspidowany łaziłem nocami po mieście i szukałem wrażeń wśród wykolejeńców. Skumałem się wtedy z takim żulem, który był trochę księciem meneli - załapał się na wywiad w lokalnej poznańskiej gazecie. Chodził z egzemplarzem tej gazety za pazuchą, i chwalił się innym bezdomnym, jaka to z niego jest znana i szanowana persona. Gość miał gadane, optymizm, dużo humoru, więc fajnie się czasem na słoneczku wypiło piwko i powymieniało newsami między światami bezdomnych a studentów. Siadaliśmy na ławce przy skejtparku na Batorego i śmieszkowaliśmy, a to z przechodzących panien, a to ze spiętych chłopaczków, a to z zadufanych moherowych staruszek, albo po prostu kontemplowaliśmy chmury. Takie montypajtonowskie to trochę było, że żulą na jednej ławce zadbany chłopaczek idący na uniwersytet i obskurny brodacz, który nie mył się od kilku tygodni. Miło się spędzało czas, ale na jakiś wyższy poziom relacji nigdy nie weszliśmy. Bo tak się nie da, jak się ma dom. Można gadać o wszystkim, wyzewnętrzniać się, zwierzać - ale jeśli chodzi o bezdomność/alkoholizm/ogarnianie się - to ściana. Gdzieś u trzewi zawsze taki bezdomny traktuje cię jak tego z innej bajki, jako potencjalną ofiarę, źródło profitów, kogoś do oszwabienia. No i prawie przy każdym naszym spotkaniu, prędzej czy później dochodziło do momentu, gdy menel próbował coś ode mnie wycyganić. Zwisają mi słuchawki zza bluzy - o, radyjko, on kiedyś miał radyjko, fajnie mu się zbierało złom z radyjkiem, może mógłbym mu sprezentować radyjko. I tak ze wszystkim. No ale byłem niewzruszony, i twardo stawiałem granicę - mam jakieś drobne, to się zrzucę na nalewkę, ale siana na rachunki nie będę #!$%@?ł. Mam jakieś fanty z hasioków od panków, to się podzielę, ale rzeczy na które zapracowałem lub dostałem od rodziny, zostają moje. Nie wiem, czy pomimo tej postawy, a może właśnie dzięki niej, stopniowo się ten bezdomny zaczął otwierać i całkiem sporo o życiu biedaków na ulicach Piątkowa się od niego dowiedziałem. Raz na parę tygodni robił sobie kilkudniowy detoks, wtedy wbijał do jakiegoś ośrodka opieki społecznej, żeby go umyli, ogolili, spiłowali pazury. Potem wracał na meliny. Jakoś przed latem #!$%@?ła mu się noga, gangrena, czy coś, i zawziął się ogarnąć na dłużej, żeby załapać się na jakieś leczenie. Ja wyjechałem na wakacje na wieś, i tak się moja pierwsza przygoda z bezdomnymi skończyła.

* * *

Samemu pierwszy raz byłem bezdomny po tym koncercie, na który kiedyś jechałem z koleżanką na stopa, co nas taki koleś zawinął na kradzieży ze stacji benzynowej, co opisywałem. Dojechaliśmy na ten koncert, pobawiliśmy się, ona gdzieś zniknęła i ruszyła w trasę ze starymi znajomymi, no a ja zostałem w stolicy bez grosza przy duszy i pomysłu na jutro. Niby są skłoty - poszedłem na taki, ale ja jestem nieśmiały i w ogóle nie za bardzo ogarniam zbratywanie się z obcymi ludźmi. Pokręciłem się trochę, jakiś koleś mi się wydał z ryja znajomy. Podbijam, pytam czy ma na imię Paweł i czy się przypadkiem nie znamy - ale to był chyba jakiś antifowiec, bo zaciągnął kaptur na uszy, i nie, nie ma żadnej neuropy, coś mi się pomyliło. Pokręciłem się trochę bez celu, chyba nawet wysępiłem ze dwa browary, ale bez sensu się tak czuć obcym i podejrzanym, więc zawinąłem trampki na stare miasto. Myślę sobie, jest lato, jest wielkie miasto, mam notes i długopis w plecaku, zostanę wędrownym poetą i poszlajam się trochę po nocnych ulicach.

