Wpis z mikrobloga

Na wstępie chcę powiedzieć, że ja bardzo szanuję pana Artura Andrusa, a poniższy tekst ma jedynie charakter humorystyczny i nie jest moim celem obrażenie go. Tak bardziej pastisz niż parodia. Nie pozywajcie, proszę, jestem tylko przegrywem ;;
Naszło mnie podczas czytania "I nie było już nikogo" Agathy Christie. Ostrzegam, trochę długie.

Pasta o Arturze Andrusie.
Tego dnia dostałem list. Pisany. Polecony. Zdziwiłem się trochę, bo przecież listów nikt już prawie nie wysyła. A ja oto miałem przed sobą dowód, że jest inaczej. Cóż miałem czynić, siadłem sobie w fotelu, list zostawiłem jeszcze w kopercie, bo najpierw chciałem dopić swoją herbatę przy akompaniamencie audycji „Za a nawet przeciw”. Uwielbiam, kiedy ludzie wyzywają się od niedouczonych kretynów.
Trzynasta wybiła zadziwiająco szybko, herbata już się skończyła, więc wreszcie sięgnąłem po list. Otworzyłem kopertę. Nie widziałem co prawda siebie, ale prawdopodobnie miałem takie same oczy jak wtedy, gdy w Empiku była promocja na winyle.
Dostałem zaproszenie od Artura Andrusa. Na zwiedzanie jego domu. Jakże mogłem odmówić! Data była wyznaczona na jutro o ósmej. Adres był dziwny. Brzmiał na kompletne zadupie. Ale to się przecież nie liczy. Artur Andrus! Sam Artur Andrus! Wiedziałem, że jest bardzo szanowaną osobistością, ale nigdy nie słuchałem żadnej jego piosenki. Kojarzyłem go tylko z radiem.
W nocy nie spałem. Rzucałem się tylko z boku na bok, myśląc, dlaczego pan Artur zaprosił akurat mnie, a także co mnie może czekać w jego domu. W końcu nie wytrzymałem. Sprawdziłem szybko adres podany w liście i już o północy wybiegłem z domu i pojechałem tam swoim wysłużonym już polonezem.
Dojechałem o brzasku. Dom z zewnątrz prezentował się wspaniale. Był praktycznie jak pałac, ze złoconymi dachami i w ogóle. Byłem zafascynowany. Tak bardzo, że ktoś mnie musiał szturchnąć, żebym się ocknął. Usłyszałem, że już tylko na mnie czekali. Na podest wszedł pan Andrus. Stuknął w mikrofon i upewniwszy się, że działa, uroczyście ogłosił:
- Witam panów! Zostali panowie wybrani spośród tysięcy innych, żeby dostąpić zaszczytu zwiedzania mojego domu. – Machnął ręką w stronę willi. – Wiem, że nie mogą się panowie doczekać, ale cierpliwości, cierpliwość jest cnotą, jeszcze się panowie o tym przekonają. A teraz, na trzy cztery niech panowie powiedzą swoje pierwsze imię. Trzy, cztery!
I wszyscy, jak jeden mąż, krzyknęliśmy:
- Artur!
I spojrzeliśmy się po sobie, zdziwieni.
- Tak, tak, wszyscy jesteśmy Arturami – powiedział pan Andrus z uśmiechem. – Więc skoro imieniem się nie odróżnimy, proszę podać nazwiska. Tylko tym razem po kolei, jeśli łaska.
- Polak.
- Turczyn.
- Rymarski.
- Bieda.
- Orzewiejski.
I tak kolejno, wszyscyśmy się reszcie przedstawili.
- No to, skoro już się wszyscy znamy, zapraszam do środka!
Weszliśmy. I zostaliśmy wręcz porażeni przepychem panującym w środku. Marmurowe rzeźby i fontanny, baseny, złocenia, zegary, kryształowe żyrandole… bogactwo nie do opisania.
- Niech się panowie rozejrzą przez chwilę, a potem proszę schodami na dół – polecił nam i gdzieś wyszedł.
Chwila zajęła nam jakąś godzinę, wszystkiego chcieliśmy dotknąć. Niektórzy nawet lizali wyrzeźbione podobizny pana Artura. Widziałem, jak dwóch zabrało dwie butelki koniaku z barku i schowało za pazuchy, ale tylko się uśmiechnąłem. Każdy by się skusił.
