Wpis z mikrobloga

#jankostory #narkotykizawszespoko #komiks #muchomory #poznan #chwalesie #truestory

Muchomory w kropki nie są wcale trujące, tylko niesmaczne. Słodkie, mdłe i niemiłe w przełykaniu. (Jak prawie wszystkie grzyby, zjadliwe są tylko te łąkowe, ale to już chyba kwestia gustu.)

Nigdy się jakoś poważnie tymi muchomorami nie porobiłem - to były początki moich eksperymentów z psychodelą, więc nie przesadzałem, a nim nadszedł kolejny sezon grzybobrań, polatałem na bieluniu i mi się odechciało takich podróży.

Na uczelnię mogłem chodzić z buta przez taki lasek, więc jesienią wychodziłem trochę wcześniej i zbierałem co tam na hypperrealu wyczytałem ciekawego. Póki co niczego nie próbowałem, ale miałem na tych studiach takiego typka, który chcąc nie chcąc mnie do tego sprowokował.

A było to tak: wracamy raz z zajęć i idą z nami takie dziewczyny. Ten typek był irytujący, i ciągle się przechwalał, co to nie on, na jakich to on imprezach nie był i jakich to tablet nie zarzucał. Tak było i tym razem, wracamy, a on opowiada, jak to wczoraj zabalował, jak to się porobił, i w ogóle jaki to z niego nie jest hardkorowiec. No nie wytrzymałem, wyjąłem tego zebranego rano muchomora z kieszeni, i ostentacyjnie zacząłem przeżuwać.

Surowe grzyby są ciężkostrawne, więc zacząłem eksperymentować kulinarnie. Raz wpadł do mnie ziomeczek-dyskordianin i wygotowaliśmy wywar z kilku jędrnych muchomorów. Rozpiliśmy to jak wódę, z kieliszków, posiedzieliśmy z pół godziny, nic. Mówię do ziomka, dawaj jeszcze zjemy te kapelusze, chyba słabo się wygotowały. Ziomek zjadł parę łyżek, ale mało co nie zwymiotował, ja z dużymi oporami, ale wszamałem resztki tej oślizgłej, blado brązowej brei, czego się nie robi dla wiedzy. Poszliśmy spać. Nad ranem się budzę, patrzę - a tu mam cztery metry wzrostu. Stopy miałem przy drzwiach, a głowę tuż pod oknem, więc było dokładnie cztery, bo tyle miał mój pokój. Takie zaburzenia postrzegania rozmiarów są chyba charakterystyczne dla muchomorów, krasnoludki nieprzypadkowo noszą czerwone czapki. Pomyślałem sobie, że jak jestem taki wielki to mogę zrobić coś wielkiego. Wstałem (ostrożnie, żeby nie #!$%@?ć głową w sufit), wyjąłem z szafki prześcieradło, powiesiłem na ścianie, rozłożyłem pastele i zacząłem sie bawić w artystę. Zwykle rysuję tak komiksowo, wtedy nieoczekiwanie udało mi się zrobić bardzo realistyczne, wiernie odzwierciedlające rzeczywistość malowidło. Badałem wpływ na twórczość wielu dragów, ale to materiał na oddzielną opowieść, tu napiszę tylko, że muchomory wypadły w tych eksperymentach interesująco.

Moja mała muchomorowa manufaktura nabierała polotu i wyrazu. Szafki i parapet zamieniły się w suszarnię równo posegregowanych kapeluszy. Pudło starego telewizora było suszarnią na produkty eksperymentalne, jak zeskrobane kropki i ściągnięte skórki, które miały posłużyć do badań nad znalezieniem najwydajniejszych części grzyba. W kuchni odbywał się proces przygotowywania wywaru, trwał on dłużej niż za pierwszym razem, jego produkt był odcedzany i doprawiany pieprzem. Gotowy trunek rozlewałem do wymytych półlitrowych butelek po wódce, opatrywałem je starannie wykonanymi etykietami, które były ręcznie kolorowane kredkami. Kurczę, te dziewczyny, co wtedy ze mną mieszkały, musiały być chyba trochę mną zauroczone, że nie widziały nic groźnego w tym procederze.

