Wpis z mikrobloga

Dziennik z detoksu. Część druga.

Uprzedzam, że jak na wykopowe realia, tekst jest długi - 24 strony.
Opisuje kilkanaście dni począwszy od 22.02.2021, podzielone na dwa posty, ze wzgłędu na limit treści.
Wszystkie, no prawie wszystkie, imiona są zmienione i ich podobieństwo i tak dalej...

Może nie jest zbyt rzeczowy, a opiera się bardziej na wrażeniach, niemniej sam zamysł polegał na przedstawieniu (wówczas myślałem, że tylko sobie, ale zmieniłem zdanie) zmian zachodzących w psychice. Taki trochę terapeutyczny ogląd. Potem oczywiście była sześciotygodniowa terapia, ale tam już roi się od osobistych wyznań i historii, których przez szacunek i klauzule poufności nie mogę zdradzać. W dodatku większość tekstu jak na razie zgubiłem.

To i wszystkie moje wykopowe wypociny pod tagiem -> #piorolecerdiana

Dzień ósmy.

Północ wybiła się chrapaniem. To powtarzający się, trywialny temat, ale ma dla mnie duże znaczenie odnośnie bezsenności. Dwie, trzy noce tutaj spałem jak suseł po siedem godzin. To wielka ulga, to doświadczenie, po którym rano chce się śpiewać. Tymczasem Snorlax. Próbowaliśmy już gwizdać i mówić do niego. Potrząsnąłem łóżkiem i na chwilę się uspokoiło. Kacper w nocy rzucał w niego klapkiem.
Benny wstał przed piątą, a ja zacząłem go śledzić, o ile można śledzić kogoś na wskroś jedynego korytarza i pomieszczeń bez zamków. Poszedł zapalić, widocznie, gdy Kasia już doszła do siebie (w ogóle to ona przebywa w akwarium – pokoju, który ma wielkie okno na dyżurkę pielęgniarek), nie zamykają palarni na noc (tam też jest jedyny czajnik). Wychyliłem głowę zza futryny.
W pokoju mamy dość ciemno, jedna świetlna nić pod drzwiami. Patrzyłem za Bennym na przedjutrzenkowy świat. Niedzielna cisza pełna jaskrawego pyłu i żółtości poodbijanej po ścianach. Pustka, nawet dyżurna nie medytuje nad serialem. Po oświetleniu opuszczonych korytarzy te przestrzenie przerażające są tym bardziej, prawdziwe są, o tak. Ślepe, zaklejone drzwi po omacku biją refleksem w te naprzeciwko. Bezruch i tylko powrót do ciepłego łóżka, ledwie widzialne gałęzie jak cienie na księżycu, koją ducha do snu. Niech sobie się wałęsa, ma swoje demony do spętania.

*

Odpisywanie na wiadomości nocy. Śniadam szukając po konarach ptaków, które znam coraz lepiej.
Dzisiaj apatia, wirus w powietrzu, katar i ból głowy. Całe piętro otępiałe, mimo, że mało kto bierze tu silniejsze leki, chociaż sam nie wiem. Nic nie sposób zrobić do obiadu, tylko schować się pod kocem. Nawet na jogę nie miałem siły. U syrenki to samo. Osłabienie, mały z kaszlem, kuzynka w domu, szwagierka i sporo innych pracowników na L4. Coś wisi w powietrzu. Przedwiośnie.
Popołudniu ostatnie łóżko w pokoju zostało wypełnione. Znów jakiś czterdziestolatek. Pamięta to miejsce, sprzed dziesięciu lat, co niechybnie sprawia, że się zastanawiam. Czy ja też wplączę się w wieczny powrót? Porównując swoje historię do przeżyć ludzi tu skrytych, niewielka jest skala moich haniebnych dokonań.
W każdym razie Tomasz. Wygląda jak smutny rozwodnik, grzechotnika nie ma. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że stanie się moim sześciotygodniowym partnerem i współlokatorem w tej walce z goliatem. Człowiekiem, z którym mnóstwo słów i historii przeplotłem, ale ostatecznie nie posłuchałem jego rad. Dopiero po ponad roku do mnie dotarły bumerangowym stylem. W ogóle skład się przetasował. To jest coś, do czego powinienem przywyknąć. Jedyna stała to nowe rozdanie.