Potem zeszliśmy na dół, zgodnie z prośbą pana Artura. Przebyliśmy krótki marsz pustym korytarzem. No, prawie pustym. Mniej więcej w połowie wisiał karabin maszynowy i pasy z nabojami. W końcu natknęliśmy się na pancerne drzwi. Czekaliśmy podekscytowani jak nigdy dotąd. Potem pan Andrus przepchnął się między nami. Spytałem szybko, co to był za karabin.
- Ach, to tylko moja ukochana Wrona – wyjaśnił krótko i otworzył drzwi.
Znaleźliśmy się w ogromnej hali. Rozbiegliśmy się jak dzieci. Każdy do czegoś innego. Ja poszedłem do rzeźb. Dwie ogromne figury, prawdopodobnie rozmiarów Kolosa z Rodos – jedna przedstawiająca pana Artura pijącego, druga śpiącego. Gdzie indziej rzeźba pięknej kobiety płynącej przez morze. Wyrzeźbione morze. Byłem pod niewyobrażalnym wrażeniem. Sześć kobiet w hidżabach. I wiele, wiele innych, których po prostu nie sposób opisać słowami naszej mowy. Wszędzie było tylko słychać ochy i achy. Ktoś coś pokazał innym palcami i potem wszyscy do tego czegoś biegli tylko po to, by potem znaleźć coś innego i zachwycić się tym jeszcze bardziej.
Pan Artur wreszcie przywołał nas dźwiękiem gitary. Gdy już wszyscy się wokół niego zebraliśmy, skinął na schowanych w kątach służących, mrucząc:
- Zabierzcie mi ją.
Gdy już pozbył się swojej gitary, odwrócił się do małych drzwi, które łatwo pominąłem w tym ogromnym pomieszczeniu, otworzył je i zaprosił nas słowami:
- A teraz coś specjalnego.
Nie trzeba nas było długo zachęcać.
Ta sala była dużo mniejsza niż poprzednia. Półokrągła. Trochę ciemna, jedynym źródłem światła była żarówka przy wejściu.. Z kilkudziesięcioma małymi wgłębieniami.
- Proszę, niech każdy z was ustawi się w tej wnęce. Jest ich dokładnie tyle, ilu jest panów. Czterdzieści. Zapraszam. Specjalność już za chwilę.
Wypełniliśmy polecenie natychmiast.
- Plecami do ścian!
Byliśmy plecami do ścian.
Pan Artur wcisnął jakiś przycisk.
Z sufitu natychmiast opuściły się kraty.
Byliśmy zamknięci.
Wszyscy zaczęli się siłować z prętami, ale to na nic. Pan Artur tylko się roześmiał i wyszedł. Drzwi zamknęły się bez skrzypnięcia. Światło zgasło. Byliśmy sami. Wszyscy zaczęli się drzeć. Godzinami. Nikt nie przychodził. W końcu każdy miał zdarte gardło. I chyba pogodziliśmy się ze swoim losem.
Karmiono nas w miarę dobrze. Rozgotowany ryż i śmietana. Dziwiłem się, że aż tyle. Ale nie protestowałem. Zresztą nie miałbym jak, głos straciłem już z tydzień temu.
Albo miesiąc.
Albo wczoraj.
Nie wiem. Nikt już nie miał poczucia czasu.
Wiem tylko, że kiedyś odkryłem, że kraty są zasłonięte jakimś materiałem. Dziwne, że zacząłem się zastanawiać, w jakim jest kolorze.
W końcu drzwi się otworzyły, światło zapaliło, zasłony odsłoniły. Wszystkie, poza jedną. Wszyscy rzuciliśmy się do prętów. Zobaczyliśmy pana Andrusa ciągnącego jednego z nas. Wychudzonego do kości. Pewnie go nie karmiono. Rzucił go na środek sali. Stanął przy mikrofonie, może tym samym, co pierwszego dnia. Rzucony Artur próbował doczołgać się do pana Andrusa, ale padł w połowie drogi i przestał się ruszać. Wtedy pan Andrus klasnął. Rozległa się muzyka. Pan Andrus zaczął śpiewać.
