Wpis z mikrobloga

#historieniedoszlegosamobojcy #narkotykizawszespoko #lsd #marihuana #rozwojosobisty

Muszę przyznać mirasy, że skala zainteresowania wyskrobanym przeze mnie wpisem o DMT przekroczyła moje najśmielsze wyobrażenia. Jako że jego odbiór był w ogromnej większości pozytywny i część z Was stwierdziła, że chętnie przeczytałaby coś jeszcze, co miałoby wyjść spod mojego pióra, to kimże jestem, żeby tak szerokiej publice odmawiać. ;) Mam pomysł na jeszcze kilka wpisów o moim życiu i doświadczeniach z różnymi substancjami i jeśli tylko będzie komu je czytać, to z pewnością powstaną. Ich ilość raczej nie będzie szła w tuziny, ale i tak żeby w przyszłości już nikogo nie wołać tworzę dla nich tag - #historieniedoszlegosamobojcy.

Dziś chciałbym opowiedzieć Wam o mojej pierwszej przygodzie z #lsd. Kto oglądał Boba Rossa ten wie, że przed pojawieniem się pierwszego planu maluje się to, co jest widoczne z tyłu i ja też zacznę właśnie od naniesienia tła mojej historii na mirkowe płótno.

We wpisie sprzed tygodnia, jak niektórzy z Was być może pamiętają, wspominałem o tym, że depresja męczyła mnie pomimo tego, że moja sytuacja życiowa obiektywnie patrząc była całkiem niezła. Niestety, jeszcze kilka lat wcześniej nawet z tym było słabo. Brak dobrych relacji z rodzicami to jedno, ale oprócz tego były też inne ku temu powody (choć zapewne one również po części z tego wynikały).

Odkąd tylko w domu pojawił się komputer, to zdecydowaną większość wolnego czasu spędzałem z oczami wlepionymi w monitor. Zanim pojawił się Internet regularnie wybierałem się na warszawski Stadion Dziesięciolecia w celu nabycia różnorakich gierek w ilości dużej. Jedna płyta CD kosztowała 10 zł, ale to było nic przy dziesiątkach czy nawet setkach godzin rozrywki i uciechy, które gwarantowała jej zawartość (jak się pofarciło, to było na niej nawet kilka tytułów). Kiedy mogłem już buszować po necie to dostęp do gier i różnorakich treści w ogóle był nieograniczony. Nie zna życia ten, kto nie resetował podłączenia z Neostradą, żeby zmieniło się IP i nie trzeba było czekać przed pobraniem kolejnej części archiwum RAR z grą/filmem z RapidShare ( ͡° ͜ʖ ͡°). Od razu powiem, że przestałem piracić jak tylko zacząłem zarabiać własne pieniądze, a podejście do tego procederu było wtedy też trochę inne niż teraz. No i dla dzieciaka bardzo chcącego sobie w coś pograć pobudki moralne raczej i tak nie miałyby znaczenia.

No dobra, ale co z tego, że byłem na maksa zafascynowany pecetem od najmłodszych lat? A no to, że pochłaniał on praktycznie całą moją uwagę. W szkole nie byłem co prawda cichym i spokojnym dzieckiem i miałem kolegów, ale to tylko dlatego, że tam nie mogłem grać. Jak tylko wracałem do domu, to możliwy kierunek był tylko jeden - pokój z komputerem. Obiad też mógł zaczekać - najpierw trzeba było w coś popykać. Patrząc na plan lekcji na dzień następny szybko kalkulowałem którą pracę domową odrobię/spiszę na której lekcji/przerwie i prawie zawsze wychodziło mi, że nie ma potrzeby sobie zaprzątać tym głowy i można spokojnie zasiąść do grania przynajmniej na parę godzin. Bystry był ze mnie chłopak i zrobienie tego w domu byłoby dla mnie błahostką i miałbym spokój chwila moment, ale moim priorytetem była tylko i wyłącznie maksymalizacja czasu spędzonego na pokonywaniu wirtualnych wyzwań. Może nie była to dosłownie jedyna aktywność, której dobrowolnie się podejmowałem, ale niewątpliwie równowaga była u mnie wtedy mocno zachwiana - prawie nic poza komputerem mnie nie interesowało.