* * *

Ale my byliśmy wtedy awangarda! Kiedyś cyganeria piła w spelunkach absynt, my pociągaliśmy z flaszki za pazuchą wywar z muchomorów. Nie byliśmy wtedy jeszcze ćpunami, ale właśnie taką szaleńczą bohemą poznańskiego artystycznego podziemia. Morze alkoholu, tytonie, skuny i haszysze, a do tego jeszcze lekki muchomorowy rausz, który załączał megalomanię. Każdy, najbardziej śmiały pomysł wydawał się błahostką, w każdym absurdzie dopatrywaliśmy się głębi. Kręciły nas dadaizm i futuryzm, pisaliśmy wiersze ze słów wyciąganych z kapelusza, całe noce spędzaliśmy na klejeniu kolaży z archiwalnych gazet, robiliśmy koncerty hałasu na czym popadnie, rysowaliśmy komiksy fristajl, od ręki, bez żadnego zastanowienia, fabuły czy planu. Płynnie to szaleństwo przenosiliśmy na życie codzienne, nie było granicy pomiędzy tworzeniem albo niszczeniem nad kartką papieru, a robieniem tego samego w relacjach z ludźmi. Znajomi studenci ASP nas nie nawidzili, bo cała ich hipsterskość bladła wobec naszej spontanicznej twórczej rozjebki. Uff, ale mnie jeszcze nosi, jak sobie to wspominam...

* * *

Należałem też wtedy do takiego stowarzyszenia komiksowego, które zrzeszało młodych i zdolnych rysowników, scenarzystów i ogólnie miłośników komiksu, i którego celem było robienie czegoś razem, organizowanie poznańskiej sceny komiksowej i wypromowanie się. Czasy mojej krótkiej, ale burzliwej kariery w tej organizacji nierozłącznie splatają się z moją fascynacją muchomorami, podobnie jak krótka i burzliwa kariera tego stowarzyszenia splata się ze mną, więc opowiem o tym szerzej.

Jakieś byle jakie komiksy rysowałem na nudnych lekcjach w ogólniaku, były śmieszki w klasie i wśród znajomych, i tyle. Dziś pewnie robiłbym to w internetach, ale wtedy jeszcze takich internetów nie było. Jak pojechałem na studia, to wziąłem te komiksy ze sobą. Poznałem gości, którzy orgazniowali różne koncerty i inne wydarzenia, dałem jednemu te komiksy jako portfolio, że może by kiedyś chcieli jakiś plakat, albo dekorację. Parę dni później spotykam tego gościa, i on mi mówi, że mu się podobało. No, spoko, w sumie co miał powiedzieć. A dalej mówi, że on ma swoje wydawnictwo, i że chce to wydać. O #!$%@?, ale się ucieszyłem, aż na następny dzień mu jeszcze jeden narysowałem.

Dzisiaj trochę inaczej wygląda wydawanie takich rzeczy, wystarczy że masz siano, i drukarnia ci wydrukuje co i jak tylko chcesz. Być może wtedy też już tak było, ale my tkwiliśmy jeszcze w klimacie pankrocka i kserowanych zinów dystrybuowanych przez katalogi i na koncertach. Takie też było wydawnictwo tego gościa: ksero, zszywacz i poczta pantoflowa. Wszystko to szło na copyleft, z przykazaniem zaczerpniętym z rapsów Królika z TCB: "jak to dostaniesz szybko podaj to dalej". Prócz oficjalnej dystrybucji sam kserowałem i rozdawałem te komiksy, a prócz mnie każdy, komu się podobało, chciało, i kto miał dostęp do ksero. Poszło więc tego z parę setek każdego zeszyciku w świat, staraliśmy się też to pchać tak, żeby wędrowało jak najdalej. Pamiętam, jak kilka lat później spotkałem jakiegoś Niemca na jakimś koncercie, coś tam zaczęliśmy gadać łamaną angielszczyzną, no i on mi mówi, że w Polsce mamy fajne komiksy, że mu jakiś kolega przetłumaczył. Pytam się jakie, a ten mi podaje tytuł tych moich, ale mi się miło wtedy zrobiło:)