Połaziłem trochę, powzdychałem, popisałem wierszy do manekinów na wystawach, posiedziałem i poleżałem na ławkach. Mijają mnie ludzie, zamyśleni albo roześmiani, samotni albo w grupach, rozleniwieni albo spieszący się - ale wszyscy w jakimś celu, wszyscy gdzieś zmierzający, wszyscy mający jakiś plan. A ja co, posiedzę na tej ławce, może przejdę na tamtą, może potem wrócę na tą. Można stawiać sobie jakieś iluzoryczne zadania, że dojdę do tamtej wieży kościoła na horyzoncie, albo poczekam aż zaczną bić dzwony, albo dotrwam świtu. Ale przecież to nic nie zmienia - myślałem sobie - może jakbym się ogłupił alkoholem, to widziałbym w tym jakiś sens, ale tak na trzeźwo to tylko jakiś obłędny dzień świstaka, w którym co prawda co chwilę robisz co innego, ale tak naprawdę to co innego jest wciąż takie samo.

Nie dziwię się, że bezdomni piją. Wiele stresujących sytuacji miałem w życiu, coś mi się nie udało, coś zawaliłem, na coś nie zdążyłem. Ale nie ma nic bardziej paraliżującego niż świadomość, że nic nie może się nie udać, nic nie możesz zawalić i na nic nie możesz nie zdążyć - bo po prostu nic nie ma. Siedzisz na tej ławce, i nic cię nie czeka, nie ma żadnego deadline, żadnego egzaminu, żadnej chwili która o czymś przesądzi, żadnej weryfikacji. Po prostu trwasz, i nawet to twoje trwanie nie ma żadnego znaczenia, równie dobrze mógłbyś przestać istnieć i nie być, i nic by to nie zmieniło (w sumie i tak tak jest, nawet jak się nie jest bezdomnym). Pół biedy, jeśli jesteś debilem, i myślisz tylko o tym co by tu jutro #!$%@?ć albo czym się nażreć. Ale jak masz trochę oleju w głowie, jakiś twórczy umysł, to jest przejabane, bo cokolwiek ciekawego byś nie wymyślił to zdajesz sobie sprawę, że i tak nikt o tym nie usłyszy. To tak, jakbyś miał odgórnie czarnolisto u wszystkich, nawet u modów. Pozornie może się to wydawać zbawienne - och, wolność, mogę napisać co zechcę i nie dostanę bana. Po dłuższej chwili jest to przerażające - możesz być geniuszem, wpaść na odkrywczą myśl, przeżyć niesamowitą historię - ale i tak nikt nie przeczyta twojego wpisu. Bezdomni, którzy sikają pod siebie w tramwajach i brendzlują się na przystankach to jest chyba właśnie krzyk wariata, który zdał sobie sprawę, że nie istnieje - ej, patrzcie, ja tu łamię regulamin, ale nikt mi nic nie zrobi, bo mnie po prostu nie ma.

Nie wytrzymałem długo na ulicach tej Warszawy, mówię sobie: pierodlić bycie poetą, wziąłem telefon i zadzwoniłem do ziomka z ławki jeszcze z podstawówki, o którym wiedziałem że tam mieszka i sobie radzi. Siema ziomuś, trafiłem w twoje rejony, bez owijania w bawełnę, przygarnij. Ziomek był akurat na jakims clubbing, jeszcze tylko uzgodniłem, że jestem bez grosza przy duszy więc poczekam, a jak mam gdzieś dołączyć, to na jego konto. No ale nalegał, więc przebalowałem po knajpach resztę nocy, nawet troche poromansowałem. Tyle, co mnie tamten ziomek ze wsi wspomógł (przede wszystkim na duchu) w takiej #!$%@? chwili to mi chyba nawet wszystkie miejskie skłoty nie pomogły, pozdro Konrad.

* * *

Stoję raz sobie pod skłotem, w środku był koncert czy coś, a na zewnątrz, wiadomo, ludzie wychodzą się przewietrzyć, poszukać guza czy spalić blanta. Dużo tam ferajny stało w grupkach, no i widzę, że podszedł i zaczął się przyglądać taki starszy, na oko 40-50 lat facet. Chwilę tak postał, i podszedł nieśmiało do jednej z grupek.

