Wpis z mikrobloga

#opowiadanie #krytyka

Ocenicie moje opowiadanie ? jestem otwarty na krytykę

#organista

Uwielbiam koncerty naszego organisty. Fakt parafia mała,

ale organy stare i potężne. A organista starszy człowiek

grający z powołania. Musi kochać to co robi bo czasem przygrywa

słońcu gdy grzebie się przez wschodnie witraże na ołtarz. Wtedy

słyszy go tylko owe słońce, bo ludzie śpią jeszcze smacznie w domach.

Klawisze szaleją przerywanie nie raz tylko słowami księżny na mszach.

Nikt mu nie mówi co ma grać. On czuje refleksja dźwięku od chóru,

a oddycha tymi wielkimi miechami. Mało takich ludzi już jest.

Żona mu zmarła przed laty. Musiał puste serce czymś zapełnić.

Te parę rur, te miechy, piszczały to jego kochanka. Nie ma dużych jak i on wymagań.

Powiesz świr? Może ale, on gra na ślubach jak to by on się żenił, pogrzeb wypełni swymi łzami,

ale też zagrzmi tonami, krzycząc za pomocą klawiszy, że zawartość trumny jest szczęśliwa.

No to chyba na tyle co do organów.

Jestem też poszukiwaczem przygód, że pozwolę

siebie tak nazwać, zwiedzam budynki które już dawno przestały być odwiedzane.

Ostatnio obrałem azymut na opuszczony szpital psychiatryczny

w okolicy. Freies wochenende, to czemu by nie pójść w noc na

przeszpery miejsca o takiej mocy? Nie, nie potrafiłem tam iść za

dnia, musiałem w noc pojawić się w tamtych salach. Mocna latarka,

lina i sprzęt wspinaczkowy, wygodne buty i termos z kawą czarną i mocną jak szatan.

Była śliczna październikowa noc. Łysy był w pełni a gwiazdy migotały.

No bajka jak bym miał dziewczynę pewnie leżał bym z nią teraz patrząc w niebo.

Droga do tego domu dla ludzi o wadliwych mózgach była zarośnięta.

Placówkę zamknęli w czasie II wojny, a droga nie wytrzymała próby czasu.

Tak więc budynek zachował się bardzo dobrze bo nie był po drodze wandalom.

Szedłem na azymut przez las, w noc to jest niezła sztuczka.

Po drodze utopiłem się prawie w bagnie, na szczęście w

odpowiednim momencie się pokumałem w co idę.

Wycofałem więc, nakreśliłem nową drogę i poszedłem dalej.

Nie szedłem daleko, aż nagle wyszedłem na polanę.

Gmach był to imponujący 3 kondygnacje wielkie wrota i 2 skrzydła po bokach.

Wszystko w cegle. Mocno oświetlone bladym światłem księżyca.

Zawyłem z wrażenia odpaliłem latarkę. Wszedłem na schody prowadzące do głównych

drzwi i spojrzałem w górę. Kamień szary mówił 1919 r.

Zatarłem ręce i dziarsko wszedłem do środka. Przywitał mnie pokaźny hol.

Korytarze w lewą oraz prawą stronę i schody ku kolejnym piętrom. Farba zeszła

prawie cała ze ścian. Meble się rozpadły, szyby potłukły i kryształowym

jeziorem zalewały pomieszczenie. Jednak czuć było potęgę tego miejsca.

Na początek stwierdziłem że zwiedzę górę. Schody na pierwsze piętro były

porządne i kamienne. Na tym piętrze z tego co mówiły tabliczki na ścianie znajdowały

się pomieszczenia takie jak: toalety, sale lżej chorych i gabinety lekarskie.

Tu zajrzę później, teraz poiłem się po drewnianych jednak nadal szerokich schodach ku górze.

Korytarze były ciche i ciemne. Serce, mimo iż nie wierze w duchy, skakało

na dźwięk starych desek na schodach. Cienie na ścianach przypominały ludzkie kształty.

Spokojnie to tylko moja wyobraźnia... Przełknąwszy ślinę, wdrapałem się na

piętro zewite. Tam mnie zaciekawiła tabliczka wskazująca na to iż w lewym korytarzu jest gabinet detektora.

Korytarz napełniłem zimnym światłem diod wszystkie drzwi leżały na ziemi

poza jednymi. Niepewnie podszedłem do tych co jeszcze stały.

Po drodze rozejrzałem się, po pomieszczeniach, które mijałem. Dwoje z nich były wyłożone

przegniłymi materacami. W jednym był szkielet łóżka i szafka na wpół

otwarta w której wisiał kaftan bezpieczeństwa. Gdy stanąłem przed owymi drzwiami

zobaczyłem na nich napis „Detektor Dr. Henio”. Drzwi wydały mi się podejrzane.

Jakieś takie nowe... no nic nacisnąłem klamkę, ani śladu rdzy i skrzypienia.

Zdziwiony wszedłem do środka. Był to gabinet na ścianie obraz pod ścianami biblioteczki

wszystko pokryte kurzem , poza biurkiem na którym leżała jakaś dziwna klawiatura i jakaś ramka.

Coraz bardziej zaciekawiony stanąłem za biurkiem.

Klawiatura wyglądała jak organowa. A zdjęcie, jak mi się zdaje, było zdjęciem żony organisty.

Urządzenie było wykonane z drewna, ale z taką czcią i precyzją, że aż się zląkłem jeszcze mocniej.

Ja już nie czułem, że coś jest nie tak, ja to wiedziałem. Kabli nie było prawie widać,

były elegancko spięte i puszczone przez biurko do dołu.

Z ciekawości która pokonała strach, wcisnąłem jeden klawisz. Rozległ się odległy krzyk.

Pobladłem i odskoczyłem. Gdyby nie zamknięte okno wyleciał bym i złamał bym kark.

Postanowiłem że dość zwiedzania. Ruszyłem ku wyjściu, nie w panice, ale mocno zdenerwowany.

Nagle spod sufitu coś zleciało czarnego i śmignęło mi nad głową.

Obudziłem się w małym pomieszczaniu z stalowymi drzwiami i jedną słabą żarówką na suficie.

W jej słabym blasku zobaczyłem iż jestem przywiązany do krzesła.

A w ciało mam powtykane jakieś kable. Krzyczałem o pomoc, w odpowiedzi dostałem prądem po ciele.

Zawyłem boleśnie i głośnio. Wstrząsy układały się w rytm,

mimo iż ból był nie do zniesienia zrozumiałem, że to Organista na mnie gra. Darłem się jak mi zagrał.

Przeklinałem go szczerze wiem że mnie słyszał bo psuł melodię kolejnymi wstrząsami we mnie.

Gęsty płyn o słodkim smaku żelaza ciekł po oparciu krzesła, w powietrzu snuł się zapach spalonych nerwów.

Cząsteczki gorącej krwi i dym tańczyły swe pogańskie pląsy wśród jeszcze przed chwila szaleńczo głośnego krzyku.

Jednak teraz panowała tam cisza przeraźliwa. Słychać było jak prąd pędzi przewodami podłączonymi do ofiary.

No i tak Piotrze się tu znalazłem, mogę wejść ?