*

Dzisiaj za oknem pielęgniarka kogoś wyganiała odgrażając się policją. Krzyki, podniesione głosy, ale nawet nie zdobyłem się, aby stanąć na łóżku i rozejrzeć ponad folią przyklejoną do szyby. Później okazało się, że facet z kobietą przechodzili razem terapię. Całe sześć tygodni. On był tydzień do przodu przed nią, więc skończył wcześniej, w zeszły piątek. Dzisiaj przyjechał do lubej z bukietem róż #!$%@? jak szpadel. Tyle z terapii. Siedzi mi to w głowie. Krysia czyta o współuzależnieniu.
Zastanawiam się, co mnie czeka na górze. Myślę o tych, których przy mnie nie ma, przydałby się jakiś seans, nie mam rad na temat wad mojego #!$%@?. Jeszcze.
To dziwne, że w smutku i zadumie słyszę fortepian bądź niższe dźwięki wiolonczeli, tulę się do idei, o które ocierały się moje ukochane dzieła piśmiennictwa. Wreszcie z tyłu głowy pojawiają się z reguły, nie konkretni malarze, tych znam zbyt niewielu, a charakter kreski kreślący mój nastrój. To jednak, jeżeli w tych momentach dochodzą mnie słowa, często jest to rap.

Dzień dziewiąty.

Wieczorem Matrix. Może to taka zakulisowa tradycja, oglądać tematykę przebudzenia w miejscach przejściowych, mostach cienkich na włos. Pierwszy raz widziałem go w szpitalu psychiatrycznym. Swoją drogą Piękny umysł również. Dzieło Wachowskich nie postarzało się. Chociaż nie obejrzałem całego, dzisiaj dokończę.
To jednak uniwersalny film. Oglądając go teraz, w tym wieku, z cięższym bagażem i bardziej zagraconym zapleczem, działa mocniej. Otula bebechy, staje się trampoliną pytań, które powinien wyskakać każdy. Królicza dziura jest sztampowa, Alicja to najczęściej cytowane dzieło dwudziestego wieku, taka Alleluja Cohena. Tabletki, macierz, zmierzch cywilizacji, problem AI, to tak ogólnie, ale jest w tym filmie coś, co w wchodzi pod skórę i niekoniecznie łączy się wyłącznie z tymi konkretnymi zagadnieniami. Do tego dudni mi w głowie:
Wszystkie ssaki na ziemi instynktownie zachowują równowagę ze środowiskiem, ale nie ludzie. Zajmujecie jakiś obszar i rozmnażacie się, aż wyczerpiecie wszystkie zasoby naturalne. Żeby przeżyć zajmujecie nowe tereny. Są na tej planecie inne organizmy, które postępują tak samo. Wiesz, o czym mówię? O wirusach. Ludzkość to choroba, rak toczący tę planetę, zaraza
Do tego biblijna symbolika, to taki klasyk jak puścić zoiomkowi Grammatika albo metalowi Iron Maiden. Czy świat wydawał ci się kiedyś jakiś dziwny? Łyżki nie da się zgiąć, sam musisz się zgiąć. Łyżki nie ma. Chyba każdy ma tę drzazgę, o której mówi Morfeusz, brat śmierci w końcu. Usypia, ale i przebudza. Czym byłoby piekło bez snów o niebie? Mówi Morfeusz u Gaimana. Do tego statek, Nabuhomodonozor, problemy z dziwnymi snami, wiszące ogrody dla ukochanej, budowniczy.