Czterdzieści małych pszczółek
Mieszkało w lesie na drzewie.
A jedna była mizerna,
Zostało trzydzieści dziewięć.
Zadrżeliśmy zdjęci grozą. Pan Andrus tylko się uśmiechnął.
- Dobranoc, moje pszczółki – pożegnał nas i wyszedł. Światło znowu zgasło.
Artur wkrótce zaczął się rozkładać. Jego smród mieszał się z naszym smrodem. Smrodem? Smród jest przecież nieprzyjemny. A myśmy już do niego dawno przywykli. Woń Artura stała się dla nas ciekawym urozmaiceniem, więc nawet się z niej cieszyliśmy. Śmialiśmy się histerycznie, jak dzieci.
Mijały dni, a może godziny. Światło się nie zapalało. Jedzenie stawało się gorsze. Najpierw śmietana była coraz bardziej rozwodniona. Potem w ogóle jej nie było. Ryż coraz mniej dogotowany. W końcu jedliśmy suche ziarna.
Już wiedzieliśmy, o co chodzi. Byliśmy częścią performance’u pana Artura. Poczułem się dumny, że zostałem wybrany do tej roli. I wiedzieliśmy też, że będziemy wywoływani jeden po drugim. Czekaliśmy niecierpliwie. Słyszałem głuche szepty innych: „Teraz ja. Proszę, teraz ja!”
I w końcu, jak zbawienie, odsłoniły się zasłony, wróciło światło, wrócił pan Andrus. Tak samo, prowadząc jednego z nas. Rzucił go znowu na środek. Znowu stanął przy mikrofonie. Dał ręką znak. Zagrała muzyka.
Trzydzieści dziewięć pszczółek
Zaprzyjaźniło się z łosiem…
Faktycznie, wprowadzono łosia. Spętanego żelazem. Serce biło mi jak oszalałe. Podejrzewałem, co się stanie.
A jednej łoś nie lubił…
Spuścili zwierzę z łańcucha. Jak dzikie poszarżowało w stronę Arturów, jednego ledwo żywego, drugiego wpół rozłożonego. Nadział obu na poroże i rzucił nimi o ścianę. Niestety nie w moją. Nie było mi dane otrzymać łaski nowości w postaci mokrych od krwi prętów.
Zostało trzydzieści osiem.
Ktoś krzyknął:
- Ty Boga w sercu nie masz!
Pan Andrus tylko uśmiechnął się i cmoknął na łosia, który podszedł do niego i skulił się u jego stóp niczym kot. Pogłaskał go po łbie i patrzył na nas po kolei, a my na niego.
- Do zobaczenia, pszczółki! – pożegnał nas wreszcie i wyszedł razem z łosiem.
Tym razem zasłony opuściły się zanim światło zgasło i w końcu zobaczyłem ich kolor. Piękna, głęboka pomarańczowa barwa. Taka odmiana wśród tej wszechobecnej w tej sali czerni. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Tej nocy (na pewno nocy?) po raz pierwszy od dostania listu zasnąłem. I odpocząłem tym snem.
Pan Andrus wrócił zadziwiająco szybko. Przynajmniej tak mi się wydawało. Znowu, rzecz jasna, prowadził kolejnego Artura. Przykuł go do łańcuchów na środku sali. Skąd biorą się te rzeczy? Nieważne. Trzeba się raczej zastanawiać, co się stanie. Myślałem i myślałem, szukałem rymów między „siedem” a wszystkimi synonimami łańcuchów, ale w głowie miałem pustkę.
- No, panowie. Tym razem zadanie należy do was – rzekł pan Andrus.
- Co mamy zrobić? – zapytał go któryś bardzo podekscytowanym głosem.
- Zabić.
I otworzył kraty. Podchodziliśmy do półprzytomnego rozwieszonego na środku Artura ze wszystkich stron, jak potwory z jakiegoś najgorszego horroru. Nie wiem jakim cudem, ale z bliska rozpoznałem w tym nieszczęśniku, który na pewno zaraz umrze, Artura Biedę. Pamiętałem, jak zachichotałem, gdy się przedstawiał. Uderzyłem pierwszy. Nie było mi go żal. W duchu liczyłem na jakąś pochwałę ze strony pana Andrusa, ale ten wytrzasnął skądś mikrofon i czekał przy nim. Biliśmy skutego Artura. Rozległa się znowu ta sama muzyka. Biliśmy go przy akompaniamencie boskiego śpiewu pana Andrusa:
Trzydzieści osiem pszczółek
Jesienią klepało biedę
I jak się łatwo domyślić
Zostało trzydzieści siedem.
