Wpis z mikrobloga

Lepiej przeklinać, niż zwariować

Są wszędzie: w pracy, domu i szkole, na przystankach, w środkach publicznego transportu i pubach, na stadionach i siłowniach. Bakterie? Nie. Wulgaryzmy. I od czasu do czasu warto włączyć je do swojego słownika.

40-letnia pani Jadzia mieszka nieopodal noclegowni dla bezdomnych mężczyzn. Do jej mieszkania przez otwarte okna wraz ze świeżym powietrzem regularnie docierają obszerne fragmenty rozmów mieszkańców tego przybytku. Oto jeden z nich: „Uważaj #!$%@? pedale, bo następnym razem ci przyjebię”. I odpowiedź: „Wal się, #!$%@? do tej swojej #!$%@?”.


– W takich sytuacjach po prostu zamykam okna – mówi pani Jadzia, której do niedawna towarzyszyło przekonanie, że wśród pensjonariuszy noclegowni jest po prostu jakiś procent przedstawicieli marginesu społecznego, którzy nie zaprzątają sobie głowy pracą nad szlachetnością słowa. Jednak w prawdziwe zakłopotanie wpadła, gdy prawie identyczny szpetny język usłyszała w osiedlowym parku, po którym codziennie spaceruje ze swoimi psami. – Pomyślałam najpierw, że to noclegownia przeniosła się na ławeczkę. Ale nie. Okazało się, że to… uczniowie pobliskiego gimnazjum przyszli zrelaksować się po lekcjach. Środowisko niby inne, młodzi ludzie w markowych ubraniach, zadbani i wyposażeni w zestaw modnych gadżetów, takich jak smartfony i tablety. Lecz język równie plugawy. Bluzgi przekraczają wszelkie granice. Nie ma przed nimi ucieczki – podsumowuje kobieta.

Bluzgi jak przecinki

W podobnym tonie wypowiadają się językoznawcy. Profesor Jan Miodek już kilka lat temu w jednym z wywiadów mówił, że Polakom puściły hamulce. Nie ma barier społecznych ani obyczajowych. Przeklinają prawie wszyscy: inteligenci i robotnicy; uczniowie i nauczyciele, rodzice i dzieci. Wulgaryzmy traktujemy już nie jak słowa o charakterze ekspresyjnym, wzmacniające naszą wypowiedź, ale jak znaki przestankowe – przecinki wrzucane między wyrazy.


Ale czy przeklinanie to domena Polaków? Emma Byrne, autorka książki „Bluzgaj zdrowo. O pożytkach z przeklinania”, podkreśla, że do używania słów niecenzuralnych można skłonić prawie każdego. Niezdolna do tego jest tylko niewielka grupa pacjentów po wylewie. Poza nimi tę naturalną ludzką skłonność, jak pisze Byrne, realizują nieco częściej mężczyźni niż kobiety i nieco częściej osoby o poglądach lewicowych niż prawicowych, co można zauważyć, śledząc portale społecznościowe. A źródła bluzgów są przebogate, bo zaliczają się do nich: seks i orientacje seksualne, czynności fizjologiczne, religia czy narodowość. Rozmaite są też postawy towarzyszące przeklinaniu: od przemocy, oburzenia i szoku po absurd, kpiarstwo i rozbawienie. Ponieważ w parze z przeklinaniem zazwyczaj idą emocje, w „produkcję” bluzgów zaangażowana jest odpowiedzialna właśnie za emocje część mózgu, czyli ciało migdałowate.

Przeklinanie zespołowe

Niezależnie od tego, jakim bukietem inwektyw dysponujemy, będziemy skuteczniejsi w pracy, jeśli nasi współpracownicy też z niego zaczerpną. Jak pisze Emma Byrne, „zespoły, które dzielą ten sam zasób wulgaryzmów, zwykle są wydajniejsze, mają większe poczucie więzi i pracują bardziej produktywnie od grup, w których się nie przeklina”. W obliczu tych faktów nie dziwią wyniki badań, jakie kilka lat temu przeprowadził serwis Praca.pl. Wskazują one, że zjawisko przeklinania nie występowało tylko w 6 proc. polskich firm, zaś było normą w 41 proc. Natomiast na sabotaż zakrawa fakt, że zdarzały się firmy, które nakładały kary finansowe na swoich pracowników za przeklinanie. Ryzykowny wydaje się też zwyczaj wystawiania w zakładach pracy skarbonek, do których trafiają symboliczne karne złotówki od nieszczęśników niepanujących nad językiem.


Zresztą być może za ludźmi lubiącymi okrasić swój język inwektywą stoi instynkt samozachowawczy. Jak podtrzymuje prof. Yehuda Baruch z University of East Anglia w Norwich, używanie wulgaryzmów nie tylko poprawia efektywność pracy, ale również pomaga wyrazić frustrację i stres, które nierzadko towarzyszą życiu zawodowemu. Psycholodzy podkreślają jednak, że funkcję terapeutyczną ma tylko przeklinanie w stopniu umiarkowanym. Jeśli jest nadużywane, traci swą dobroczynną moc.

Ból minie po adrenalinie


Umiarkowanie w bluzganiu jest też ważne z innego powodu. Tylko nieprzejaskrawiona forma przeklinania może działać przeciwbólowo. Do takiego wniosku doszedł Richard Stephens ze Szkoły Psychologii Uniwersytetu Keele w Anglii. Przeprowadził eksperyment, w czasie którego podzielił badanych na dwie grupy: tych, którzy przeklinają umiarkowanie, i tych, którzy przeklinają często. Ich zadaniem było dwukrotne zanurzenie rąk w lodowatej wodzie. Za pierwszym razem nie mogli przeklinać, za drugim – już tak. Osoby umiarkowane w bluzganiu przy drugiej próbie były w stanie wytrzymać ból dwa razy dłużej. U tych, dla których używanie przekleństw było na porządku dziennym, przy drugim razie nie zauważono żadnej różnicy. Jak tłumaczył naukowiec, przeklinaniu towarzyszy reakcja emocjonalna, w czasie której organizm produkuje adrenalinę blokującą ból. Ale takie zjawisko nie zachodzi u wyjadaczy nadużywających przekleństw. Oni robią to mechanicznie, bez emocji oraz adrenaliny.