*

Właśnie sny, znów przyszły. Śnił mi się chrześcijański odwyk ze śpiewaniem piosenek. Umiejscowiony gdzieś na pierwszy piętrach któregoś z bloków blokowiska w moim mieście. Prowadziła go matka opiekunka o aparycji staruszki. Wyjechałem gdzieś rowerem i wypiłem pół ćwiartki. Nie przypominam sobie, żebym kiedyś śnił o alkoholu. To się nie zdarzało. Niezbyt myślę o nim samym, ale za to dużo o konsekwencjach swoich zachowań.
Przechodziłem przez las, bądź park, bądź też jakiś skrawek leśny. Nie pamiętam celu, ale był. Musiałem wrócić, dopiłem ćwiartkę. W mieszkaniu było jasno i były jakieś dziewczyny. Takie chrześcijańskie blondynki ze sweterkami pod szyję. Jedna, jakaś znajoma, pytała się mnie o coś, o czymś chciała rozważać, a mi było głupio, że mam pustą butelkę w plecaku. Wszystkiemu towarzyszyła wręcz namacalna jasność i spokój. Taki jezusowaty nastrój dobroci i pomocy.
O, właśnie w tym momencie mam deja vi. I ze snem, i tym, co piszę, i z tym, że siedzę teraz na łóżku ze skrzyżowanymi nogami. Topię się w bluzie. Tomek opowiada o dawnych odwykach, z Kacprem rozmawiamy o tym, jakby to były ciekawie zobaczyć wszystkich na fazach, które przechodzili, ponieważ czasem patrzy się tu na człowieka i nie wierzy, że potrafił aż tak nawywijać, że się tutaj znalazł.
A ten sen, ten nastrój, tak kiczowato oniryczny jakby filmowe przedstawienie snu we śnie. Tkwiło w tym głębokie przeświadczenie, że za tą jasnością cnoty kryje się mroczna tajemnica, kostki dzieci pod ołtarzem, złamane niewinności, głęboki bór za słoneczną polaną. Nie wierz pozorom, nie ufaj fałszywym prorokom.
A w nocy harmonia uległa zaburzeniu. Ledwo znośna symfonia przyzwyczajenia do obcego dźwięku, ale zawsze jakaś. Teraz chrapało już dwóch mijając się o pół taktu. I ta mnogość dźwięków, a do tego nawet psy ujadały za oknem. Przed północą nie wytrzymałem i poszedłem po tabletkę. Pierwszy raz w życiu, ale nie miałem zamiaru męczyć się do rana.

*

Na dyżurce tylko miękkie światełko. Pielęgniarka cała odmieniona. Mówię, że już nie wytrzymam, że wiem, aby do dziesiątej zgłaszać, ale chcę zasnąć. Opisuję sytuację z miną proszącego kota. Ona jak larwa po przemianie. Włosy rozpuszczone, uśmiech zrozumienia, pełne troski piwne oczy. Oboje bez maseczek, nawet nie kąsała, jak to zwykle robi za jej brak. Fartuch nieco rozpięty, lekko wymięty. Ona sama wyglądała jak lekko zaspana, a zaspane kobiety są najsłodsze. Czule przypominała moją, te kojące odcienie brązu na włosach, twarzy i w spojrzeniu. Ta tonacja jakoś bardzo do mnie przemawia. Podziękowałem, dostałem uśmiech. Wziąłem tabletkę i czekałem na efekty. Symfonia trudności z sennym oddychaniem trwała nadal, a mi w pewnym momencie ktoś odciął mi kabel i przynajmniej do szóstej spałem bez żadnych przerw. Ciekawe.

*

Pierwszy raz z tabletką na sen

Instrumenty mroku sny za horyzontem
Psy ujadają ćmy tłuką się po kątach
Rama przymknietych drzwi pachnie pomarańczą
Nie ma za nią nic a nadziei za mało

Po kilku namiętnych spotkaniach z Morfeuszem
Trudno się z nim rozstać pustki szukaj z północy
Jak zwykle w takich okolic włościach wynurzam
się z rzeki myśli i pokorny siadam na brzegu

Dumałeś kiedyś ile tak naprawdę ci trzeba?
Poczułeś kiedyś zgniliznę i swąd silva rerum?
Odcięta gałąź wierzby jeszcze rozpuści pęki
Woda jest pełna smaku jedynie dla spragnionych

Niezgrany duet nokturnalnyh bezdechów
Żółte świrze ściany wibrują od basów
Moja cierpliwość cierpi od cierni świstów
Narażam się strażnicce idąc po pomoc

Za dnia żmiją w nocy brunatnym motylem
Rozpuszczone włosy w oku sen w głosie troska
Maski już nas nie kryją wypiękniała w słodką chwilę
Modlę się potem do niej bosy z krążkiem w ustach

Brodzę w otchłań tulę w brąz
skradłem nimfie jeden włos

Dzień dziesiaty.