Wracam jednak do tego stowarzyszenia, a już niedługo również do muchomorów, na które pewnie czekacie. Był w Poznaniu taki gość, geek wkręcony w kulturę komiksu, kolekcjoner i scenarzysta, oraz współwłaściciel sklepu z historyjkami obrazkowymi w jednym. Marzył on o rozwinięciu sceny i wydawaniu czegoś w Poznaniu, ale wiadomo, brak hajsu. Raz mu wpadły w ręce te moje zeszyciki, i się zajarał. Nie tyle treścią, co pomysłem, że można wydawać na ksero co się chce, bez żadnego dogadywania się ze sponsorami, bez cenzury, bez kompromisów, bez konieczności wykładania dużego siana. Zaczął więc ściągać swoich znajomych komiksiarzy, i organizować stowarzyszenie. Honorowe w nim miejsce było zaklepane dla mnie, nieznanego im jeszcze bliżej, ale już duchowego symbolu idei. Co tam sobie o mnie wyobrażali, to nie wiem, ale rzeczywistość chyba minęła się z ich oczekiwaniami.

No bo ja byłem wtedy non stop pijany, albo porobiony czymś innym, albo miałem jakąś przygodę, albo jakiś absurdalny (a przez to śmiertelnie poważny i nie cierpiący zwłoki) plan. Jak wreszcie dotarłem do tego stowarzyszenia, to oni już mieli scementowane struktury, wydanego pierwszego zina, podział ról i plany na przyszłość. No i ja im to trochę #!$%@?łem.

No bo tak: oni na przykład chcieli, żeby każdy miał określoną liczbę kartek; że nad tym, co wchodzi do zina głosujemy demokratycznie; że trzeba ustalić kolejność zamieszczanych materiałów, że przydałby się jakiś motyw przewodni następnego numeru, i tak dalej. A ja im mówię, #!$%@?, spizgajmy się czymś i porysujmy, potem składamy jak leci, i #!$%@?, kserujemy. Trudne w naszych relacjach też było to, że oni rysowali niezwykle starannie, po wiele godzin, nieśmiało pokazywali wybranym swoje rysunki, nanosili poprawki, wrażliwie odbierali każdą pochwałę i krytykę. A ja kresliłem po pijaku bazgroły w parę minut, pizgałem je na ksero - i z miejsca miałem dziesiątki sprzedanych egzemplarzy, wystawy, piszczące dziewczyny, przybijane na ulicy piąteczki, fan klub. No dobra, wszystko to było dla zgrywy, moi fani i czytelnicy to w większości byli moi znajomi - #!$%@? panki, to była po prsotu wesoła zabawa w "artystę i koneserów kultury". Ale właśnie - to była zabawa - my się tym bawiliśmy i przez to łatwo przychodziła nam twórczość bez skrupułów i chwalenie się nią, a w tym stowarzyszeniu wszyscy traktowali to jako poważną sprawę, swoją przyszłość, i to ich chyba paraliżowało.

Zrobiliśmy wtedy chyba ze dwie muchomorówki na trzech - ja, ten ziomeczek-dyskordianin od wywaru z początku historii, i ten ziomek geek co miał sklep z komiksami. Od tej pory będę o nim pisał ziomek, bo się zaprzyjaźniliśmy. Jakby nie on, to by mnie z miejsca z tego stowarzyszenia #!$%@?. No ale nic, te muchomorówki opędzlowaliśmy właśnie na spotkaniu - ostatnim, jak się okazało - tego stowarzyszenia. Muchomorowa megalomania załączyła się każdemu z nas.

Najpierw na stół wszedłem ja, i oznajmiłem, że w związku z nieporozumieniami w naszym gronie ogłaszam się prezesem i przejmuję stowarzyszenie. I że teraz będzie tak, jak ja mówię. Nie pamiętam, jak zareagowała reszta, ale od braci-muchomorów dostałem brawa. Obłudne to jednak były oklaski, bo nim spisałem nowe postulaty, na stół wdrapywał się już ziomek-komiksiarz. Powołał się on na casus, że obowłując się prezesem nie zdymisjonowałem starego, i wykorzystując chwilowy duumwirat, niecnie mnie odwołał! Oklaskaliśmy go za ten śmiały i sprytny postępek, ale zdążył tylko wznieść zwycięski toast, a już na stole płomienną mowę wygłaszał dyskordianin. Obwieścił, że co prawda jest tylko gościem i nie ma pojęcia o komiksie, ale podobają mu się nasze obyczaje i chętnie przejmie władzę w stowarzyszeniu. I nim zdążyliśmy mu pogratulować, drań odwołał nas obywdu.

