Wpis z mikrobloga

Taki tam krótki tekst na temat Kill la Kill

Zanim przejdę do właściwej recenzji/wrażeń z seansu chciałbym jeszcze na początku wyjaśnić kilka kwestii dotyczących mojego stosunku do seksualnego fanservice’u w mandze i anime, bo uważam, że w ramach podejścia do Kill la Kill to może być pomocne w zrozumieniu mojego zdania o nim. Na początek powiem, że imho podejście samych Japończyków do erotyki jest… dziwne. Można wręcz powiedzieć, iż stoją w pewnym rozkroku, gdzie jednocześnie często potrafią (przynajmniej dla mnie) przekroczyć pewne granice dobrego smaku, gdy przychodzi do portretowania negliżu w mandze, czy anime (lub teleturniejach), a z drugiej trafiają się takie kwiatki jak np. rozpikselowane genitalia w ich pornografii. Dla śledzących moje wpisy – pewnie już dawno zauważyliście moje podejście do tego, że często bardzo młode, albo postacie tylko o wyglądzie przypominającym dziecko, mają być w zwyczaju pokazywane, jako obiekt seksualny. Jest to coś, co mnie mocno razi i przeszkadza, szczególnie to odczuwałem przy Flip Flappers, a ostatnio w Made in Abyss, gdzie uważam, że ten element w relacji Reg – Riko był totalnie zbędny, miejscami wręcz ocierający się o niesmaczny (jak np. żarty o, „he he”, penisie i erekcji). Nie mówiąc już o tym, że stało się to nawet obiektem żartów w fandomie, typu „Panie władzo, to tylko tysiącletnia bogini, jest całkowicie legalna!” – swoją drogą przypomniał mi się jeszcze jeden przykład z zeszłego roku: Grimorie of Zero, gdzie tytułowa Zero, jako „antyczna wiedźma” o ciele dziecka cały czas robiła jakieś seksualne aluzje i flirtowała. Jak ognia staram się więc unikać wszelakich show, w których można spotkać postacie typu „loli”, gdyż w większości z nich niestety tego typu elementów nie da się od tego uciec. Ot różnice kulturowe. Natomiast osobiście nie mam żadnego problemu z większością form fanservice – szczególnie, jeżeli jest integralnym elementem narracyjnym. Takie np. High School of the Dead, czy Kakegurui nie byłyby tym samym bez tego. Po prostu jest to wpisane w ich DNA i implementacja jego jest mocno zakorzeniona w samej opowieści. Tak samo to wygląda w Kill la Kill – fanservice jest tutaj czymś inherentnym, powiedziałbym, że nawet jednym z najlepszych przykładów tego jak można ten element użyć do powiedzenia czegoś więcej niż tylko do „cieszenia oka”, ale o tym nieco później…

…generalnie jak pewnie większość serii, które sobie w ostatnim czasie oglądam, jest już dawno obejrzana przez większość ludzi, jacy mieli styczność z anime w przeciągu ostatnich kilku lat. Mimo wszystko, przechodząc już do właściwej części tej recenzji, powiedzieć kilka słów synopsis o tym, o czym właściwie Kill la Kill opowiada.

Witamy więc w prestiżowej szkole średniej, a właściwie całym ośrodku miejskim, w którego centrum znajduje się owa placówka - Honnouji Academy. Ta jest rządzona silną ręką Rady Uczniowskiej, na której czele stoi apodyktyczna, żelazna dama Satsuki Kiryuuin, trzymająca za mordę uczniów z pomocą swoich czterech elitarnych podwładnych. I tak w tej despotycznej rzeczywistości głównym wyznacznikiem statusu dla uczniów i ich rodzin jest to jak sobie radzą w szkole, ich wyniki bezpośrednio przekładają się na jakość życia, a co więcej mogą otrzymać uniform Goku, który ma możliwość obdarzenia ich supermocami. W tym miejscu do akcji wkracza nasza główna bohaterka: Ryuuko Matoi, ta wiedziona chęcią poznania tożsamości mordercy jej ojca i powodów, dla których musiał zginąć a jej dom zostać zrównany z ziemią przybywa do Honnouji w poszukiwaniu odpowiedzi. Tak też zaczyna się pierwsza połowa anime, skupiająca się głównie na kolejnych pojedynkach MC z przedstawicielami różnych kół zainteresowań w szkole, każdy z nich dysponujący coraz potężniejszym strojem, by móc w końcu stanąć naprzeciw samej Satsuki i jej przybocznych. Zanim to się jednak staje – pokonana w jednym z pierwszych pojedynków ląduje z powrotem w swoim domu, gdzie okazuje się, iż jej ojciec skrywał więcej tajemnic niż przypuszczała, szczególnie, gdy w głębi piwnic odnajduje stworzony przez niego specjalny, samoświadomy strój bojowy: Senketsu…

