Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #indierock #czarnuszyrap

#dekadawmuzyce - podsumowanie ostatnich 10 lat w muzyce.

Piosenki.

#21
Lil B - California Boy

Gatunki: indie rock, power pop, surf rock
RIYL: Lennon-McCartney, McCartney-Lennon, Brian Wilson, filmy z Adamem Sandlerem

trochę się biłem z myślami, czy na pewno wrzucać tu ten kawałek? przecież już kilka DOBRYCH pozycji za nami, więc wszystko powinno być jasne i klarowne, a ewentualne korekty nie przejdą bez wyciągniętych konsekwencji. jednak jak bardzo bym nie reagował śmiechem i dezaprobatą na jakiekolwiek próby "obiektywnych" potyczek z szeroko pojętymi dziełami kultury, tak tutaj uważam, że mało który artysta dekady 10s, tak bezprecedensowo i błyskotliwie swoimi działaniami oddawał jej "bezdusznego ducha".
a to że padło na "mniej reprezentatywny" kawałek Based Goda, też nie jest dziełem przypadku, bo wymownie domyka, już czysto subiektywnie, kwestie tego "o co się mnie rozchodzi".

Lil B - ...
w miejsce tych trzech kropek można wstawić dowolny epitet i każdy z nich będzie na miejscu. imponująca płodność w ramach jednoosobowej działalności humorystyczno-arystycznej, na zasadach self-made-meńskiego męczeństwa. prezentowanie płynnego i otwartego podejścia do kwestii seksualności, religii, polityki, gatunków, trunków, ciuchów, filozofii, klimatu, kapitalizmu, depresji, nowinek technologicznych i popkultury. zbawiciel który przetarł szlaki dla całej rzeszy meme-raperów, dissował wyżej postawionych kolegów po fachu i nie uznaje autorytetów. postać żyjąca w "wiecznym zawieszeniu", bez poczucia więzi i zobowiązań względem oddanego fanbejsu...
zaraz, zaraz? czy nie pomyliłem wpisów i przez przypadek wklejam treść do Life of Pablo?
i tu jest sedno sprawy, i tragedia tego błazna, że funkcjonuje jedynie gdzieś w szarej strefie przemysłu fonograficznego, niczym treść dostępna w deep webowej otchłani dla wybrańców(posrańców), a mimo to mógłby spokojnie przyodziać najnowszy model Westowych pantofli i czuć się w nich nadzwyczaj komfortowo.

nie ważne jak wymyślne uniki zastosuje przy opisie sylwetki Pana McCartneya (to jest już wyższy poziom trollingu, że gość rzeczywiście ma tak na nazwisko), tak nie ma co ukrywać, że ma on w swojej opasłej dyskografii momenty doprawdy tragiczne (czyli tak jak Popuś, Lil B to jankeski Popuś jbc), a relacja upływającego czasu do jakości jego wydawnictw jest krwiście nakreśloną funkcją y=sinx..
jednak mimo to, nie można przejść obojętnie, mój głupio-mądry gust nie może przejść obojętnie, słysząc tak cudaczne singlowe strzały jak - Im Bill Clinton, Im Miley Cyrus, Im Gay, No Black Person Is Ugly, Wonton Soup, Im Paris Hilton. i wreszcie słysząc California Boya, który erupcyjną bezpretensjonalnością, nieskrępowaną przebojowością i pozytywną energią (naprawdę ciężko mi to przeszło przez klawiaturę) przyćmiewa praktycznie wszystkie nagrania tej dekady, gdzie gitary służyły do konserwatywnego piosenkowania, a nie do hałasowania. i najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że to tylko jednorazowy występek, ekskluzywna post-ironiczna pajacerka i jednocześnie dający od #!$%@? frajdy, zamierzony ukłon w kierunku klasycznego power-popowego schematu: zwiewna zwrotka - stadionowy refren.

a na koniec cytując klasyka - "Lil B is the fifth Beatle" - John Lennon