Wpis z mikrobloga

Jaka mi się kiedyś przydarzyła historia... Pies mi uratował życie. Rzecz się miała na polowaniu. Mianowicie tak: mój pies Teodor pobiegł za zranionym zającem, ja natomiast spokojnie oczywiście repetowałem, znaczy – nabijałem broń, i w tym momencie z krzaków wyskakuje odyniec. Dziki, wściekły odyniec! Zdrętwiałem. On zresztą też. Co robić? – myślę sobie. Teodor poleciał za zającem, broń nienabita. Jedyna szansa – ucieczka. No więc ja chodu, oczywiście przez las, on za mną. Ja na drzewo, on za mną, ja z drzewa, on za mną. Ja do wody, wtedy on za mną. Woda potąd. No i jeszcze zapomniałem powiedzieć, że to była zima, mróz, dwadzieścia stopni mrozu… Więc ja z tej wody wyskoczyłem jak oparzony. On oczywiście za mną. Jedyna szansa teraz, myślę sobie, albo ty, albo ja. Wyjmuję kordelas. Co to jest kordelas? Sztylet! Ogromny sztylet. Wyjmuję, myślę sobie, no, bracie, tanio życia nie sprzedam. Stoję tak przy drzewie, plecami, oczywiście, żeby mnie nie zaszedł od tyłu, myślę se, no chodź, no chodź, malutki! I w tym momencie nadbiega – kto?! Teodor. Teodor – rzecz jasna! Wyrzuca z pyska tego zająca, rzuca się na bestię, do gardła mu od razu. Walka była straszliwa, trwała – nie wiem, piętnaście, dwadzieścia, może nawet pół godziny. W tej sytuacji nikt czasu nie liczy, oczywiście. No i na czym się skończyło? Zagryziona bestia przez Teodora padła!