- Czy tu jest jakiś klub, muzyczka, czy tu można wejść? - pyta grzecznie. Ale tamci obcięli go wzrokiem i lekceważąco ofuknęli:

- Tu nie ma żadnego klubu, tu nie ma żadenej muzyczki, proszę się rozejść. - jak w mojej przygodzie wyżej, że nie ma żadnej neuropy. Typ się speszył i odsunął. Zlustrowałem go szybko wzrokiem - niby się mówi, że człowieka poznaje się po oczach, coś w tym jest, ale są też przecież dranie o oczach aniołków i na odwrót, ludzie dobrego serca o oczach zabójców. Dłonie za to nie kłamią, bardzo trudno podrobić ręce. Ten typ miał dłonie bezdomnego: grube, jakby spuchnięte, nalane, ogorzałe od słońca, osmagane wiatrem, popękane od mrozu. Policjant-tajniak może się przebrać w menelskie ciuchy, może sobie zapuścić brodę i opić się gorzały, ale takich dłoni nie wyhoduje sobie nawet jakby kilka tygodni żył na ulicy. Więc podbijam do tego typa, i zagaduję:

- Pan ich nie słucha, oni tylko na pozór tacy gruboskórni, nie znają pana i stąd ta awersja.

Częstuję gościa piwem, bo miałem akurat na dnie butelki (tak to bym przecież z kimś obcym z gwinta nie pił, po prostu chciałem mu dać resztę), ale ten odmawia, że on alkoholu w ogóle nie pije. Śmiechłem trochę, bo widać było, że jest lekko #!$%@?, no ale nic. Od słowa do słowa go namawiam, że jak chce, to chodźmy do środka, zobaczy sobie, ogrzeje się, potańczy trochę, na dziewuszki popatrzy, że nic mu się w takim miejscu nie stanie. Ale on mi na to, że on śmierdzi, że się wstydzi. Że tak podszedł zapytać, ale że w gruncie rzeczy to chyba nie wypada, żeby tam wszedł. Było coś w nim takiego, może jakaś duma, może elokwentny sposób wysławiania się, że uznałem, że gość od niedawna jest na ulicy i nie za bardzo się na niej odnajduje, że jeszcze nie jest za późno, żeby wrócił do ludzi. Zresztą, nigdy nie jest na to za późno.

W końcu namówiłem tego gościa, dobra, pójdziemy, zobaczymy, ja go wprowadzę, ma się nie przejmować jak ktoś będzie coś gadał czy się gapił, tylko iść na pewniaka za mną, jak do siebie. Idziemy, mijamy te pierwsze grupki, obcinka, wchodzimy w wejście, mijamy bramkę jakbyśmy mieli bilety - i wtedy jeden z bramkarzy się spojrzał spode łaba na tego bezdomnego - a ten ziuu! - w tył zwrot i już go nie ma. Truchtam za nim, wołam, czekaj! Stanęliśmy paredziesiąt metrów z boku, i dalej go namawiam, że czemu taki wystraszony, że dawaj jeszcze raz spróbujemy. Ale gość jak moja Łyżwa, gdy czegoś nie chciała - osiołek, i ani kroku z miejsca. Chwilę nie mogłem tego zrozumieć, ale typ zaczyna tłumaczyć: że ja nie wiem jak to jest, jak człowiekiem się pomiata, kopie bez powodu, przegania jak psa z kąta w kąt. Że od kiedy (kilku tygodni) jest na ulicy, nie spotkał jeszcze żadnej życzliwości od ludzi. Za to budzono go kopniakami, szczaniem na twarz, zdzieraniem ubrania i butów. Że w życiu nie sądził, że tak szybko można nauczyć się strachu, nieustającego lęku przed każdym ludzkim spojrzeniem.

Zbiłem się trochę z tropu, na szczęście nie czekał aż coś powiem, tylko nawijał dalej. Czy ja go zapraszam do siebie? No nie, ja tam nie mieszkam. Że do mnie by poszedł, że mi już zaufał, ale tamci są obcy, że ja go zapraszam w gości samemu będąc gościem. Że on długo się wahał, żeby pójść pod ten skłot, że czytał plakaty, i ulotki, i że strasznie marzył, że tam będzie inaczej - wierzył, że tam są jacyś inni ludzie, że podejdą, uśmiechną się, zagadają, że chociażby nie spojrzą z góry. Ale nie - mówi - oni patrzą i gardzą tak samo. Idź do nich - mówi mi - a ja pójdę sobie w swoją stronę. Chwilę tak staliśmy bez słowa, nie wiedziałem co wymyślić, ale znów on zainicjował - i mówi mi: chyba, że idziesz ze mną na browar, ja stawiam. Chętnie! - odpowiadam, tym bardziej, że standardowo byłem akurat biedakiem i musiałbym sępić na tym skłocie.

