Wpis z mikrobloga

JAK ZOSTAŁAM NAUCZYCIELKĄ W LAOTAŃSKIEJ WIOSCE - cz. 1

22.03.2017
Siedzę nad Mekongiem w Luang Prabang. W oddali widzę mnichów przechodzących po bambusowym moście. Teoretycznie powinnam powoli kierować się w stronę granicy z Chinami. Teoretycznie. Wpada mi do głowy pomysł. Chcę zrobić coś fajnego, nie chcę z Laosu zapamiętać tylko pięknych widoków za szybą samochodu. Tańczyć nie umiem, śpiewać też nie, marna ze mnie kucharka. W pamięci mam twarze 'moich' studentów z wietnamskiego uniwersytetu w Vinh. Tak się składa, że w sumie potrafię powiedzieć coś więcej niż 'hello, how are you' po angielsku. A gdyby tak...?

23.03.2017
Przeczesuję internet, pytam ludzi w miasteczku. Od słowa do słowa dowiaduję się o Khamie, 22-latku prowadzącym szkołę dla dzieciaków w laotańskiej wiosce. Szkołę w cudzysłowie; nie jest to oficjalna placówka. Na uczęszczanie do takiej nie byłoby stać dzieciaków ze wsi. Kham stworzył miejsce gdzie każde dziecko za darmo może uczyć się angielskiego po zajęciach w 'normalnej' szkole. Nie ma z tego pieniędzy, ale mimo to wkłada w to całe swoje serce. Udaje mi się zdobyć do niego kontakt, piszę długą wiadomość. Po kilku godzinach dostaję odpowiedź: 'przyjeżdżaj!'.

24.03.2017
Pakuję się w autobus do Phonsavan. Planowo po 7 godzinach jazdy mam już być na miejscu, skąd mam wziąć kolejny autobus do Muang Kham. Stamtąd Kham ma mnie odebrać i zawieźć do szkoły.
Po 7 godzinach jesteśmy dopiero w połowie drogi. W dodatku coś się zepsuło, stoimy już od kilku godzin pośrodku niczego i czekamy... w sumie nikt nie wie na co. Azjaci się ewakuowali, zostaliśmy w czwórkę. Ja, para z Australii i Niemka. Rozpalamy ognisko kiedy robi się ciemno. Kierowca częstuje nas suszonymi larwami i bulwami o smaku ogórka a sam ucina sobie drzemkę na asfalcie. Nieliczni mijający nas kierowcy zwalniają widząc ognisko na drodze jednak nikt się nie zatrzymuje. Po 6 godzinach czekania przyjeżdża bus z potrzebnymi częściami. Kierowca bierze się do roboty. Dojeżdżamy do Phonsavan po 15 godzinach od wyjazdu. Na dworcu wita nas uśmiechnięty Laotańczyk.
-How was your trip? - pyta, nie przestając się szczerzyć.
-Fantastic my friend, fantastic - odpowiadamy mu chórem.
Idziemy do pierwszego lepszego hotelu. Jest nas czwórka, bierzemy dwa pokoje i padamy na łóżka.