Pierwsza połowa, bo Kill la Kill ma dwie wyraźne strony, które są równie różne od siebie, co komplementarne. Historię zaczynamy jako dość standardowy battle-shounen z mocnym fanservice, jednak z czasem – okazuje się, że za całą cielesną ekspozycją stoi więcej treści niż się wydaje. Szczególnie po połowie, gdy wkraczamy w drugi cour, który w dużej mierze porzuca radosny i szalony klimat z pierwszych odcinków. Nadal sam koncept świata i walki ze złą organizacją próbującą opanować świat za pomocą włóczki z kosmosu i ruchu oporu składającego się z nudystów jest niezwykle pokręcony, a i humoru nie brakuje... jednak pod tą otoczką zaczynają pojawiać się dużo poważniejsze wydarzenia, całość staje się mroczniejsza i cięższa. Muszę w tym miejscu także pochwalić to jak zrealizowano główny plot twist, który początkowo dość prosty, szybko okazywał się mieć drugie i trzecie dno, stając się prawdziwie wielowymiarowym wydarzeniem. Na wierzch też wychodzą także treści, które wcześniej były tylko lekko zarysowane: jak krytyka konsumpcjonizmu, odrzucanie sztywnych norm społecznych, sprzeciw wobec wyścigowi szczurów i wyśmianie korporacyjnych struktur nastawionych na przemielenie jednostki. Nagość z humorystycznego gimmicku nagle staje się sposobem wyrazu idei, co idealnie podkreśla projekt stroju głównej bohaterki (zresztą jej przyjaźń z Senketsu jest oparta na tym, że gdy ona nosi jego to on staje się częścią niej, wręcz drugą skórą), a ostatnia scena podsumowująca walkę ze złoczyńcą jest jak wykrzyknik na końcu rozbudowanej sentencji. Właśnie o tym mówiłem we wstępie, gdy twierdziłem, że fanservice wcale nie jest inherentnie zły w swej naturze, a wszystko zależy od tego jak zostanie wykorzystany. W Kill la Kill był drogą do podkreślenia treści, jakie chcieli w anime umieścić autorzy: celebracją nieskrępowanej wolności i akceptacji.