Poczułem podziw do pana Artura, że wszystko tak ładnie wymyślił. Byłem pod niesamowitym wrażeniem. Jednocześnie przyszło mi do głowy pytanie, czy faktycznie jest już jesień. Chciałem o to zapytać pana Artura, ale zdałem sobie sprawę, że nie ma co się upewniać. Pan Artur nigdy nie kłamie. Na pewno jest jesień.
- Wracajcie do siebie, moje pszczółki – powiedział ze swoim typowym uśmieszkiem pan Andrus i wyszedł. A my posłusznie wróciliśmy do swoim wnęk. Kraty znów się opuściły.
Przez kolejne dni miałem nieodparte wrażenie, że mimo naszych starań zawiedliśmy pana Artura, ponieważ nie dostawaliśmy w ogóle jedzenia. Cicho skamleliśmy, przepraszając go za wszystkie nasze grzechy w nadziei, że może nas usłyszeć. Ale to nic nie dawało.
Kiedy zasłony się odsunęły, wszystko wyglądało tak jak ostatnio. Pan Artur przypiął jednego z nas do łańcuchów na środku. Stanął przy swoim pięknym mikrofonie.
- Jesteście głodni, prawda? – spytał.
Wszyscy ochoczo pokiwaliśmy głowami.
- A więc smacznego.
Możliwe, że kiedyś bym nie uwierzył w to, co usłyszałem, ale teraz byłem panu Andrusowi bardzo wdzięczny za to. I nie ja jedyny. Wszyscy rzuciliśmy się na skutego, rozszarpując jego ciało jak wilki. Jak zwykle, przy muzyce; cudownej, kojącej muzyce. I przy pięknym głosie pana Artura.
Trzydzieści siedem pszczółek
Zimą nie miało co jeść.
I że tak zażartuję
Zostało trzydzieści sześć.Niespecjalnie się nasyciliśmy, ale i tak byliśmy dozgonnie wdzięczni za ten dar od pana Artura.
Sami wróciliśmy do siebie. Nic nam nie musiał mówić. Wyszedł i nawet się nie pożegnał, co bardzo mnie zasmuciło. Przecież jesteśmy jego pszczółkami, zapomniał o tym? Jego posłusznymi małymi pszczółkami. Skuliłem się i zapłakałem.
Nieobecność pana Andrusa przedłużała się, ale tym razem dostawaliśmy z powrotem ryż ze śmietaną, więc wszyscy milczeliśmy. Tęskniłem za panem Arturem. Tęskniłem za jego głosem. Mógłbym się zabić, żeby go usłyszeć, gdybym miał tylko czym. Gdybym tylko miał czym…
Kiedy już straciłem nadzieję, byłem pewny że pan Artur o nas zapomniał, wyprowadził się gdzie indziej albo – co gorsza – coś mu się stało, wrócił odziany w biel, niczym anioł, trzymając coś w rękach. Nikogo nie prowadził. Kazał nam wyjść i stać przed wnękami. Moja ekscytacja sięgała zenitu.
Trzydzieści sześć pszczółek
Mieszkało w lesie pod listkiem.
I przyleciała wrona…
Pan Artur podniósł trzymany przez siebie przedmiot. Rozpoznałem go. To był karabin z tego korytarza, przez który przechodziliśmy, milion lat temu.
I zadziobała wszystkie.
Zaczął strzelać. Dostałem jako jeden z ostatnich. Osunąłem się, szczęśliwy na ziemię, przyjmując ból jako dar pana Artura. Oczy powoli zasnuwały mi się mgłą. Tuż przed wpadnięciem w otchłań śmierci, słyszałem jeszcze anielski głos pana Artura:
Być może w tej piosence
Optymizmu jest mało,
Ale przynajmniej krócej,
Niż się zapowiadało!_
#pasta #copypasta #autorskie #andrus
  • 3