Geniusz tkwi w przeklinaniu?


Swoją drogą ciekawe, ile adrenaliny produkowało genialne ciało poety Antoniego Słonimskiego, który potrafił wyrzucać z siebie inwektywy przez trzy minuty, nie powtarzając żadnego wyrazu. Elastyczność językowa jest ponoć zresztą domeną przeklinaczy. To, że amatorzy bluzgów nierzadko są inteligentniejsi i mają większe zdolności językowe, pokazały badania przeprowadzone pod kierownictwem psychologów Kristin Jay i Timothy’ego Jaya z Marist College oraz Massachusetts College of Liberal Arts w Stanach Zjednoczonych. Zapytali się oni 43 osób (w większości kobiet między 18. a 22. rokiem życia) o znane im przekleństwa, a następnie kazali uczestnikom wymieniać je przez minutę. Potem, przez kolejną minutę, mieli oni wymienić jak najwięcej nazw zwierząt. Okazało się, że zainteresowani, którzy wypowiedzieli najwięcej wulgaryzmów w ciągu jednej minuty, podali również najwięcej nazw zwierząt. Na tej podstawie naukowcy orzekli, że osoby, które lubią przeklinać i robią to często, mają większe zdolności lingwistyczne i bogatszy zasób słów. Dodajmy, że elokwencja to niejedyna zaleta przeklinaczy. Wszystko wskazuje na to, że są bardziej szczerzy niż wielbiciele gładkiej mowy. Tak przynajmniej wynika z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie w Maastricht. Międzynarodowy zespół naukowców pod kierunkiem Gilada Feldmana przeprowadził test na grupie złożonej z 276 osób. Wynika z niego, że użytkownicy języka lubiący rzucać mięsem mniej kłamią. Wyniki potwierdzono w szerszym badaniu, którym objęto profile facebookowe 70 tys. osób.

Smutny los „fucka”

Trudno dziś oceniać szczerość mieszkańców świata starożytnego. Wiadomo jednak, że bluzgali już starożytni Grecy i Rzymianie, wypisując na murach nieprzyzwoite wyrazy. Do literatury przeniknęły zaś m.in. dzięki komediopisarzowi Arystofanesowi. I tak za niecenzuralny uchodził wyraz „fikis”, będący starogrecką nazwą stosunku seksualnego. We współczesnym języku jego echo słychać w słowie „figo-fago”, a niektórzy dopatrują się go też w polskim „fiki-miki”. Być może wszystkie te słowa pochodzą od wyrazu „figa”, która kształtem niektórym przypomina waginę, a innym odbyt. Rzymianie z kolei bulwersowali się na dźwięk słowa „clitoris”, będącym dziś po prostu medycznym określeniem łechtaczki.

W średniowieczu zmieniła się sfera tabu, a co za tym idzie, zmienił się charakter przekleństw, za które zaczęły uchodzić słowa odnoszące się do Boga. W XIX w. w Europie za nieprzyzwoite uważano z kolei używanie słów opisujących nagie ramiona i kolana. Poza tym na północy Europy źle widziane było przywoływanie słów związanych z czynnościami fizjologicznymi, takich jak „dupa” czy „gówno”, a na południu – z poniewieraniem świętościami, np. z obrażaniem matki lub Boga.

Warto odnotować, że istnieje grupa słów, które kiedyś były zupełnie neutralne, a z biegiem czasu nabrały pejoratywnego znaczenia. Taki los spotkał słynne „fuck”, do którego w XVI w. językoznawcy nie mieli żadnych zastrzeżeń. Obraźliwe stało się dopiero w wieku XIX. Podobnie rzecz się ma ze swojsko brzmiącym „#!$%@?”, który kiedyś oznaczał frędzle przy szlacheckim stroju, oraz z „#!$%@?”, które w wieku XVIII oznaczało „mówienie niestworzonych rzeczy”, a w wieku XIX już trochę co innego.

Jak pisze Emma Byrne, wulgaryzmy mają wpływ i na życie indywidualnych użytkownikówjęzyka, i na życie społeczne. Mogą pełnić funkcję ekspresywną, czyli podkreślać emocje mówiącego; persfazyjną, czyli wywierającą wpływ na innych; czy też fatyczną, a więc podtrzymującą towarzyską atmosferę i tym samym budującą społeczne więzi. Użyte umiejętnie, nadają wypowiedzi zabawny charakter i czynią ją błyskotliwą. Używane zaś w nadmiarze, niczym znaki interpunkcyjne, odbierają urok i językowi, i jego użytkownikowi. Posiłkujmy się więc wulgaryzmami, byle z umiarem i nie w obecności osób, które tego nie lubią. Sięgajmy najlepiej po bluzgi tradycyjne, a nie po słowa typu „zajebisty” czy „upierdliwy”, które zalewają polszczyznę niczym plaga, szpecąc ją niemiłosiernie. A gdyby ktoś, mimo chęci, miał opory, by wpleść w swoje wypowiedzi nieco pikantnych treści, niech zacznie uczyć się języka obcego. Dowiedziono, że bluzganie zagraniczne przychodzi znacznie łatwiej niż to rodzime.


źródło: igimag.pl

#jezykpolski #wulgaryzmy #przeklenstwa #ciekawostki