Zresztą, sami bohaterowie to też jest niebywale kolorowa zgraja. Ryuuko, gdy ją poznajemy to arogancka i pewna siebie dziewczyna, która jest przepełniona żalem i złością z powodu straty ojca i braku wiedzy na temat tego, dlaczego musiał zginąć. Jednocześnie nieoczekiwanie przybycie do Honnouji to także spotkanie z niezwykle energiczną, a przy tym nieco roztrzepaną i naiwną Mako oraz jej szaloną rodzinką prowadzącą szemraną klinikę na obrzeżach miasta – rozkwit przyjaźni między nimi, co pozwala MC znaleźć więcej sensu w życiu niż pościg za mordercą jej ojca. Z sojuszników bohaterki należy także wspomnieć o pewnym nauczycielu z zapędami do paradowania nago oraz świecącymi sutkami i genitaliami – najlepiej użyta cenzura, jaką widziałem w anime, prawdziwe komediowe złoto. Po drugiej stronie barykady mamy również niemniej interesujące postacie, chociaż pierwsze starcia Ryuuko to raczej pojedynki z osobistościami „na raz” to, gdy wchodzi Rada Uczniowska na czele ze swoją królową robi się ciekawie. Mamy tam wielkiego jak góra i równie nieugiętego wobec wymagania przestrzegania zasad Gamagoori… który też ma zapędy masochistyczne. Kolejny jest Sanageyama – były szkolny rozrabiaka, a jednocześnie wyposażony w bambusowy miecz „samuraj” z obsesją na punkcie ciągłego sprawdzania swoich umiejętności walki. Nie można też zapomnieć o Nonon, ta znów to majorette z własną paradną orkiestrą dętą i bombastyczną osobowością. Na koniec został chyba najmniej interesujący z tej ekipy – haker Inumuta, który jako jedyny z ekipy nie dysponuje jakimś super wyróżniającym się charakterem, nie zrozumcie mnie źle, nadal przyjemnie się go ogląda i nie irytuje, ale na tle pozostałych blednie. Szczególnie, że stojąca na czele rady Satsuki to naprawdę charyzmatyczna, silna kobieta z jasnym celem przed sobą, niebojąca się poświęcić na drodze do niego – z czasem jednak i ta żelazna maska nieco się luzuje i możemy zobaczyć jej bardziej ludzkie oblicze. Wisienką na torcie jednak są dwie Panie Złoczyńcy, które pełnią rolę głównego zagrożenia w drugiej części sezonu, tutaj jednak nie chcę niczego zdradzać, bo ich prezencja jest fantastyczna. Ogólnie każda postać dostała taki wachlarz dla siebie tylko właściwych animacji, charakterystycznych zachowań i unikatowy design z odpowiednim tematem kolorystycznym komplementujący ich osobowość.

Jednak całość nie byłaby tak efektowna, gdyby nie fenomenalna oprawa tej serii. Absolutnie studio Trigger wycisnęło wszystkie soki ze swoich animatorów: Kill la Kill to jedna z najlepiej wyglądających serii, jakie dane było mi oglądać. Począwszy od szalonych pojedynków, kipiących adrenaliną i energią, okraszonych świetną choreografią i zwariowanymi pomysłami. Poprzez efektowne efekty świetlne i wybuchy, co później w Little Witch Academia studio Trigger tylko wyniosło na wyższy poziom. Ogólnie każdy ruch tutaj ma w sobie tyle osobowości, dynamizmu i elektryczności przykuwającej wzrok, że niektóre sceny ogląda się wgnieciony w fotel. Jednym z takich momentów jest pierwsza prezentacja Honnouji Academy w pełnej okazałości – taki popis tego jak zaprezentować nam miejsce akcji w sposób maksymalnie efektowny i ukazujący skalę, aż ręce same składają się do oklasków. Nie mówiąc już o tym, że całość jest fenomenalnym modelem CG i ta technika umożliwiająca na bardziej nietypowe zabiegi z ruchem kamery została tutaj wyniesiona na zupełnie nowy poziom. Ogólnie ile pomysłowości i radosnej kreatywności włożono w każdą scenę, żeby nadać jej unikatowego charakteru, iż człowiek przestaje mieć nawet żal do losu, że Gainax upadł i sobie głupi ryj rozwalił skoro pozwoliło to na pojawienie się na scenie studia Trigger. Pomimo tej szalonej jazdy – wszystko jest absolutnie spójne stylistyczne i celowe, podporządkowane przyjętej wizji artystycznej. Ciężko mi tutaj znaleźć jakąkolwiek fałszywą nutę – to po prostu świetnie się ogląda. Szczególnie, że nie bano się korzystać z zabiegów jakie tylko umożliwia obecne cyfrowe montowanie i praca nad anime, to chyba jedyne w jakim użyto sprite’a jako cechy danej postaci. Czy też używanie do granic możliwości zabawy z perspektywą i powiększaniem/pomniejszaniem poszczególnych postaci lub pojedynczych członków ich ciała dla podkreślenia ich prezencji w danej scenie. Coś takiego nie byłoby możliwe do osiągnięcia wcześniej. Zresztą – strasznie propsuję ten trend, wystarczy spojrzeć na Mob Psycho, gdzie zaangażowano osobę od rysunków na szkle do zaanimowania w ten sposób niektórych duchów. Napędza to tylko rozwój branży, jako medium artystycznego.

