Wpis z mikrobloga

Huk, błysk, trzask i potem znowu huk.
Przy pierwszym huku się obudziłem. Zrobiło mi się jasno przed oczami, a potem bardzo szybko ciemno. To dziś - pomyślałem. Straciłem przytomność, przywaliłem łbem w szafkę i zdechłem zawinięty w pościel z głową na podłodze, a dupą na łóżku - wygięty jak rzygacz wykuty przez schlanego terpentyną rzeźbiarza.

Na szczęście to nie było to. Huk powtórzył się, za nim błysk, trzask i ponownie huk. Nie odleciałem nagle wstając z łóżka. Nie jest najgorzej. Nie tracę przytomności wyskakując z wyra.
Zerknąłem za okno. Błyski i hałasy dochodziły z lasu. Środek nocy, na zewnątrz ciemno, chmury, brak księżyca. Jednak coś się tam działo. Kraść drewno z lasu o tej porze trochę lipa, bo wszystko słychać. Desperat albo kosmici. Ewentualnie spawarka. Mobilna dziupla? Tylko skąd ten huk?

Wstawiłem makaron. Robiłem się głodny, a zdecydowałem, że pójdę zobaczyć co się dzieje. Jak wrócę powinien być gotowy – z pustym brzuchem przecież z powrotem spać nie pójdę.
Wbiłem się w dres i zbiegłem na dół. Pozdrowiłem koty układające pasjansa z suchej karmy i skierowałem swe kroki w kierunku mrugającego lasu. Wbiłem się w krzaki jak samochód w peleton kolarski. Niestety, zostałem stamtąd przegoniony. Trafiłem akurat na zdarzenie o charakterze rabunkowym. Kos z długim scyzorykiem dokonywał napadu na rodzinę sikorek. Zaskoczyłem go. Skierował swój wzrok w moją stronę i chciał zaśpiewać jakąś groźbę, ale pan sikor wykorzystał sytuację i małym tłuczkiem do mięsa uderzył go w głowę. Raz, drugi, trzeci… Bił dopóki nie zorientował się, że łba już nie ma, a jedyną rzeczą w którą klepie, jest zdarta z kory gałązka. Pani sikorka z przerażeniem patrzyła na swojego starego zakrywając skrzydełkami wymiotujące ze strachu pisklęta. Sikor spojrzał na mnie i zaśpiewał abym #!$%@?ł. Nie kłóciłem się.

Wyprysnąłem z krzaków i pobiegłem w kierunku błysków leśną ścieżką rozjeżdżoną przez harwestera. Zły byłem na siebie, bo truchtałem po piachu w laćkach jak jakiś debil. Łatwo tak złapać szyszkę, żuki i szczypawki. Mimo kłopotów z trakcją dotarłem na skraj polany. Czekały tam różne leśne zwierzaki. Koty, kuny, lisy, borsuki, jenoty, partyzanci, dziki i takie śmieszne z małymi rogami, co przy drogach wypatrują biedaków, których nie stać na naprawę auta i z premedytacją skaczą im pod koła.

Dwa wilki po brzozą paliły papierosa. Wymieniały się petem i uwagami dotyczącymi niekontrolowanego chowu bydła rogatego na zachodnich terenach województwa lubuskiego. Krety gromadziły się pod małym kasztanem i korzystając z okazji, że wszyscy są w jednym miejscu, obradowały nad koniecznością założenia związku zawodowego, a co za tym idzie – strajkiem przeciwko odebraniu przywilejów, których jeszcze nie mają, a nie chcieliby się w przyszłości pozbyć. Kawałek dalej muflon otwierał budkę z kebabem, natomiast w krzaku leszczyny turkuć podjadek rozłożył kocyk z kasetami wideo – owad zawsze był nieco opóźniony, nawet miał gdzieś na to papiery, ale wolał się publicznie nie przyznawać.

Stałem tak wśród zwierząt nocy i patrzyłem na drugą stronę polany. Coś się tam kotłowało i strącało drzewa z pni. Stąd ten huk. A błysk? Też stamtąd. Chciałem podejść bliżej tego zjawiska, ale zaczepiłem o coś nogawką. Spojrzałem w dół zmartwiony, że podarłem dres. Nic z tych rzeczy. To dzik jedną racicą targał mnie za spodnie, w drugiej zaś trzymał stówkę. Zaproponował mi, abym pozbył się dla niego kłopotu w zamian za korzyść majątkową. Wyjaśnił, że w pobliżu tej zadymy jest jego ulubiony kącik z gównem i nie chciałby go stracić. A cokolwiek szaleje po drugiej stronie polany, zaraz dotrze do dziczego zagajnika z szajsem.
Zgodziłem się. Mieć stówkę i nie mieć stówki, to razem dwie stówki.