Skutki takiego biegu spraw najbardziej zacząłem odczuwać pod koniec liceum. Pisałem maturę rozszerzoną z dwóch przedmiotów i mój wynik był powyżej przeciętnej, ale zdecydowanie poniżej moich możliwości (bo przygotowywałem się oczywiście w krótkich przerwach między sesjami przesiadywania przed kompem). W efekcie nie dostałem się na wybrany kierunek studiów i musiałem pójść na rezerwowy, który tak naprawdę w ogóle mnie nie interesował. Tym, co teraz w tym wszystkim wydaje mi się najgorsze jest to, że nie sprowokowało to we mnie żadnej refleksji. Ot, nie udało się - trudno. Jak najbardziej jestem zwolennikiem nie przejmowania się niepowodzeniami, ale nie należy ich rozpamiętywać dopiero po wyciągnięciu odpowiednich wniosków. Wtedy nawet tego u mnie zabrakło.

Przyszły pomaturalne, najdłuższe wakacje w życiu i wreszcie zamiast siedzieć przed kompem 5h dziennie mogłem... wydłużyć ten czas do 10h albo i lepiej. Jednakże nawet takiemu niezmordowanemu graczowi jak ja w końcu zaczęło brakować jakiejś innej aktywności. Wcześniej była nią szkoła. Nie to, że interesowało mnie jakoś specjalnie to, co dzieje się na lekcjach - nigdy w życiu. Po prostu była to okazja żeby pośmiać się ze znajomymi z klasy i powygłupiać. Nie trzeba było się też nad tym zastanawiać, ani jakoś specjalnie sobie tego organizować - szkoła była od poniedziałku do piątku i nie miało się w tej kwestii nic do gadania. Do liceum dojeżdżałem do większego miasta, a jako że pochodzę z małej miejscowości, to możliwości ani znajomych nie było za wiele i jakoś tak wyszło, że zacząłem regularnie zgadywać się na piwko ze swoim kuzynem. Od pewnego momentu do piwka dochodziła trawka.

Do tamtych wakacji paliłem kilka razy w życiu. Czułem się po tym spoko i było śmiesznie, ale nigdy mnie do tego jakoś szczególnie nie ciągnęło. Za to w tamtym okresie ziółko wyglądało jak idealny zapychacz czasu w lato poza miastem i tak sobie te wakacje leciały - gierki i blanty. Potem zaczęły się studia i w przeciwieństwie do poprzednich etapów mojej edukacji, gdzie udawało mi się znaleźć grono znajomych tam tak się nie stało. Prawdopodobnie dlatego, że w pewnym momencie zatrzymałem się w rozwoju - nie uczyłem się niczego nowego, o niczym ciekawym nie można było ze mną pogadać, a bycie błaznem, które jeszcze w liceum wystarczało do posiadania jakiegoś towarzystwa tutaj już nie działało. Dodatkowo, jak już wpomniałem, kierunek studiów, na który trafiłem w ogóle mi nie leżał. Zacząłem więc omijać wszystkie wykłady i chodziłem tylko na te zajęcia, na których obecność była obowiązkowa. Tym bardziej sprawiło to, że nie miałem wspólnych tematów z ludźmi z roku i siedziałem na chacie spędzając czas wiadomo na czym.

Wcześniej zioło paliłem tylko w towarzystwie, aż pewnego razu spróbowałem będąc w domu samemu. Najpierw zapaliłem fifę tematu, potem odpaliłem Fifę na kompie i zanurzyłem się w rozgrywce. "Cóż za wspaniałe połączenie" - pomyślałem. No tak - obie czynności, które służyły mi do uciekania od rzeczywistości odpalone naraz. Skoro mi się spodobało, to czemu tego nie robić? Tak, właśnie takimi kategoriami myślał ówczesny @MuszeAleNieChce. Żadnego zastanawiania się nad planami na przyszłość, nad tym co robię ze swoim życiem i w jakim kierunku ono zmierza. Z czasem zacząłem palić coraz częściej, a jeszcze później codziennie. Nie były to duże ilości, zazwyczaj kilka buchów na dzień, ale najczęściej stwierdzałem, że zawsze to lepiej być upalonym, niż nie być. Jak to dawno temu pisał w swoich opowieściach @jankotron: "Wyszedłbym z domu się gdzieś przejść, ale żeby tak bez zapalenia ziółka, to nie za bardzo. Mam coś do załatwienia na poczcie, ale przecież iść na pocztę i stać w kolejce niezjaranym to bez sensu. I tak ze wszystkim...".