No i poszliśmy na browary. Idzie z naprzeciwka jakaś grupka młodzieży - gość zwierzęcy strach w oczach, ciągnie mnie za rękaw, chodź przechodzimy na drugą stronę. Czemu, pytam, przecież oni tylko... - ale idę posłusznie za nim, bo widzę, że on już w transie, program ucieczka w mózgu, byle jak najdalej od roześmianej młodzieży. Jedzie patrol policji - a my natychmiast hyc! w bramę, bo policjanci, mówi ten bezdomni, są najgorsi. Do sklepu też ja wchodzę, bo jemu nie sprzedadzą, albo okradną, że wezmą hajs i wyśmieją, że przecież bezdomny, to nic nie miał.

Doszliśmy w końcu na murek za parkingiem na początku Chwaliszewa, sam tam czasem się meneliłem, więc miejsce obu nam pasowało. Nie uwierzycie, o czym zaczęliśmy gadać - o równaniu Schrodingera. Jak pamiętacie, studiowałem kiedyś ścisły kierunek. Ten bezdomny gość miał wiedzę po conajmniej kilku latach studiowania fizyki. Kminiliśmy sobie o tajemniczej niezwykłości kwantowego świata, szukaliśmy analogii w bezkresie gwiazd nad nami, snuliśmy wizje wielkiej unifikacji, która pozwoliłaby nam tymi samymi wzorami opisać te cząsteczki, te gwiazdy, tych rozbiawionych ludzi przechodzących w dali, i nas samych. Trochę mu się mieszało, czegoś nie pamiętał, ale generalnie rzadko z kim miałem okazje pofascynować fizyką na takim poziomie, nawet wśród ziomków na studiach tylko nieliczni mieli taki zapał. Nie mam jak zweryfikować opowieści tego gościa, mógł oczywiście to wszystko zmyślić, ale tak jak pisałem wyżej - miał wiedzę, której nie był w stanie zdobyć w szkole średniej albo na jakimś kursie dla bezrobotnych. Więc według jego opowieści, był ten bezdomny niegdyś inżynierem. Kierował dużymi projektami - chyba państwowymi - i wdrażał polskie technologie w Indiach - budował fabryki, modernizował je, analizował ich pracę. Mówi mi ten bezdomny - stary, ja miałem setki ludzi pod sobą. Wiozłem ze sobą przez ćwierć świata ekipę kilkudziesięciu inżynierów, techników i tłumaczy z Polski, ludzi wykształconych, kulturalnych, po studiach. Na miejscu dostawałem pod komendę drugie tyle wykształocnych Hindusów. Decydowałem o wydawaniu setek tysięcy złotych, zarządzałem budową zakładów pracy o strategicznym znaczeniu dla regionów, byłem odpowiedzialny za kontrakty decydujące o stosunkach między państwami. Wiesz co jest dzisiaj? Ja się muszę pytać pielęgniarki w przytułku, czy mogę iść się odlać. Ja się nie mogę nawet piwa napić, jeśli chcę mieć gdzie spać i co zjeść.

