Wpis z mikrobloga

#muzyka #gitara #rock i może trochę #gruparatowaniapoziomu

Od momentu, gdy kupiłem i pogrywam amatorsko na gitarze elektrycznej, z tygodnia na tydzień coraz bardziej zagłębiam się w głębię wszystkiego, do czego owa gitara była używana. Poznaję historię muzyki od podstaw (czyli mniej więcej od momentu, gdy Beatlesi ukradli kilku murzynom największe hity i zarobili na tej kradzieży wszystko, co można zarobić)....

...i nagle trafiłem arcydzieło inne od wszystkich innych. Mam świadomość, że znawcy muzyki z sarkazmem stwierdzą "eureka", natomiast zapewne uchowało się tu kilku ludzi, którzy o zespole nie słyszeli i nie wiedzą nawet, że jeden z ich utworów został przerobiony przez Metallicę w podczas ich garażowych przygód pod koniec zeszłego wieku.

Patrzcie na tego niepozornego człowieka z gitarą. Nazywa się dwojako, oryginalnie Donald Brian Roeser (rocznik 47), estradowo Buck Dharma - chyba wszyscy w tych czasach musieli się nazywać inaczej, bo tak im kazało ego pionierów ówczesnego mainstreamu. Ani nie wygląda jak typowy rockman ani też nie śpiewa powalająco, bo przecież nie jet wokalistą z definicji, tylko wymyślił i zaśpiewał główne partie utworu, które przeszły do legendy.

"Don't fear the reaper" to dziwny, rzewny, zdawałoby się przygnębiający utwór, który z jednej strony brzmi nostalgicznie, z drugiej niesie ze sobą kapitalny optymizm mający na celu zwalczyć odwieczne obawy człowieka przed postacią z kosą w prawej ręce. Czołówka dziś legendarna, dalej zwrotka o zjawiskach, które śmierci się nie boją, dlatego też my nie musimy również. Potem dwa zdania o 40 tysiącach, którzy codziennie schodzą z tego świata (prawdopodobnie w 1976, gdy utwór wydano) i że my będziemy jak oni i - żeby się nie bać ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Do tej pory rzewnie, płynnie, nawet zwyczajnie beztrosko.

A potem, gdzies od 2:40 ten niepozorny człowiek zaczyna swój standardowy dzień w biurze. Na tamten czas solo było absolutnie szczytowe i niepowtarzalne, nawet mimo tego, że zdaje się w tym samym roku powstał ponadczasowy "Victim of changes" Judaszów. Następnie kilka kolejnych zdań (równie dobrze można ich nie śpiewać, tylko deklamować) a od ok. 4:40 jazda na całego w wykonaniu głównego bohatera. Co mnie najbardziej rozwala - ten człowiek zwyczajnie wykonuje swoją pracę, nie sili się na niestandardowe ruchy typu obracanie gitarą Jannicka Konia Gersa albo machanie długą grzywą jak większość wirtuozów tego instrumentu - ot raptem zrobi parę kroków, by światło estradowe przemieściło się razem z nim i to wszystko. I mimo tego, że Blue Oyster Cult idealnie wpisywał się w dokonania rockowe z przełomu lat 70 i 80, wydaje się, że Buck swobodnie mógłby występować na scenie tam, gdzie stał zwykle Glenn Tipton, gdyby zamiast niego zamieszkiwał te same okolice Anglii, co Downing, gdy ów na lata tworzył obsadę Judas Priest.

Solo utworu ewoluowało wraz z biegiem lat. Przytaczana wersja koncertowa jest trochę dłuższa i bardziej rozbudowana od pierwotnej (https://www.youtube.com/watch?v=d1cX23Uetgw - rok 1977), choć już wówczas było to absolutnie niesamowite. A wspomniana czołówka wymieniana jest zwykle w TOP 10 electric guitar intros.

Nawiasem pisząc, jak kogo kiedyś zastanawiało, od kogo swój wizerunek na dużym ekranie zaczerpnął Sylwester Stalonne, niech popatrzy na głównego wokalistę zespołu na przykład tu: https://www.youtube.com/watch?v=NzRVm65lNdU

Zespół zdaje się, że koncertuje do dziś, choć jego skład ewoluował wielokrotnie.
  • 10
via Wykop Mobilny (Android)
  • 3
@Toszeron: Czy Blue Oyster Cult to taki fantastyczny zespół? Nie powiedziałbym. Zwyczajnie bardzo porządny blues rock, aczkolwiek miewali przebłyski geniuszu w postaci Astronomy czy też opisywanego w poście kawałka. Trochę zmarnowany potencjał moim zdaniem.
@622xc: no, ja właśnie o tym przebłysku. W wielu średnich zespołach grają muzycy, którzy swobodnie mogliby występować w ścisłej czołówce, trzeba ich tylko zauważać. Tak zauważono Dickinsona na ten przykład ( ͡° ͜ʖ ͡°)