Przez bardzo mało aktywności fizycznej i niezbyt duży apetyt od zawsze byłem straszliwie chudy. W liceum próbowałem to zmienić, poszedłem na siłkę i nawet coś tam urosłem, ale odkąd zacząłem palić regularnie treningi szybko zeszły na dalszy plan, aż w końcu całkiem z nich zrezygnowałem. Przecież zamiast się męczyć można się upalić, usiąść na kanapie i zjeść sobie jakieś słodycze. Przestałem też mieć ochotę na widywanie się ze znajomymi, bo na pewno się skapną, że jestem zjarany, a ja nie chcę nie jarać. Przerażającym jest dla mnie to jak moje życie i sposób myślenia się spłyciły (o ile można w ogóle powiedzieć, że była tam wcześniej jakaś głębia, którą można było spłycić). Niestety, wtedy w ogóle tego nie dostrzegałem. Myślałem, że jest spoko tak jak jest.

Pewnego dnia buszując po necie (a jakże by inaczej) natknąłem się, chyba na Reddicie, na wątek o LSD. Zacząłem czytać o efektach zmysłowych i psychicznych oraz o szkodliwości, która okazała się być praktycznie zerowa. Trochę biłem się z myślami, że to już mocniejsza substancja i żebym przypadkiem nie przegiął pałki, ale po kilku dniach namysłu stwierdziłem, że raz kozie śmierć i że spróbuję. Dziękuję sobie po dziś dzień.

Warunki miałem całkiem niezłe - rodzice byli na zagranicznym wyjeździe i byłem sam w domu, w mojej rodzinnej mieścinie. Pamiętam, że byłem jednocześnie podekscytowany i poddenerwowany czy ten cały kwas zbyt mocno mnie nie sponiewiera. Gdzieś wyczytałem, że dobrym manewrem jest napisanie sobie na ręce przypominajki czemu znalazałem się w takim stanie i tak też zrobiłem. Na grzbiecie lewej dłoni umieściłem trzy krótkie komunikaty:

Zarzuciłem LSD o 18:20

To dlatego jestem teraz w takim stanie

To minie


Kierując się kolejnymi radami z Internetu przygotowałem sobie owoce i dużo wody i odpaliłem jakiś film dokumentalny o zwierzętach czekając na efekty. Te przyszły po kilkudziesięciu minutach. Na twarzy zaczął pojawiać mi się mimowolny uśmiech, a wygibasy zwierzaków z tego dokumentu zaczęły sprawiać, że praktycznie nieustannie rechotałem do telewizora, aż w końcu popłakałem się ze śmiechu. Po jakimś czasie moją uwagę zaczęły zwracać meble, przedmioty na nich stojące i ogólnie cały pokój. Stwierdziłem, że pójdę w tym kierunku i na razie wyłączę film, a za to do podziwiania pokoju puszczę sobie muzykę. Wiedziałem już wcześniej co poleci - dużo osób na Reddicie polecało Beatlesów. Włączyłem składankę na YT i wstałem z fotela, ale nie zrobiłem ani jednego kroku.

To, co usłyszałem zmieniło definicję słowa "dźwięk". Twórczość zespołu z Liverpoolu zdawała się wypełniać cały pokój równomiernie i dochodzić z każdej strony, mimo że głośniki stały przede mną. Każdy instrument i wokal słyszałem oddzielnie i bardzo dokładnie, a jednocześnie składało się to w niesamowitą, przepiękną całość. Ta muzyka była tak żywa, radosna i energiczna, że nie wierzyłem własnym uszom. Znów z moich oczu popłynęły łzy, ale tym razem przez fakt, że nigdy w życiu nie słyszałem czegoś tak wspaniałego. Nie zaprzestając wczuwania się w muzykę zauważyłem, że cały pokój wczuwa się w nią razem ze mną. Wszystkie słoje w drewnie oraz cienie i nierówności na ścianach zaczęły falować i rodzielać się tylko po to, by za chwilę znów się ze sobą połączyć. To wszystko idealnie w rytm i ze smakiem, jakby każdy ich ruch został zaplanowany przez samego Johna Lennona czy Paula McCartneya.