Oczywiście zapytałem, jak to się stało, że znalazł się na ulicy. Już wam zresztą kiedyś pisałem tę odpowiedź, zwięźlej i w innym kontekście. Że to po prostu, jak często, przez picie. Że wydaje ci się, że wszystko kontrolujesz. Masz robotę, szacunek, rodzinę. Że w najczarniejszych snach nie spodziewasz się, jak szybko to może prysnąć. A to się sypie jak domek z kart, niby zahaczysz tylko jedną, ale cała misterna konstrukcja się wali. Gdzieś się poślizgniesz, wpadniesz, wyrzucają Cię z pracy, żona wystawia walizkę za drzwi, koledzy nie odbierają telefonów, za to dzwoni prawnik żony i komornik. Że myślisz, że to chwilowe, że przecież zaraz się wszystko wyjaśni, rozwiąże, że to przecież jakaś głupia pomyłka systemu, że to nie może być tak, że jeszcze wczoraj byłeś tam, a dzisiaj tu. Błąkasz się, początkowo pewny siebie, bo przecież to zaraz minie. Ale oczekiwana zmiana nie nadchodzi. Odbijasz się od kolejnych drzwi, coraz bardziej zatrzaśnietych. Zaczynasz sobie zdawać sprawę, że całe twoje wykształcenie, doświadczenie, wiedza i pomysły nikogo nie obchodzą. Że cała twoja wartość pieczołowicie budowana przez lata, z każdym kolejnym dniem spada do zera. Aż wreszcie przychodzi dzień zero - dzień, w którym odkrywasz, że zacząłeś śmierdzieć, że ludzie zaczynają od ciebie uciekać. I przychodzi dzień minus jeden - w którym nagle odkrywasz, że wcale nie jesteś jeszcze na dnie swojego człowieczeństwa. Że nieubłaganie, dzień po dniu, spadasz coraz niżej.

Wypiliśmy po trzy piwka, przywołałem temat, że może jednak pójdziemy na ten skłot, wierzyłem, że ten gość się tam odnajdzie. Ale on dopił ostatniego łyka, pokręcił głową, i mówi: teraz odchodzę. Chciałem zaprotestować, ale uciął: chociaż ty potraktuj mnie jeszcze jak człowieka, i daj mi wolną wolę. Uszanuj, że mogę decydować o sobie i pozwól mi odejść. I odszedł.

* * *

Parę lat, jeszcze wcześniej, rozdawałem żarcie w ramach food not bombs. Różni tam bezdomni przychodzili. Jedni bezwstydnie zezwierzęceni, wziąć szybko jak najwięcej na talerz i ukryć się gdzieś, żeby nikt nie zabrał. Inni szarzy i nijacy, jakby wciąż pielęgnujący w sobie człowieka i starający się ukryć przed sobą i innymi ból swojego losu. Jeszcze inni jakby nie robiący sobie nic z tego, śmieszki jak z mirko, flirciarze podrywający dziewczyny i pokpiwający z jakości "ulicznej restauracji". Zapamiętałem dobrze takiego chłopaka, który przychodził z matką, taki wyrośnięty byczek, chyba upośledzony trochę. Czasem tam jacyś łysi czy inni narodowcy podbijali trochę powyzywać od lewaków i poszukać zadymy, więc panki rzucały czasem hasło do bezdomnych, kto nas będzie bronił, jak znowu przyjdą. No i wtedy ci śmieszni bezdomni, i ten chłopak, ohoczo wznosili pięści do góry, że oni będą kucharzących panków bronić do ostatniego dechu swojego śmierdzącego życia. Miło. Nie mam pojęcia, jakie oni mieli historie, ilu z nich było cwaniakami jak ten pierwszy bezdomny z dzisiejszej opowieści, a ilu zagubionymi kłębkami lęku na skraju obłędu, jak ten drugi. Byli pewnie jak ludzie z dowolnie innej wyodrębnionej ze społeczeństwa grupy - mądrzy i głupi, dowcipni i ponurzy, praktyczni i marzycielscy. Po prostu ludzie.

