Wpis z mikrobloga

#godelpoleca #muzyka #funk #rnb

Blood Orange - Uncle Ace

#dekadawmuzyce post-scriptum

I've got a great idea...

z perspektywy czasu trzeba przyznać, że dekada 10s przesycona niekiedy wątpliwej jakością treścią, sprzedawaną zazwyczaj przez fałszywych geniuszy, miała niewiele tak wszechstronnie, obszernie i indywidualnie rozpracowanych trendów co dumnie brzmiąca mutacja "urban music" pod postacią "alternative-r&b". bowiem ze wszystkich para-gatunków budujących muzyczny pejzaż poprzednich 10 lat, to właśnie wszelkiej maści próby ogrywania tradycji afroamerykańskiego pop-dziedzictwa, jawią się jako swoisty puls, głos, duch dekady. dekady w której granica pomiędzy tym co niezależne, a mainstreamowe i tym co jest produktem, a co pretenduje do miana sztuki coraz bardziej się zacierała. a może całkowicie zatarła? (w świadomości bardziej świadomego słuchacza i odbiorcy nie intensje już na pewno. tak samo jak większość znanych nam zjawisk, które uginając się pod ciężarem postępu i poszerzania wiedzy, tracą swój czarno-biały charakter).

drążąc temat eklektyzmu i wielobarwnej natury indie-rnb. pod tym hasłem znajdziecie zarówno wyłaniające się z wyrapowanych zwrotek, wyśpiewane przez Drake'a refreny. tak jak i wyrywające się z soulowo-piosenkowej konstrukcji, recytowane przez Franka Oceana linijki. w tym świecie nie będziecie mogli uciec przed kolejny radiowym hitem Weeknda, i jednocześnie sami będziecie gonić za kolejną fantomową demówką Jai Paula. z jednej strony alt-rnb potrafi być sterylnie utkaną, idmową anemią poskładaną z palety dźwięków, które przyśniły się Jamesowi Blake'owi, i w końcu, z drugiej strony, może być również kolażem niejednoznacznej, wysmakowanie prowokującej Blood Orange'owskiej treści.

a teraz skupiając się na dzisiejszym bohaterze.
z twórczością niejakiego Devonté Hynesa jest jak z nieświadomym wzięciem trującej substancji. jak z źle dobraną porcją leków, jak z ważnym mailem omyłkowo wrzuconym do spamu. jej wartość, jej skutki uboczne wystrzeliwują i docierają do skroni z opóźnionym zapłonem, ale gdy już rozsiądą się w miejscu, gdzie cień maskuje jej wszelkie niedoskonałości, a światło podkreśla zalety, nie sposób jakkolwiek się uchronić przed jej paraliżującym działaniem. bo podejście Hynesa do kompozycji, zamyka się w klasycznym, formalnym budowaniu i manipulowaniu napięciem za pomocą użytych środków. ten swoisty artystyczny szantaż, który najczęściej, tak jak w Uncle Ace zostaje rozładowany i wytłumaczony kulminacyjnym motywem, idealnie przybliża to co mam na myśli pisząc o opóźnionym zapłonie, i rozłożonych w czasie skutkach...

na wysokości 2:33, kiedy repetycyjny riff i zlewający się w beznamiętną całość bit zaczynają kulminować wspólnie gromadzony potencjał, stopniowo odsłaniając skrywaną w nich wartość emocjonalną, "Uncle Ace" zaczyna nabierać większego sensu. Hynes idealnie przybliża w tym zabiegu stan kiedy stężenie substancji zaczyna przejmować kontrolę nad środowiskiem(kompozycją), dochodząc do swojej maksymalnej wartości, obnażając przed nami cały swój suspens, bez którego nic co miało miejsce przed, ani po nim, nie miałoby większego sensu.
i nagle Blood Orange oprócz bycia nieślubnym dzieckiem Prince'a, staję się na krótką chwilę jednym z niewielu proroków spiritual-jazzu. gdzie przez ostatnie 30 sekund ogniskuje, zaciskając całość piosenki w acid-jazzowym rozładowaniu treści, całą esencję tego w jak abstrakcyjny i nieuchwytny w żaden inny sposób, może działać na nas język muzyki. który w tym przypadku przemawia w taki sposób, że finalnie uczy nas czym jest, na czym polega i jak rozumieć okres półtrwania tego typu uniesień. ale zawsze przecież można wcisnąć replay, tym razem bez obaw, że będziemy potrzebowali większej dawki niż przedtem.