Norma. Życzę każdemu na chwilę dać się wcisnąć w stałe punkty dnia i się odciąć, dać obezwładnić. Utknąć na wyspie odgrodzonej od szaleńczych fal zarazy. Coś tkwi w tym, że dużo siły trzeba, aby się podporządkować. Bunt i gniew okazuje się skierowany w jego nosiciela, dmuchnij mocno, a zgaśnie i znów na jeziorze odbiją się gwiazdy. Tylko ich nie pomyl, szukaj jaskrów.
Mariusz, czyli Benny zrezygnował, już go nie ma. Jedyne, co głośno mówił, to lamentował nad tym, że nie obejrzy skoków narciarskich. Jego sprawa, ale rozmawiał z matką, jak zwykle na głos, i wszystko słyszeliśmy. Ona sama w domu, dzwoniła często, miała bardzo ładny, przyjemny głos, a w dodatku wielu innych członków rodziny podnosiło go na duchu. Po decyzji o rezygnacji matka zadzwoniła tylko raz, stała się osą.
Gdy przyjedzie to z pewnością #!$%@? go siekierą. Przez uchylone drzwi słyszę jak pielęgniarka namawia kogoś, aby chociaż spróbował. Kacpra też już nie ma, ale on tylko załatwi sprawę z pracą i od poniedziałku razem zaczynamy terapię. Jutro nadejdzie moja wędrówka do Syjonu. Mam już chyba wszystkie potrzebne rzeczy. Najbardziej tkliwa i znacząca to symbol o przeogromnym znaczeniu. Gumowy jaszczur mojego syna. Ten, z którym śpi; ten, którego wszędzie zabiera. Sam go wrzucił do paczki dla mnie. Mój amulet, mój symbol, mój strażnik.

Dzień jedenasty. Grań.

Od rana pakowałem rzeczy, które są jak rozdrapywana rana. Ciągle ich przybywa, sączą się jak krew. Rozdałem chińskie zupki, ponieważ doktor zaleciła, aby ich nie jeść. Pochwaliła, że nie piję kawy, słodkich napoi i energy drinków. Dwa bochenki chleba też oddałem potrzebującym; płyn do płukania, który został po Mariuszu powierzyłem dziadkom. Paczkę cukierków, której i tak nie zjem, Eli. Mimo wszystko wyszło trzy torby, tak bywa.
Dzisiaj na górę pójść miała również Ania, ale wykryto u niej coś złośliwie chorobowego i odesłano do lekarza. Ja miałem konsultacje z lekarzem odnośnie wyników wątrobowych i trzustki, ale normalnie puszczono mnie na terapię, tylko zalecono po wszystkim zbadać się i zadbać o siebie.
Potem było załatwianie, nawet jeszcze wszystkiego nie skończyłem. Formularze, które wciskają cię w ramy nie tylko chorób. Zadbany? Tak. Pracuje? Tak. Z kim mieszka, czy miał zabiegi, jaki jest jego stan fizyczny?
Dostałem pokój dwuosobowy z chłopakiem, który już jutro się stąd zbiera. Lepiej nie mogłem trafić, ponieważ podobało mi się to, że jest mniejszy od innych, a skoro będę miał tylko jednego współlokatora, to łatwiej będzie można odpocząć w ciszy.
Myślałem, że załatwię to zwalniające się miejsce Kacprowi, ale, pomimo, że ustawił się z doktor, że załatwi sprawę z pracą i przyjedzie w niedzielę na terapię, teraz robią mu problemy, że potrzebuje skierowania lekarskiego od lekarza pierwszego kontaktu, do którego nie może się dodzwonić. Bardzo szkoda, ponieważ ostatecznie już tutaj nie trafi. Przynajmniej za mojego pobytu.