* * *

Dzisiaj znów jestem trochę bezdomny. Wiecie, tak jak w poprzednich historiach zastrzegam, że w porównaniu do prawdziwych ćpunów, wariatów czy meneli, to ja jestem pączkiem w masełku, i gdzie mi tam do prawdziwych tragedii. Tak jest i tutaj. Więc tak: sporo czasu spędzam u rodziców na wsi, tam mam swój cieplutki pokój, miskę, zajęcie przy gospodarstwie i internet na nocne zmiany. Stamtąd też chyba najwięcej tych historyjek wam wrzuciłem, bo prócz powyższych dóbr materialnych mam też tam ciszę, spokój i harmonię. Ale ile można wytrzymać ze starymi, ciągnie wilka do lasu, i wracam tu regularnie na poznańskie śmieci. Wysiadam z tego pociągu, poprzeklinam na #!$%@? dworzec, #!$%@? się na nie działający przystanek, zajebię facepalma stwierdzając, że kaponiera wciąż #!$%@?. I idę tymi dziurawymi chodnikami przed siebie, nie mając żadnego celu. Siadam gdzieś na murku, odpalam piwko zza pazuchy, i błądzę palcem po kontaktach w telefonie zastanawiając się, komu by się tu zwalić na łeb. Noc spędzę tu, noc gdzie indziej, zamelinuję się gdzieś na dobę, albo przełażę i przesiedzę na ławkach cały boży dzień. Wbiję gdzieś, i czuję, że to nie jest dobry moment, że nie dziś, więc udaję, że tylko na chwilę, i błąkam się dalej. Oczywiście przyjmie mnie ktoś wreszcie z otwartymi ramionami, stół zastawi i wino ściągnie - ale wiecie, człowiek by chciał siąść przed kompem, ponerdować nockę, popisać, albo tylko zwyczajnie jebnąć się na wyro i porozmyślać w ciszy. Ale weź tu powiedz ziomkowi, że tak, wiem że się nie widzieliśmy dwa miesiące, ale w sumie o tym co u ciebie to byśmy jutro pogadali, bo dziś bym poplusował głupie komentarze obcych gimbów w internecie. O ściągnięciu czy kupieniu jakiegoś rpga i torby jarania i wsiąknięciu na parę dni w jakieś postapokaliptyczne pustkowia czy fantastyczne krainy to już w ogóle można zapomnieć. Marnuję więc masę czasu na przemieszczanie się tu i tam, dźwigam non stop tego lapka (maszynę do pisania) w plecaku, bo a nuż mi się zachce coś naskrobać. O rysowaniu to w ogóle nie ma mowy, weź znajdź tu kogoś kto ci udostępni biurko i kredki. Bez sensu tak, a może jedyny sens to taki, że człowiek w takiej tułaczce nabiera ochoty, żeby się jednak wziąć do roboty. Teraz się trochę wycwaniłem, bo jeżdżę do pracy w delegacje, i śpimy po hotelach, więc na przykład dzisiaj mam komfort naskrobać wam te parę słów.

Dobra, to tyle, bo zacząłem się rozczulać nad wyimaginowaną niedolą swojego losu. Morały z dzisiejszej bajki są chyba dwa: mniejszy, że mireczki, dbajcie o te swoje daszki nad głową, doceńcie je i wiedzcie, że brak swojego kąta jest dokuczliwy prawie tak samo jak głód. No i to drugie, którego chyba nie muszę pisać, że nie patrzcie wilkiem na drugiego człowieka. Nawet nie dlatego, że kiedyś to możecie być wy, albo, co gorsza, ja:). Tylko tak po prostu. Pozdro i peace.
  • 52
@jankotron: #!$%@? uwielbiam Twoje wpisy!

btw. sam byłem bezdomny przez miesiąc i to w zimę, głupio było mi się odezwać do bliskich/rodziny i właśnie tak jeździłem pociągami bez biletów, chodziłem po dworcach i galeriach.

po prostu splot okoliczności.

no ale wiem, że to nie jest taka bezdomność "pro", ale przez ten czas poznałem dużo ludzi bezdomnych, wiele z nimi rozmawiałem, głównie na dworcach w Katowicach, Wrocławiu i Warszawie. mam sporo coolstory.
ale wiecie, człowiek by chciał siąść przed kompem, ponerdować nockę, popisać, albo tylko zwyczajnie jebnąć się na wyro i porozmyślać w ciszy. Ale weź tu powiedz ziomkowi, że tak, wiem że się nie widzieliśmy dwa miesiące, ale w sumie o tym co u ciebie to byśmy jutro pogadali, bo dziś bym poplusował głupie komentarze obcych gimbów w internecie.


@jankotron: Ten fragment idealnie opisuje moją osobę od czasu jak odkryłem Mirko
@jankotron: Piękny tekst. Przyznam się, iż z bezdomnymi nie miałam wiele wspólnego. Opowiem jednak taki mój mały epizodzik.

Przyjechałam porannym pociagiem do Warszawy z domu na egzamin z matematyki. Pierwszy semestr, pierwsza sesja. Stresowałam się strasznie, bo to drugie i ostatnie podejście miało być. Godz. 6 rano siedzę sobie w Costa, albo innej kawiarni na Dworcu Centralnym i rozwiązuję zadanka. Do środka wchodzi Pani, brudna, z torbami. Nie sposób się domyślić,