Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #frankocean #yeezymafia

#dekadawmuzyce - podsumowanie ostatnich 10 lat w muzyce.

Albumy

#5
Frank Ocean - blonde (2016)

Gatunki: r&b, lo-fi indie, art pop, ambient pop
RIYL: Kanye West, Tim Buckley, Prince, White Album, Fallen Angels, zaklejać kamerkę w laptopie

"być jak Frank Ocean."

obiegowa opinia zrównująca blonde z pewnego rodzaju formą muzycznego pamiętnika, jest jak najbardziej trafnym streszczeniem zawartości albumu. ta autentyczna, o autoterapeutycznym zabarwieniu i emocjonalnie surowa składanka opowieści napisanych przez życie głównego bohatera, rzeczywiście mogłaby pokrótce być podsumowana takimi słowami. jednak ograniczając się jedynie taką oczywistą diagnozą, tracimy z pola widzenia całą esencję oraz kluczowe, ale już mniej oczywiste niuanse składające się wybitności drugiego albumu Franka Oceana.

bo wychodząc z założenia, że skupiamy się jedynie na powierzchownym odbiorze, #!$%@?ąc od czysto piosenkowych wartości, to czy album mógłby zachwycać i wybrzmiewać w równie angażujący sposób dla kogoś, kto nie jest zainteresowany stricte personalną sferą życia artysty? czy wtedy mógłby być równie "ralateable" na emocjonalnej i bardziej abstrakcyjnie pojmowanej płaszczyźnie? nie każdy przecież ma równie rozwiniętą zdolność empatii, dlatego brzemię uniwersalności końcowego wydźwięku blonde, spoczywa na destabilizującym zniekształcaniu, specyficznym rozmywaniu treści własnych retrospekcji i cudzego wsparcia, przepuszczanych przez bezosobowy filtr, zostawiając przestrzeń dla indywidualnie rozdrapywanych sentymentów słuchaczy.
gdy zajrzymy w karty Frankowi, odkrywając kto mu pomagał, jawnie inspirował, brał udział w tworzeniu i uczestniczył „duchem” przy poszczególnych utworach. gdy zaczniemy tłumaczyć sobie każdy z mniej dopracowanych i szkicowo potraktowanych fragmentów. gdy pochylimy się nad docierającymi z pomieszczenia obok sekwencjami i spitchowanymi wokalizami, zrozumiemy, że tym zabiegiem autor próbował przekazać własną „niewystarczalność”. że chciał przy pomocy własnoręcznie modyfikowanych środków, zaakcentować niemożność podpisywania się śmiałym ruchem, na tak emocjonalnie roznegliżowanym materiale.

to swoiste liryczne rozproszenie treści na blonde, na papierze mogłoby wyglądać na ciężkostrawny, wymagający i trudny w odbiorze twór na pograniczy banału. optyka i droga obrana przez Franka, zrywającą z wysmakowaną, radiową i wysokobudżetową produkcją Channel Orange, pozwoliła mu wyminąć wcześniej postawione przez samego siebie pułapki. blonde nie jest albumem spełniającym mokre sny wszystkich tych, który czekali na podrasowaną powtórkę z rozrywki, przebojowo przypieczętowującą jego pozycje w świecie r&b.
zamiast tego symbolika albumu, nie przebierając w słowach, spoczywa na przekreślaniu znaczenia poprzednich dokonań artysty. pozbawiona singlowego potencjału, symboliczna ucieczką spod ograniczającego swobodę mówienia stryczka trzymanego przez przemysł muzyczny. dodatkowo jak wielu zauważa – drugi album pochodzącego z Kalifornii muzyka nie daję się nawet dwuznacznie zaklasyfikować w jakimkolwiek gatunkowym spektrum. tak jak często mówimy o płytach mających w poważaniu umowne, środowiskowe i międzygatunkowe granice, tak blond jest kreacją, która te granice rozmywa. nie sprawia, że nagle przestają istnieć, tylko pozbywa się ich wyostrzonych konturów sprawiając, że ich przekroje gładko na siebie nachodzą. a nasz bohater, jak nigdy dotąd, odnajduje się w takiej stylistycznej mgle, w której gra swój anonimowo poszatkowany, impersonalny i wymykający się kulturowym kontekstom avant-pop.

bardzo często albumy uznawane za arcydzieła, mają też to do siebie, że o właściwy wydźwięk ich wielkości dbają te z pozoru małe i "pozamuzyczne" kwestie.
w przypadku blonde sens tych "zewnętrznych" wartości ma dwojaki charakter. bo z jednej strony interpretatorskie nieszczelności możemy uzupełniać o anty-marketingowo rozegrane przez Franka manifesty wymierzone w stronę "streamingowych monopoli", oraz o przejawiającą się w nich zdeklarowaną niechęć do sztywno-wizerunkowego określania własnego, artystycznego „ja”.
a z drugiej strony mamy równie potrzebne, opublikowane już w samym muzycznym materiale przerywniki pod postacią "Be Yourself", „Facebook Story” i drugiego segmentu, wieńczącego album „Futura Free”.

w tym pierwszym fragmencie, któremu ciężko nadać miano pełnoprawnego utworu, nasł#!$%@? wiadomości głosowej nagranej przez matkę przyjaciela z dzieciństwa Chrisa, która ostrzegając syna przed szkodliwością używek, przekazuje mu uniwersalną, życiową lekcje.
"Don't try to be someone else, Be yourself and know that that's good enough" słyszymy, wypowiadane zatroskanym, łamiącym się matczynym głosem i jak tylko zdamy sobie sprawę jakim echem te słowa odbijają się na całym albumie, możemy jeszcze dogłębniej zrozumieć istotę płyty. na „Facebook Story”, będącym autentycznym zapiskiem monologu francuskiego producenta tworzącego pod pseudonimem „SebastiAn”, streszcza się w kilku prostych słowach to o czym Frank ukradkiem mówi w swoich utworach, czyli o absurdzie relacji, uzależnionych od mediów społecznościowych ludzi. druga połowa „Futura Free” - niezobowiązujący wywiad kończący się pytaniem „How far is a light year?”, rzuca już na sam koniec zupełnie inne „światło” na każdy z 17 utwór, zmuszając by jeszcze raz do nich wrócić, aby samemu odnaleźć odpowiedź na postawione pytanie.

zbierając wszystko w całość - dla muzycznego i wydawniczego wydźwięku blonde, analogii i punktów wspólnych najłatwiej szukać w Westowskim Life of Pablo, które wydaje się być jego równie kompleksową, ambitną ale mniej kontrowersyjną i spokojniejszą wersją. a dla tych słowno-ambientowych, mówionych fragmentów wiernym odzwierciedleniem i inspiracją wydaje się być rozdarcie ok-computerowskiej neurozy w groteskowo-cyfrowym monologu na „Fitter Happier”.
a patrząc po tych 3 latach, jak Frank Ocean osobiście ograł i wrażliwie rozprawił się z każdą z tych inspiracji, aż chce się powiedzieć, że na blond, wstydliwie tli się głos pokolenia. pokolenia które jako pierwsze w tak brutalny sposób odczuło czym może być kryzys tożsamości i nie mogącego się już dłużej oszukiwać, że życie wedle wcześniej przytoczonego cytatu „just be your self” jest nie tyle niewystarczającą, co już nie możliwą do wdrożenia w życie dewizą.

  • 1