Nie wiem czemu ci ludzie nie powychodzili od razu. A, już wiem, bo część z nich tam mieszkała. Tak czy siak my trzej jak w amoku na zmianę wchodziliśmy na ten stół, przejmowaliśmy władzę, rozwiązywaliśmy stowarzyszenie, powoływaliśmy je na nowo, ustanawialiśmy nowe prawa, wyrzucaliśmy członków, łaskawie przyjmowaliśmy ich z powrotem. W tle tych przepychanek na szczycie wynikł jakiś konflikt o zwierzątko futerkowe, które tam mieszkało i było chore, jako szlachetni prezesowie ofiarowaliśmy się skrócić jego cierpienia (wiecie z mirko, jak takie deklaracje działają na różowe paski). Do tego przejęliśmy żywność i browary z lodówki, zaczęliśmy snuć koncepty przemeblowania i przemalowania siedziby naszego stowarzyszenia. Wszystko bez zwracania uwagi na pochmurne miny gospodarzy, wszystko w myśl zasady "stary, przecież teraz ja jestem prezesem". To było ostanie spotkanie tego stowarzyszenia, i na długi czas ostatnia moja wizyta w tym mieszkaniu:)

(no dobra, domyślam się, że skrycie spotykaliście się dalej, ale przyznacie, że beze mnie nie było już tak wesoło:)

* * *

Chyba jak to piszę to mam jakiś muchomorowy nawrót, bo skromnością dzisiaj nie grzeszę.

Spodobało nam się takie przejmowanie stowarzyszeń. Raz przejęliśmy federację anarchistyczną, innym razem jakąś organizację feministek, jeszcze innym zaprzyjaźnioną knajpę. Różnie to odbierano, na przykład w knajpie jako żart, ale jak zaczęliśmy wprowadzać swój wystrój łazienek i swoje porządki za barem, to nas wyrzucili zupełnie a ochrona przestała nas wpuszczać. Część z nas pracowała w takim ośrodku terapii zajęciowej, i ten ośrodek też - od środka - przejmowaliśmy, ale to już było bardziej systematycznie. Jak się nudziliśmy i akurat nie było pod ręką niczego do przejęcia, to zakładaliśmy jakieś własne stowarzyszenie. A pierwszym punktem statutu każdego z nich było zawsze "każdy jest prezesem".

* * *

A tamta komiksowa organizacja naprawdę się rozpadła niedługo później. Albo raczej wpadła w proces nieuchronnego rozpadu. Jak tylko ktoś dostawał szansę zarobienia na tych swoich komiksach, to się wykruszał i zaczynał solową karierę. Nie chcę oceniać, czy było to nie fair wobec grupy, czy może właśnie taki był jej cel. Tak czy siak życzę wam powodzenia, jeśli nadal to robicie, zwłaszcza Tobie, Sowa.

Na końcu zostały w stowarzyszeniu trzy osoby - ten ziomek-komiksiarz, taki inny ziomek, i ja. (Ja? - zapytacie zaskoczeni, przecież mnie #!$%@?ście, no tak, ale ja potajemnie znowu do was przystąpiłem, choć nie zdawaliście sobie z tego sprawy)

Mniejsza z tym, parę lat później zrobiliśmy jeszcze ostatnie komiksowe show. Ziomek-komiksiarz wkręcił nas na PGA (Poznań Game Arena) i zrobiliśmy tam panel Arena Komiksu. W skrócie to dostaliśmy kilkadziesiąt metrów miejsca wystawowego, tablice, ekrany, nagłośnienie, ludzi do pomocy i mogliśmy tam zrobić, co chcemy. Nic za to nie płaciliśmy, ale i nikt nam nie płacił za włożoną pracę. Wyszło skromnie w porównaniu do stoiska EA, no i raczej nikt nie przychodzi na targi gier dla komiksów, ale było fajnie, jakieś dziewuszki rysowały na tabletach, ziomki miały wykłady, zrobiliśmy wystawę prac z czasów stowarzyszenia, a ja miałem swoje show rysowania na żywo. Za rok miało być jeszcze lepiej, ale targi gier przeniosły się do Łodzi, my się porozjeżdżaliśmy i tak projekt komiksowego Poznania usnął...