Ruszyłem truchtem. W rytm huków i błysków przeskakiwałem nad rajkami pełnymi sadzonek. Czułem się jak na zajęciach z tańca w świetle stroboskopu, których nigdy nie miałem, ale gdybym miał, to pewnie tak bym się czuł. Dotarłem do pierwszych zwalonych drzew. Fiknąłem nad sosenkami i znalazłem się w strefie zero.

Wtedy go ujrzałem. Źródło zamieszania. Stał w takiej dziwnej pozycji aikido. Wyprostowany trzymał dłonie z przodu jakby obejmował beczkę, ale jej nie podnosił. Wyglądał w sumie jak debil, ale poniszczył trochę drzew, więc wolałem mu tego nie mówić. Mężczyzna ubrany na czarno. Wschodnie, luźne szaty i długie włosy spięte w kucyk. Z początku myślałem, że to lokalny celebryta - metalowiec Olej, ale był za gruby, nie śmierdział testosteronem i nie krzyczał gdy kopał sosny.
I wtedy przypomniałem sobie. Mówili w pogodzie! Zwiększone zagrożenie Steven Seagalem w Zielonej Górze. Oczywiście! Zdawałem sobie sprawę z tego, że może go tylko pokonać koalicja ruskiej wódki, papierosków i polędwicy sopockiej. Mimo to podjąłem próbę.

- Stevenie Seagalu! – zawołałem do niego – Co robisz tak daleko od domu? – miałem nadzieję, że ta groźba pójdzie mu w pięty.
- здраствуйте – odpowiedział mi po japońsku Steven. Tego się nie spodziewałem. Jednak na szczęście zaraz zaczął mówić w lokalnym narzeczu – Przepraszam za mój niemiecki, ale dawno nie byłem na tych ziemiach. Szukam smoka.
- Smoka? Panie kochany, stąd uciekają nawet studenci, skąd smok by się tu wziął?
- Legenda głosi, że kto w środku nocy pod Kisielinem z ręki w drzewo #!$%@?, ten smoka przyzwie, a pokonawszy go brzuch straci i faja znów zacznie stawać na zawołanie.

Nie znałem tej legendy. Słyszałem ostatnio o jednej takiej z Opola – że jak się zwali konia na semafor to wyskoczy miś Colargol.

- Zaraz, zaraz… - Steven zmarszczył czoło. Zaczął się we mnie wpatrywać uważnie. – Przecież ty się pojawiłeś…
- Panie karate ja przez przypadek, dzik dał mi stówę, bo chc…
- Nie przerywaj mi smoku! Szykuj się na śmierć! – krzyknął na mnie bezczelnie, zrobił nogą jakiś taki dziwny myk i dostałem papciem w czoło. Zeźliłem się. Nikt nie będzie mnie mokasynem po japie smarował.

Oglądałem kiedyś kurs na jutubie, gdzie taki pan z wąsem mówił, że jak chcesz być zwycięzcą, to będziesz nawet i diamentem, czy coś tam. W tej chwili chciałem być smokiem i miałem zamiar pacnąć tego barana aż do Odry. No i zaczęło się dziać. W okolicy dupy wyrósł mi ogon, na łbie rogi, nogi spompowały mi się jak u kolarza po sterydach, a pod pachami wyrosły skrzydła. Nie wyszedł ze mnie gad chiński, raczej taki europejski, ale Steven chyba się przestraszył.
- Puść mu farbę! Sprzedaj kosę cwelowi! Załóż mu nelsona! – leśne zwierzaki kibicowały z oddali. Krety nawet odpaliły race dymne, przez które po chwili rozbiegły się w panice.
Poczułem się jak Diablo w Tristram. Tylko bez wieśniaków i wrzeszczącego Wirta bez nogi.

Złapałem Seagala. Trochę wierzgał i groził Putinem, ale nie wyglądał aby sam specjalnie w niego wierzył. Ugniotłem z niego kulkę. Żył, bo krzyczał coś po japońsku. Wziąłem zamach i cisnąłem nim w kierunku Odry. Ciemno było, więc szybko straciłem go z oczu. Zwierzaki lekko rozczarowane brakiem rozlewu krwi zaczęły rozchodzić się po lesie. Dzik dał mi stówkę, a muflon zniżkę na kebaba. Stojąc przy baraninie przypomniałem sobie o makaronie.
#!$%@?! Rozgotuje się!
Zerwałem się. Spadłem na ryj. Wyplątałem się z pościeli i pobiegłem do kuchni wyłączyć gaz pod makaronem. O trzeciej w nocy.
Co?
Jaki makaron?

#czytajzwykopem #tworczoscwlasna #originalcontent #opowiadanie #opowiadaniaatencyjne