Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #chillwave #mirkoelektronika

#dekadawmuzyce - podsumowanie ostatnich 10 lat w muzyce.

Albumy.

#10
Toro y Moi - Causers of This (2010)

Gatunki: chillwave, glitch pop, synthpop
RIYL: Washed Out, My Bloody Valentine, Pet Sounds, Papa Dance, plaże w Lloret, radiohead i sigur ros

top 10 albumów - czyli to już ten moment, że mam po kolei rozbierać się z resztek atrakcyjnej tajemniczości? pokazywać kraje i osiedla, w których zostawiałem namiastkę siebie, gubiłem niewinność i zaliczałem cenne lekcje życia, wraz z tą najważniejszą – że zawsze spadam na cztery łapy (wróżka powiedziała mojej mamie to samo)? aż mi się z tego wszystkiego włączyła pisanina jak ta sprzed 2-3 lat na tagu. (którą dużo osób lubiło, a mi wstyd do niej wracać...)

pisać trzeba, ale ciężko to robić, bez uderzania w pretensjonalne tony.
ciężko, bo po pierwsze – o Causers of This napisano już zbyt wiele, rozbierając każdy dźwięk, sampel, szelest na czynniki pierwsze, tworząc piękne laurki i chrzcząc w pewnych kręgach Chaza Bundicka na największego wizjonera dekady 10s już u samego jej progu (niejako podtrzymując, ale z większym dystansem, ten trend dla każdego kolejnego wydawnictwa), wspinając się po jego grzbiecie, żeby ogłosić ważne komunikaty na temat subiektywnego odbierania, przetwarzania i pisania o muzyce...

ciężko o nich pisać, bo po drugie – lamersko, ale szczerze ujmując – "Causers..." jest częścią mnie. każdy z tych kawałków kojarzy mi się z bardziej, lub mniej istotnymi wydarzeniami, których byłem „NAOCZNYM ŚWIADKIEM”, a nawet często bywałem ich głównym bohaterem. jakbym planował mieć potomstwo (a nie planuję), a w dalszej perspektywie wnuki, to puszczałbym Causers of This jako soundtrack do dziadowskich, sentymentalnych pierdów, gdzie nazmyślałbym kim to ja nie byłem za młodu, że paliliśmy w piecu węglem, i że prezydent Lewandowski kiedyś całkiem dobrze grał w nogę. ufam sobie, że to dobra strategia, kolejny raz, tak się żartobliwie zdystansować od emocji i uczuć na potrzeby wpisu. przynajmniej drugi akapit dobiega końca. a właściwie to już dobiegł (i nie drugi, a trzeci).

ale żeby tak trochę zabrudzić sumienie.
czymkolwiek ten cały chillwave nie był, w kimkolwiek upatrywalibyśmy jego władcy i jak bardzo byśmy nie uznawali recenzji Causers of This, napisaną przez Borysa Dejnarowicza za punkt zwrotny naszego spojrzenia na świat muzyki (i w domyśle nasz gust generalnie), tak Toro y Moi pozostaje jednym z najjaśniejszych punktów mijającej dekady w muzyce. głównie dlatego, że w prosty sposób pogodził ciągły kompozytorski rozwój i rzadko spotykaną ekspansywność środków wyrazów, z początkowym stanem samodzielnego, rzeźbionego „na własną rękę”, bedroom-popowego i inteligentnego piosenko-pisarstwa. przez co nie stracił ani na „artystycznej autentyczności”, ani nie dał się zaszufladkować w ograniczającym tytule „ojca chillwave’u” (jak chociażby Washed Out z tych bardziej znanych kasieciarzy). być może z perspektywy czasu ta jego kreatywna swoboda, erudycyjna biegłość w ujarzmianiu "akademickich" dogmatów wszystkich gatunków, które brał na warsztat, okazała się być tym co odgrodziło go od potencjalnie szerszego grona odbiorców (nie gotowych na wtapianie w szczegóły drugiego planu – które od zawsze stanowią esencje muzyki Toro).
dla samego oskarżonego prawdopodobnie nie ma to znaczenia. Chaz grał co chciał, zamienił się w muzycznego kameleona, który zamiast absorbować z otoczenia wzorce i oczekiwania, samoświadomie wybierał barwy, w których chciał wyrażać swoje kolejne projekty, za każdym razem ustawiając priorytet na ich stricte kompozytorską wartość.

i tak jeszcze prywatnie – Causers of This, to album z rodzaju tych, które dryfującą przez cały czas trwania w jednorodnym, gęsto zwartym roztworze (Loveless? Die Lit?), gdzie każdy z utworów tworzy wspólną, brzmieniowo-makrocząsteczkową całość. ale gdy szkiełko pójdzie w ruch, możemy absorbować i podziwiać różnorodność piosenek w mniejszej już skali. w tym ogromie drobnostkowych hooków, jest jeden wyjątkowy i dla mnie szczególny - ostatnie sekundy dzisiaj wrzuconego Imprint After, rozpadające się w brazylijskiej, bossa-novowej rytmice. i właśnie w tych kilkunastu sekundach, odnalazł się mój "zgubiony czas" sprzed własnych narodzi, do którego nie miałem nigdy dostępu.
  • 5