* * *

Pamiętacie tego typka z początku, tego irytującego chwalipiętę, z moich studiów? Traf chciał, że tak jak otwierał on tę opowieść i moją przygodę z muchomorami, tak będzie tę historię i przygodę zamykał. Miałem wtedy lekki odpoczynek od bycia artystą i przejmowania stowarzyszeń, było chyba przedwiośnie, a może jeszcze zima, muchomory się pokończyły, bo część zapasów nie wyschła dobrze, zgniła, i musiałem wyrzucić. Ten niemiły typek trochę mi się narzucał, wiecie jaka to skomplikowana sytuacja - z jednej strony sąsiad z grupy to skarb, bo notatki, wiesz co zadane i kiedy kolokwium - a z drugiej czyjaś nachalna obecność jest irytująca. On popalał czasem trawkę, więc czasem popalaliśmy razem. Przy czym zawsze moją trawkę, na którą on narzekał, i mówił, że słaba, i nie umiał palić i ją marnował, i że on mi kiedyś przyniesie prawdziwego skuna, to dopiero zobaczę co to znaczy faza. Ale oczywiście #!$%@? nigdy nie przynosił. Czy już wystarczająco go wam zniechęciłem?

No i zrobiłem mu tę nieświadomkę, co tu dużo pisać... To była jedyna nieświadomka, jaką komukolwiek #!$%@?łem... No dobra, były dwie, ale nieważne.

No więc wpadł do mnie kiedyś ten typek, i pyta, czy nie mam co zapalić, że już jutro będzie miał tego prawdziwego skuna, ale czy w takim razie bym czymś nie poczęstował, ale tak symbolicznie, bo za godzine z mamą na zakupy jedzie. Mam - mówię - jakieś palenie, typku, ale takie inne trochę, bardziej naturalne. Ten się skrzywił - co, tam od siebie ze wsi pewnie, jakieś swojskie w lesie hodowane? No, mówię, coś w tym stylu, tam ode mnie, z moich stron. Heh, to pewnie słabe jakieś - zaśmiał się - ale dawaj, spróbujemy. Dobra, mówię, już ci daję, typku. I nabiłem mu pękatą rurę bladego skuna zmieszanego pół na pół z kropkami muchomorów.

(ja nie wiem do końca, czy takie palone kropki tak działają, ale kiedyś tak wyczytałem. W czasach, gdy robiłem takie mieszanki, miałem ogólnie przepsychodelizowaną głowę, i po wszystkim czułem się równie nierealnie)

Nie skończyło się na jednej rurce, bo oczywiście "słabe", bo "co wy tam na wsi palicie", bo "hehe jaki śmieszny posmak" i "nie ma to jak prawdziwy skun". Więc biłem mu tego skuna z tymi prima sort kropkami rurka za rurką, i przytakiwałem, że tak, wiem, że słabe, że hehe ze wsi i że śmieszny posmak.

Co on mi zaczął fazować w tym fotelu, to nie wiem. Gibał się, to rozdziawiał gębę, to zamykał, próbował coś mówić, ale słowa nie mógł wykrztusić, wił się, przechylał do przodu i na boki. Ja też miałem cieżko pod kopułą, ale łeb do palenia, tak jak do picia, miałem wtedy mocny. Odpaliłem sobie gierkę (chyba Road Rash:D), i mu mówię, że mama dzwoni. Ten się wyrwał na chwilę z transu, wybełkotał wystraszone co? Mówię, telefon ci dzwoni, pewnie mama, przecież mieliście jechać na zakupy.

Wyszedł ode mnie dopiero w nocy, po kilku długich godzinach. Od mamy kilkanaście nieodebranych połączeń. Jeszcze mu na odchodne dałem reklamówkę z wymiocinami, bo potem jak usnął to się porzygał, ale byłem czujny i w porę mu podstawiłem tę reklamówkę pod łeb. Jak już był na klatce, to przykozaczyłem trochę, nabiłem rureczkę specyfiku i się soczyście zaciągnąłem. Co, ty już nie chcesz? Przywieź jutro tego prawdziwego skuna, to zapalimy wreszcie coś porządnego, bo ja tej swojej słabizny ze wsi to już nie mogę. Żąchnął się tylko, uśmiechnął nieszczerze, spuścił głowę i polazł. Z mojej wsi nie śmiał się już nigdy, o prawdziwym skunie też przestał wspominać.