25.03.2017
Po śniadaniu żegnam się z moimi nowymi znajomymi i idę łapać stopa. Orientuję się, że nie mam ze sobą namiotu. Przez kilka głupich, przypadkowych sytuacji zapomniałam wyciągnąć go z hostelowej szafki w Luang Prabang. Organizuję akcję ratunkową: chłopak ma iść do hostelu i prosić, żeby przetrzymali mi namiot przez jakiś tydzień, później go odbiorę. Po kilku godzinach pisze, że nie wpuścili go do pokoju a manager zarzeka się, że żadnego namiotu tam nie ma. Jestem wściekła, później mi przechodzi. Niech im służy, ja kupię sobie nowy.
Złapany na stopa samochód zawozi mnie prosto na stację autobusową i pakuje mnie do busa. Bez szans na ucieczkę, no trudno. Mam tylko nadzieję, że dojedziemy bez przygód po drodze.
Wysiadam w Muang Kham, skąd mają mnie odebrać. 20 minut później podjeżdża dziewczyna na motocyklu.
-Paulina? I'm a student. I'll take you to the school.
Wsiadam na tył i odjeżdżamy.
Wjeżdżamy na podwórko i kierujemy się do dużego, skleconego z desek budynku. Poznaję Brytyjczyka który znalazł się tu w takim samym celu jak ja. To jego czwarty dzień, ma zostać jeszcze tydzień.
Fred oprowadza mnie po szkole. Chociaż oprowadza to zbyt duże słowo. Cała 'szkoła' to jedna izba.
-Tu odbywają się lekcje - wskazuje kolejno na drewniane ławki i prowizoryczne biurka a później na tablicę.
-Tu śpimy - pokazuje na podwyższenie z desek z rozwieszoną moskitierą i stertą poduszek.
-Tu jest kuchnia - stolik z talerzami, pałeczkami i małym, elektrycznym wokiem.
-A łazienka jest za szkołą - prowadzi mnie na zewnątrz i pokazuje na beczkę z wodą.
-Chodź, poznasz sąsiadów.
Siedzimy na plastikowych krzesełkach wspólnie jedząc banany, jakieś niezidentyfikowane owoce (które gospodarze maczali w sosie chilli przez zjedzeniem) i... świerszcze. A przynajmniej wyglądały jak świerszcze. Całkiem dobre, wciąż miały nóżki. Wyłączam internet w telefonie. Trochę dlatego, że chcę go oszczędzać, trochę dlatego, że... taki mam kaprys.
Wracamy do szkoły. Pojawia się Laotańczyk uczący się tu angielskiego. Chce nauczyć się liczyć po polsku. Fred już śpi kiedy ja przez następne godziny cierpliwie uczę go wymawiać 'dziewięć' i 'dziesięć'. Jest wyjątkowo zawzięty, po jakimś czasie bez problemu czyta polskie słowa z tablicy. Ma jedynie problem z wymową 'ł', dla niego to 'w'. Łódka staje się więc wódką, ale kto by się tym przejmował? Na koniec próbuje uczyć mnie laotańskiego. Stwierdza, że 'Ngo' wymawiam podobno lepiej niż on sam.
Jem makaron przygotowany dla mnie przez Brytyjczyka, idę się kąpać i kładę się spać. Nie w białej pościeli w pięciogwiazdkowym hotelu ale nie przeszkadza mi to. Zasypiam z uśmiechem na ustach.

26.03.2017
Fred dostaje telefon. Jego znajomy szybciej niż planował dotarł do Hanoi i chce, żeby ten do niego dołączył już następnego dnia. Patrzy na mnie. Mówię jedynie 'jedź' wzruszając ramionami. Godzinę później wsiada w autobus. Przyjeżdża Kham, jemy razem śniadanie i pyta mnie czy nie chcę jechać z nim do innej wioski oddalonej o 70 km żeby pomóc mu w tworzeniu nowej szkoły dla dzieci chcących uczyć się angielskiego. Kiwam głową.
Kham pakuje koce, poduszki, książki i inne rzeczy do kilku wielkich worków po cemencie. Podjeżdża songthaew i pakuję się do środka a worki i mój plecak lądują na dachu. Robi się coraz chłodniej. Zakładam skarpetki do sandałów śmiejąc się pod nosem ale na nikim nie robi to wrażenia. Mi też jakoś to nie przeszkadza; stroić się będę po powrocie.
Dojeżdżamy. Temperatura 13 stopni, ale po przeskoku z 40 odczuwalna jak dla mnie to jakieś -10. Kham otwiera drzwi budynku. W środku jest kilka desek, jedna żarówka i stół. Nie ma ogrzewania, w sumie to nic tu nie ma. Zbijamy z desek łóżka; Kham rozkłada na moim materac a sam zadowala się bambusową matą. Trzęsiemy się z zimna, jedziemy coś zjeść. Nigdy nie przypuszczałabym, że będzie mi smakować tak bardzo znienawidzona przeze mnie wietnamska zupa Pho.
Po powrocie na miejsce załatwiamy wielką tablicę którą niesiemy z trudem do budynku. Na razie stoi na podłodze, jutro zajmiemy się jej umocowaniem na ścianie. Jutro... jutro skombinujemy też ławki i stoliki. Wszystko z samego rana bo musimy się spieszyć. Wieczorem zaczynamy uczyć.

#podroze
#paulawpodrozy
Pobierz beaver - JAK ZOSTAŁAM NAUCZYCIELKĄ W LAOTAŃSKIEJ WIOSCE - cz. 1

22.03.2017
Siedzę na...
źródło: comment_FawHXMVXCbh737LYLIIas8paZD2aIIk1.jpg
  • 50