Także bez muzyki, jaką skomponował Hiroyuki Sawano – Kill la Kill straciłoby tak z 23% swojej ostatecznej jakości. O ile już same orkiestrowe aranżacje do scen batalistycznych, czy energetyczne rockowe brzmienia są świetne, to dla mnie anime zdecydowanie błyszczy jeżeli chodzi o tematy muzyczne dla poszczególnych bohaterów. Po prostu są tak w punkt z tym, kim oni są, co reprezentują, jaki mają charakter i sposób bycia, że kipią osobowością – już po nich samych można stwierdzić kim dana postać jest. Nie wspominając o Blumenkranz, takiego motywu przewodniego dla villaina może pozazdrościć chyba większość anime, jakie dane było mi oglądać. Absolutnie ma coś w sobie naprawdę niepokojącego, jednocześnie magnetycznego… jako, że jest zaśpiewana po niemiecku tylko wzmaga to uczucie. Jak i zresztą jedna z głównych zawartych piosenek, która ma dla całej fabuły głębsze znaczenie, gdy przysłucha się tekstowi: „Before my body is dry” aka „Don’t lose your way”.

Jeszcze przed podsumowaniem chciałbym zaznaczyć, że Killa la Kill jest także niezwykle nasycone odniesieniami do wcześniejszych anime, przy jakich pracowali ludzie ze studia Trigger. Najoczywistsze są tutaj odniesienia do serii mecha, czyli Neon Genesis Evangelion i Tengen Toppa Gurren Lagann, a w ogóle jak się zmruży oczy to same stroje można potraktować jako zminiaturyzowane roboty, do które bohaterowie „pilotują”. Nawet, jeżeli już same przemiany to totalnie bicie nas po oczach pastiszem wszelakich serii mahou shoujo – w pewnym momencie żarty z tego stają się coraz bardziej absurdalne i wyśmiewające długie i skomplikowane pojawianie się strojów na ciałach bohaterek tego typu anime. Gdyby chcieć analizować odcinek po odcinku można by wychwycić całe tony mniej lub bardziej jednoznacznych mrugnięć okiem, ale jest tutaj tego tyle, że wystarczyłoby na niekrótką pracę dyplomową.

Kończąc już ten i tak przydługi tekst (ponad 3 strony tekstu mi wyszło, lol) – chciałem po prostu zachęcić wszystkich, którzy jeszcze nie obejrzeli, aby sięgnęli po Kill la Kill. Zdaję sobie sprawę jednak, że nie wszystkich może kupić szalona jazda bez trzymanki, jaką zaproponowało nam tutaj studio Trigger, bo to naprawdę specyficzne dzieło. Ale jeżeli jesteście fanami tego typu bezkompromisowych serii, które wiedzą czym są i wokół tego budują całą swoją warstwę artystyczną oraz fabularną, nie patrząc, czy jakiś element jest może zbyt absurdalny i w innym anime tkwił by jak drzazga w zadku, gdy tutaj dzięki temu podejściu jest jak dobrze dopasowany kawałek układanki.

Daję tutaj znak jakości im. Josepha Joestara.

#anime #killlakill #jaqqubizarrecontent
jaqqu7 - Taki tam krótki tekst na temat Kill la Kill

Zanim przejdę do właściwej re...
  • 2
Po prostu jest to wpisane w ich DNA i implementacja jego jest mocno zakorzeniona w samej opowieści. Tak samo to wygląda w Kill la Kill – fanservice jest tutaj czymś inherentnym, powiedziałbym, że nawet jednym z najlepszych przykładów tego jak można ten element użyć do powiedzenia czegoś więcej niż tylko do „cieszenia oka”


@jaqqu7: Dla mnie najlepszym przykładem anime tego typu są Cutey Honey (może anime bazujące na twórczości Go Nagaia
@Agnaktor: Cutey Honey to praktycznie protoplasta wszelakich serii ecchi, a większość serii Gainaxu w jakiś sposób operowało fanservice do pokazania np. niezależności kobiecych bohaterek. Ten element jak wspomniałem to tylko jedno z narzędzi jakie można użyć i generalnie nie jest ani złe ani dobre, wszystko zależy od tego w jaki sposób jest zaimplementowane.