Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #kanyewest #yeezymafia

#dekadawmuzyce - podsumowanie ostatnich 10 lat w muzyce.

Albumy

#4
Kanye West - The Life of Pablo (2016)

Gatunki: hip hop
RIYL: Don Van Vliet, Since i Left You, Synecdoche, New York, czapki MAGA

czy ktoś pamięta z "naszych szkolnych lat"... wymuszane w formie pracy domowej z języka polskiego zadanie, polegające na opisaniu i przedstawieniu OSOBISTEGO autorytetu? już nie chce się rozdrabniać i sięgać pamięcią do realiów pierwszej połowy lat 2000, żeby przytoczyć jakie konkretne persony, często po bezrefleksyjnej konsultacji z rodzicami/opiekunami były opisywane przez koleżanki i kolegów (cmon, przecież byliśmy tylko przerażonymi perspektywą dostania złej oceny dziećmi...). ale właśnie w tym momencie, mając napisać coś o The Life of Pablo, czuje się jakbym stał przed podobnie kłopotliwym i niewdzięcznym zadaniem, z którym mi już nikt nie chce pomóc. (to już nie kwestia pracy domowej, a dyplomowej...)

i też nie chodzi o to, że odnajduję w Kanye mój szlachetnie i czołobitnie pojmowany, heh, "autorytet".
bo chyba nawet największy talent w laniu wody miałby problem obrony przed polonistką (i samym sobą) faktu upatrzenia sobie wzoru do naśladowania w gościu rapującym o wybielonym odbycie swojej małżonki, albo o tym, że chciałby oglądać swoje stosunki w slow-motion, z perspektywy kamerki go-pro umocowanej na własnym członku (a to przecież tylko nieistotny ułamek jego komediowo-bezpośredniego i barwnie-błyskotliwego pióra, nie mówiąc już o dopełniającej muzycznej wyobraźni). bo to nie kwestia autorytetu, tylko co najwyżej wariata budzącego nieprzerwany podziw i co najmniej geniusza, z którego wizją uprawiania sztuki, nie sposób mi jawnie i głośno niesympatyzować. nie ma drugiego obecnie działającego artysty, gdzie na najdrobniejszą plotkę o nowym materiale, mógłbym czuć równie dużą fascynację, nie opadającą aż do momentu kolejnego kroku, postawionego najnowszym modelem jego skrzypiących yeezy bucików. także między bycie fanem a fanatykiem jest niewielka, ale istotna różnica.

jak twierdzą "opiniotwórcze elity dziennikarstwa", "#!$%@? ambasadorzy sztuki i dobrego smaku", "strażnicy utraconej moralności", którzy ostatnio prześcigają się w napisaniu możliwie największych idiotyzmów na temat "Patointeligencji" - żyjemy w czasach "bez autorytetów". ci sami ludzie zawodowo i na co dzień budują nadętą, i schyłkową narracje o upadku rozumnego i godnego człowieka, mówiącą o tym, że żyjemy w czasach zmierzchu "role-modelowych" bohaterów codzienności. oszukując siebie samych, że tego typu postaci nie byłyby jedynie mrzonką, w której wielkie, kolektywnie pojmowane, ale indywidualnie wygłaszane cele i idee nie kończyłyby jako spieniężony, politycznie poprawny przemiał spływający informacyjnym ściekiem. ale przecież to chyba o to wam chodzi?
i niczym balsam, kojący moje wyczulone na takie pierdoły nerwy, działa anarchistyczne w duchu i bezczelne w egzekucji podejście Westa do procesu twórczego, do wydawniczych norm ustalanych przez pozbawionych artystycznego zmysłu krwiopijców i do kruchych sentymentów jego byłych fanów, płaczących "i miss the old Kanye".

nie sposób się nie zgodzić z tym, że West to jeden z niewielu prężnie działających artystów ostatnich kilkunastu lat, potrafiących budzić tak szczere i jednocześnie skrajne emocje w branży. a co dla mnie osobiście w tym wszystkim najważniejsze - jako jedyny działający w ścisłym mainstreamie pozostaje prawdziwie wolnym i iście awangardowo wyzwolonym w tym co robi, nie dając nikomu możliwości na zabawę w zgadywanie czym nas przy kolejnej okazji zaskoczy. rozwój, przebieg, swoiście rozumiana dynamika jego poglądów, wierzeń i upodobań ma pełne odzwierciedlenie w przeobrażaniu i ewolucji jego muzycznej kariery. kariery która obserwowana z odpowiedniego dystansu (i dystansem), stawia go w roli jedynego żyjącego artysty, myślącego o własnej artystycznej tułaczce, jak o postawionej przez show-biznes drodze krzyżowej, przechodząc ją z poczuciem utknięcia w twórczym i permanentnym in statu nascendi.

a The Life of Pablo jest właśnie tym albumem Kanye, który najlepiej i jednocześnie najgorzej wprowadza w jego "chaotycznie kontrolowany" świat "kontrolowanego chaosu", wymownie odzwierciedlając niemożność wybrania swojej ulubionej płyty z dyskografii. jest schizofrenicznym kotłem jego wyobraźni oraz psychicznej kondycji, gdzie ekstraktowo potraktowane sample i plejada przewijających się gości, pełnią rolę synergistycznie skomponowanych, dobieranych pod konkretne potrzeby, i schorzenia dawkę medykamentów. jest dziełem które cicho przemawia wszystkim co w Weście najlepsze i głośno krzyczy o tym co najgorsze. daje najbardziej dobitne powody, za które możemy go kochać, albo nienawidzić. jest na nim wszystko co udało mu się do tej pory nagrać i wszystkim co mu się uda zrobić stworzyć w przyszłości.
z jednej strony [this is a God dream, this is everything], a z drugiej [i feel like me and Taylor might still have sex, Why? i made that bitch famous (Goddamn)] - no ale - [name one genius that ain't crazy]...