Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #mirkoelektronika #house

#dekadawmuzyce - podsumowanie ostatnich 10 lat w muzyce.

Albumy

#2
Lone - Galaxy Garden (2012)

Gatunki: acid house, purple sound, post-rave
RIYL: 808 State, Mr. Fingers, Boards of Canada, Solaris, Interstellar, Mario, jedzenie tortów urodzinowych bez okazji

**"Dark Side of the Moon #mirkolektroniki"

oczami wyobraźni widzę jak po takiej deklaracji połowa z was wyszła, połowa podkręciła głośność, kolejna połowa nic nie zrobiła, bo nie istnieje, a czwarta nie daje znaku życia grzęznąc w subkwarkowych głębinach...

skąd takie porównanie - sam siebie pytam? bo trzymając w dłoni obiektywnie oceniające rzeczywistość szkiełko, punktów wspólnych pomiędzy
Floydowskim a Lone'owskim arcydziełem ciężko się tu dopatrzeć. ale jak już sobie pofantazjuje, po prometejsku posnuje palcem na gwieździstym niebie, jestem skłonny wygłosić deklaracje, że Galaxy Garden** przemawia na tyle nieskazitelnym, donośnym i pojednującym "soundem", że można album ten mianować "świętą księgą #mirkoelektroniki", docenianą przez wszystkich ponad podziałami.
rozpieszczającą każdego kto w chwilach zwątpienia nad pędzącym światem, sięga po posiadające "duszę" klasyki muzyki house, jak i wszystkich którzy z zaciekawieniem, i rumieńcami patrzą na nowe bass-mutacje brytyjskiej sceny. albumem który zaserwuje nostalgiczną zadumę każdemu kochającemu hipermelodyjne rave'owe wypady do klubów, gdzie wcale nie trzeba umieć tańczyć, jak i tym którzy wolą w domowym zaciszu ze słuchawkami na uszach, odmłodzić się o kilka dobrych lat, emocjonując się graniem w przestarzałe platformówki. która jest albumem potrafiącym sprostać wymaganiom wszystkich doomerskich marzycieli, śniących synth-wave'owe sny w swoim malibu z 73', jak i każdemu kto żeby zanurzyć się w świecie nowej lektury, musi udać się w dłużącą ekspedycje, w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na łonie natury.

zaklęty jest w dzisiejszej płycie, w jej "jednorodnie przelewającym się brzmieniu", "mieszająco-zlewających się melodiach", "meandrycznie bezdennej i wysmakowanej przebojowości" platońsko obezwładniający, apriorycznie wyłożony uniwersalizm, którym bez względu na nasze pochodzenie, nasz stan i nasz dalszy życiowy kierunek nie sposób się nie zachwycić, jeżeli chociaż w minimalnym stopniu zrozumieliśmy zasady języka muzyki. i pewnie obok "kosmicznych", tytułowo-międzyplanetarnych ambicji obu płyt, tu właśnie spoczywa ich wspólnie dzielona grawitacyjna anomalia, która tak silnie oddziałuje na słuchacza. w tym, że oba albumy podchodzą do własnej treści, do własnej kompozycyjnej tkanki, jak do plazmatycznie rozumianej materii, w której kaskadowo pogłębiające się ścieżki, należy zintegrować i zogniskować do samotnie wędrującej w czasoprzestrzeni muzycznej wiązki. trzeba jednak pamiętać, że "Galaxy..." w tym zestawieniu wyróżnia się szczątkowo i minimalistycznie potraktowanym liryzmem, w zdecydowanie większym stopniu niż DSotM polegając na czysto instrumentalnym napędzaniu znaczeń na własnej orbicie. a kwestia tego, gdzie w naszym osobiście urządzonym, fizycznie uregulowanym i emocjonalnie niszczejącym mikrokosmosie ta wcześniej wspomniana "wiązka" się zatrzyma, należy już tylko i wyłącznie do nas samych.

jakiś czas temu wspomniałem, że Galaxy Garden to jedyna do tej pory płyta, która sprostała moim wygórowanym wymaganiom narzucanym muzycznej sztuce, w kwestiach imitowania i bycia ekwiwalentem dźwiękowo tłocznego odpowiednika "dalekich, kosmicznie eksploracyjnych podróży". kojarzonych chociażby z wieloma pozycjami w literaturze sci-fi i hard-sci-fi, mających swój pierwotny i niedościgniony wzór w treści lemowskiego Solaris.
bo tak właśnie się czuję gdy za każdym razem oddaje się odsłuchowi, niczym nieukształtowane, nieobdarte z szlachetnie ludzkich cech dziecko, dla którego nawet pierwsza wycieczka z kolegą na sąsiednie osiedle, na drugi koniec miasta po lody brzmi jak zapierająca dech w piersiach podróż życia, którą już na zawsze już zapamięta.
a jak ktoś byłby ciekawy czym jest i dokąd dociera w mojej podświadomości pasmo dzisiejszego albumu, to parafrazując - "poległy gitarowe eksperymenty, drążenie rozgrzaną lawą w post-rockowej osnowie, ambientowe pasaże rozpuszczające hałas w bezkresnej ciszy i post-ironiczny konceptualizm - to wszystko było nie wystarczające, w zderzeniu z przebojowością purpurowego dźwięku, który stał się nośnikiem niezrozumiałych informacji i danych, ale w dalszej perspektywie skonwertował do roli niezrozumiałych uczuć i wspomnień".
dlatego tylko objęcia tego album są w stanie oderwać mnie jeszcze myślami od biurka, obowiązków i przypomnieć mi uśpioną, ale wciąż drzemiącą we mnie ciekawość świata.

a wracając jeszcze raz do kwestii uniwersalności.
jakby to banalnie nie brzmiało - wszyscy z nas, nawet ci, którzy na pytanie "czy odważyłbyś/yłabyś się wyruszyć w podróż w kosmos?" odpowiedzieliby stanowczym nie, powinniśmy pamiętać, że tutaj na ziemskim padole, również jesteśmy integralną części, tego przerażającego niektórych z nas i kryjącego przed nami bezmiar nierozwiązanych tajemnic kosmosu...
KurtGodel - #godelpoleca #muzyka #mirkoelektronika #house

#dekadawmuzyce - podsumo...
  • 9
@tomwolf cała płyta jest utkana z takich motywikow! Jak ten album chwycił za serduszko, to koniecznie ogarnij inny twór Lone'a - 'Emerald Fantasy Tracks', to samo piękno tylko nie w podroży w strone gwiazd, a w upalnym słońcu na plaży (czyli genrelanie to samo ( ͡ ͜ʖ ͡))