* * *

No i tyle. Po tych przygodach miałem trochę zabawy ze świadomym śnieniem - na muchomorach się tak nauczyłem zasypiać, że moje ciało się odłączało i nie mogłem już się ruszać, a mózg jeszcze w miarę ogarniał rzeczywistość. Potem mi tak na parę tygodni zostało, i mogłem się wkręcać i zasypiać w ten sposób już bez żadnych używek. Ale bałem się tego uczucia, i wchodziłem tam tylko na chwilę, czułem się jakbym robił mostek i wylatywał z ciała, trwałem tak chwilę, czas przyspieszał, myśli zaczynały się rozjeżdżać, więć szybko uciekałem stamtąd. Jak przestałem to praktykować, to samo minęło.

* * *

Nie chce mi się robić standardowego rachunku sumienia po opowieści. Zamiast tego będzie bonus dla stałych czytelników. Powoli te historie zaczynają się ze sobą splatać i zazębiać, o czym nie zawsze wspominam, ale dziś parę supełków zaplotę:

- ten ziomeczek-dyskordianin z dzisiejszej opowieści to ten sam ziomek, z którym pizgałem się po ryjach przy wódce dwa wpisy temu, z którym grałem w filmie w jakimś wpisie wcześniej, i który kiedyś się okaże kapłanem, ale tej historii jeszcze nie czytaliście;

- z kolei ten ziomeczek-komiksiarz to ten sam ziomek, u którego mieszkał Aniołek, z którym miałem romans, i mieszkanie Aniołka było prawie tym samym mieszkaniem, w którym przejmowałem dziś to komiksowe stowarzyszenie;

- natomiast jeden z członków tego stowarzyszenia wystąpił w opowieści o Aniołku jako student-absztyfikant.

rozdaję dziś też do ściągnięcia takie prezenty,

taki #!$%@? komiks, z którego jestem najbardziej dumny, choć jak ktoś ma level over 20 to może mu się już nie podobać:

#!$%@? (pdf, 25MB)

i taki misz masz bardziej może dla różowych pasków, ale niekoniecznie:

album (pdf, 17MB)

a tę książeczkę już kovalsky kiedyś wytropił, i wrzucał, no ale może ktoś byłby zainteresowany a nie zwrócił uwagi:

teoria chaosu dla panków (pdf, 20MB)

Teraz już naprawdę no i tyle.
  • 50
Ja #!$%@?ę, a jak z dziesięć lat temu czytałem o akcjach Produkt crew Śledzia i spółki to myślałem, ze to ostro zakręceni komiksiarze są, a przy tych opowieściach to jakieś janusze bohemy się z nich zostały ( ͡° ͜ʖ ͡°)

@jankotron:
@kujtek: Mogę siąść i pisać od ręki, ale wtedy to wychodzi dużo słów, mało treści, i raczej tego nie wrzucam potem. Te najwartościowsze wpisy to robota na pół nocy, albo całą, nie tyle edytowanie i poprawianie, co po prostu rozmyślanie nad każdym kolejnym akapitem czy zdaniem. No i czasem jakieś poprawki przed wrzuceniem.

@KtosMiZajalNickElas: dziś już jednak trochę mniej improwizuję, przynajmniej przy opowieściach z tego tagu:)

Btw, to taka trochę
@jankotron: O, to ciekawie :P ja piszę opowiadania, głównie na trzeźwo (bo jak się spizgam to nie to mi w głowie albo "chcem ale nie mogem"), ale znowu w Twoim stylu - usiąść, napisać od ręki, ew. poprawić jakieś błędy. Pomyśleć czy ma to jakikolwiek sens... i jak tak, to wrzucać :D
@jankotron: ja się nie upieram, że powinieneś biec do wydawnictwa zaraz, ale zdecydowanie uważam to za wielką stratę dla nich xd pewnie w jakimś stopniu brakuje Ci warsztatu, ale skoro duże wydawnictwa potrafią drukować byle co-byle jak, ot tak na #!$%@?, to twoje nieidealne opowieści byłyby miłą odskocznią do znalezienia w księgarni :D