*

Byłem na spacerze. Staw, drzewa, kaczki, ptaki, pałac. Świat się na mnie rozlał. Oczywiście też od razu mnie zgarnął jakiś Michał i Stasiu, aby pogadać. Dookoła stoły do ping-ponga, siłownia na wolnym powietrzu i boisko do siatkówki. Michał postawił głośnik jbl na stół, poleciał polski rap.
Potem paliłem papierosa przy oknie palarni detoksu, patrzyłem zza lustra. Na wąski otwór do zamkniętej krainy. Na nowoprzybyłych z pytaniem na twarzy.
Podczas rundki dookoła spotkałem Rudego. Zgaszony i z pustymi oczyma mówił, że żona dostała kolejnego wylewu i musi natychmiast wracać, ponieważ dzieci są same. Dzień przed rozprawą sądowa dostał się na detoks i chciał iść na terapię. Dzień przed pójściem na górę jest właśnie dzisiaj.
To taki czwartek, w którym ludziom się nie udaje. W którym przywożą trzech facetów w bransoletkach i przyjmują dwóch, ponieważ trzeci dmuchnął o wiele za dużo. Inny znajomy z kolei miał nadzieję iść na terapię, ale mu zabroniono, ponoć nie minął jeszcze rok od poprzedniej. Cały w nerwach, według niego nie ma, po co wracać do domu.
Na palarnie wtedy przyszła Ela. Dość ładna blondynka około czterdziestki z owalną twarzą i troskliwymi oczami. Zaczęła opowiadać o załatwianiu rzeczy nie do załatwienia. O tym, że przepisy, prawa i regulaminy są poniżej ludzkich emocji, zwłaszcza, kiedy człowiek jest szczery i zdolny walczyć o to, co chce osiągnąć. O tym, gdy błagała na kolanach z powiekami błyszczącymi od rosy, aby jej nie zwalniano dyscyplinarnie. O tym, że wszystko można załatwić, ale trzeba walić do drzwi, a jak nie to #!$%@?ć się przez komin.
Jarek wyskoczył przez okno i pobiegł do dyrektorki. Prosił i obiecywał, podobno dobrze, że był przy tym jakiś ważny terapeuta. Nie wygoniono go, ale też nie było dyrektorki tylko zastępca. Jednak dzwonił do niej, powiedzieli mu, że przemyślą. Czeka z nadzieją, bo, pomimo że złamał regulamin, to musiał coś zrobić.

*

Syjon. Dziwne jest to wbijanie się w nowe społeczności. Jak wchodzenie na łąkę pełną szorstkiej trawy. Detoks miałem już oswojony. Tutaj jest więcej ludzi, którzy znają się od tygodni. Średnio około osiemdziesięciu pacjentów. Czuję się obco. Niektóre twarze jak z kryminału (albo to moja wyobraźnia, mimowolne tkwienie w stereotypach, może mieli po prostu zmęczone spojrzenie), ale wszyscy zachowują się sympatycznie. Śmieją się, żartują i ciągle narzekają na terapie. Mówią o pisaniu, zadaniach, spowiedzi i obnażaniu swoich błędów. O tym jak trudno jest to przelać na papier, kiedy ostatni raz ręcznie coś więcej pisało się w szkole. Ciekawe czy dla mnie będzie to takie trudne i zajmujące.
Na stołówce nie wiedziałem, gdzie usiąść. Szedłem z talerzem jak w amerykańskich filmach. Wszędzie widać było grupy dogranych ludzi, zajmowane stałe miejsca.
Wybrałem oczywiście pusty stół. Po chwili dosiadł się do mnie wielki koks. Ramię miał chyba jak moje udo. Gdzieś o głowę wyższy ode mnie. Ktoś ze stołu za nim podał drugi talerz kolacji. Coś mi się wydaję, że specjalnie, usiadł ze mną, ponieważ dzisiaj tylko ja i taki stary dziadek przebiliśmy się przez dziurę nieboskłonu. Wszystkie czynności smarowania i składania kanapki robił mechaniczne, jakby wirtuoz stroił sobie instrument, w międzyczasie mógł w myślach ustalać, co będzie robił wieczorem. Zapytał skąd jestem i za co. Powiedziałem, że alko, a z innymi nie było problemu. Odrzekł: tak ci się tylko wydaje. Dojdziesz do tego. Tylko pisz szczerze. Jedliśmy w milczeniu, w podziemiach pałacu, gdzie nad nami stropy gięły się w łuk ceglanym rumieńcem. Reszta przekomarzała się ponad stolikami.

*

Jacek, mniejszy koks z dołu, założył w pokoju nielegalne kasyno, jak je nazywa, ponieważ tutaj nie wolno grać. Zbyt dużą namiętność do hazardu też się leczy.Później znów wyszedłem na dwór. Po raz drugi i tak, aby już nikt mnie nie zgarnął, jak ostatnio.
Stanąłem nad stawem i obraz przecięty linią brzegu samego mnie odciął od siebie. Po rubieżach niedowcieleń pędziłem na rumaku. Tak jakbym zostawił za sobą coś ciężkiego, akurat patrzyły mi na plecy okna detoksu. Robotnicy umacniali brzeg, kaczki kwakały aż do echa, dzięcioł się śmiał i sam nie wiedziałem jak miałem zareagować na tę mieszaninę barw i ten kocioł w głowie. W czarnym płaszczu, w czarnej chuście i, czarnych spodniach. W ciemnych butach, i chmurach odbitych w tęczówkach, zaciągnąłem krucze rękawice, założyłem ręce za plecy, poddałem włosy wiatru i nigdy w życiu tak nie patrzyłem. Tak jak wtedy. Przypominam to sobie i nadal czuję jedynie dreszcz, pamiętam jak przez sen. Dobrej nocy dzienniczku, każdy kęs życia jest słodko-gorzki, każdy akt tragifarsą. Nara.

Dni przejścia.

Piątek.

Zwykłe łóżko wystarczy, aby naprostować kręgosłup. Spokojne linie mebli wyciszają faliste uczucia. Wąska szafa, szafka z kilkoma szufladami, komódka, wieszak z lustrem, krzesło z obiciem i stół znaczą naprawdę wiele, gdy już odczuło się lekki wstręt do szpitalnego beżu.

Wystarczy ułożyć dłonie w łódkę, aby nabrać wody. Zaoknie śnieży, ptak trickster chichocze donośnie. Nowa pościel o piętnastej przy szafkach. O dziewiątej społeczność, czyli pożegnanie tych, którzy drogę przebrnęli. Kolejny ranek nowej aranżacji, wypełniana nowymi znaczeniami.
To było trudne. Patrzyłem w podłogę. Odchodzący odczytywali swoje kontrakty, plany na dalsze leczenie i zapobieganie nawrotom. Jak naprawić straty, do czego wrócić. Do kogo się zwrócą po pomoc, jakich programów będą przestrzegać, gdzie udadzą się na dalszą terapię, na jakie spotkania. Każdy kończył się datą, imieniem i określeniem siebie, jako uzależnionego od jakiejś substancji. Tylko, że głosy im się czasem łamały. Oni wiedzieli już, co się dzieje, gdy się wychodzi. Jaka sczerniała burza ich najdzie.

*****

Sen o gwiazdach wieków średnich

W dolinach między knykciami nie ma ran
Zmarszczony łuk brwi łatwo pęka pod waszymi pięściami
Zetnijcie mi głowę jak tym co patrzyli w gwiazdy
Niech potoczy się wśród stóp tłumu do czół najczulszych
Niech posoka sączy się przez oka krat do labiryntu
W głowach ich powieki macie jeszcze bardziej zaciśnięte
Rzućcie mnie po wieki w kanały szczury rozgryzą ciało
w rytm za melodią przez pra przed i za świat w brzask bez wrzasku
Wszystko oddaję nic nie chcę zabierzcie i połknijcie ziarna
Wszystko o niewątpiący lubicie tym słowem nie trafiać
Bo wszystko to słowo lubię nim czasem opłukać twarz
Powiedział mi nadrozumny błazen gdy wypinał gołą dupę
ku bogom ziemi i królom sumień wśród rechotu gawiedzi
Po co mi ciężka łycha i widelec z kości słoni
Najcenniejszą misę mam ze sklepienia swoich dłoni

*

Potem lekki trening, pierwszy od dawna. Kojące uczucie. Płuca pełne mokrego powietrza. Odurzała mnie perspektywa otwartego świata. Do granic ośrodka. Bo zaraza panuje. A ja tutaj, rozciągając mięśnie, czuję się jak na Planecie Północnego Króla Światów. Odcięci. Trening w moim wyobrażeniu urasta do zmagań Goku na tej małej planecie. Na barkach ciężar lat sabotowania ciała. Wszystko pęcznieje od hiperbolizacji. To efekt wypuszczenia po dziesięciodniowym zamknię
  • 10
@Kondziu5: niestety nie ma czego wyczekiwać :/ tak jak pisałem, dziennik z terapii jest pełny osobistych (co prawda ciekawych...) anegdot i rozmów, ale to już klauzula poufności i sam szacunek, że ja też mogłem bez trwogi tym ludziom opowiadać, zabrania mi wystawiania publicznie.

Niemniej, z pewnością coś będę pisał, ale co? kto wie, jako osoba z depresją/zaburzeniami osobowości i kulawym psem alkoholizmem, do tego w trakcie leczenia na to wszystko, pewnie