W końcu mój wzrok padł na owoce i mimo że nie byłem głodny, to pomarańcza wydała mi się intrygująca na tyle, że stwierdziłem, że ją otworzę. Samo podziwianie tego jak fantastycznie "zaprojektowany" jest ten owoc było nie lada przyjemnością, a jeśli chodzi o smak... Czułem go na całej twarzy i było to najbardziej kwaśne, słodkie i przepyszne pożywienie jakiego kiedykolwiek spróbowałem. Poraz trzeci tego wieczoru oczy mi się zaszkliły. Przy okazji jedzenia jej zauważyłem napisy na ręce i uśmiechnąłem się widząc, że nie są mi do niczego potrzebne i nie dowierzając w całe piękno tego świata, którego doświadczam przez tak naprawdę najprostsze bodźce.

Nie przypominam sobie, żebym poza komputerem sam z siebie zainteresował się jakimś tematem, a nagle zaczęło mnie ciekawić dosłownie wszystko. Skąd wzięły się tutaj te meble? Ktoś musiał kupić materiał, dociąć go w odpowiednie kształty, przetransportować i ustawić w konkretne miejsce w pokoju. Tak samo książki - ktoś poświęcił mnóstwo czasu na zebranie doświadczeń i wiedzy, którymi może się podzielić w formie tekstu, wydrukować to, zainteresować odbiorców na tyle, żeby ktoś chciał to kupić i tak wylądowały tutaj. To wszystko wydawało mi się niesamowite. Każdy najdrobniejszy detal miał dla mnie kolosalne znaczenie i w żadnym wypadku nie zasługiwał na pominięcie. Było to zupełnym przeciwieństwem mojego podejścia do życia na co dzień, więc tym bardziej byłem w ciężkim szoku, że tak w ogóle można.

Szczyt mocy działania LSD przypada na pierwsze 2-3h. Nie pamiętam wszystkich szczegółów tej fazy mojej fazy, ale to co mocno utkwiło mi w pamięci, to że było to prawdziwie wspaniałe doświadczenie, na tamten moment nieporównywalne z niczym innym. Jednak to, co najciekawsze i najważniejsze przyszło później. Otóż pierwszy raz zacząłem zastanawiać się nad swoim bytem. To, ponownie, było dla mnie niemałym szokiem. Dotarło do mnie to, co i ja teraz, i Wy po przeczytaniu poprzednich akapitów z pewnością doskonale widzicie - jak absurdalnie wyglądało moje życie: jak jest puste i bez żadnych wartości; jak brakuje mi wyzwań; jak idę po linii najmniejszego oporu tak bardzo, że brzmi to aż surrealnie; jak wielki mam potencjał, gdybym tylko się za coś na poważnie wziął; jak bardzo biorę za pewnik to co już mam i tego nie szanuję i nie doceniam; jak mało daję od siebie innym i patrzę tylko na swoje przyjemności (które w tamtym stanie wydawały mi się z kolei bezwartościowe). To wszystko uderzyło bardzo mocno i targały mną mieszane uczucia - jednocześnie takie, że marnuję mnóstwo, jeśli nie cały swój czas, ale też to, że gdybym się ogarnął, to moja przyszłość może wyglądać zupełnie inaczej. Lepiej.

To wszystko napisane na klawiaturze brzmi po prostu jak rozsądne przemyślenia, ale tamtego wieczoru była to prawdziwa gonitwa myśli i poczucie tego wszystkiego całym sobą. Podobnie jak przy DMT poczułem, że jestem całym światem naraz i akurat doświadczam go przez życie tego człowieka, którym przyszło "mi" być. Czytając to można to rozumieć na poziomie racjonalnym, ale zupełnie czym innym jest, kiedy ma się wrażenie, że wszystkie te myśli przepływają przez każdy centymetr sześcienny swojego ciała.

Pomyślałem o moim "studiowaniu" i dosłownie w moment stało się dla mnie oczywiste, że nie mogę dłużej tak tego ciągnąć i muszę (i chcę, wbrew mojej nazwie użytkownika ;) ) się w coś zaangażować. "A gdyby tak zmienić kierunek studiów?" - wybrzmiało mi w głowie pytanie i od razu wiedziałem, że to jest to. Byłem już wtedy po pierwszym roku, więc jakoś powinno się dać. Stwierdziłem też, że powinienem być bardziej życzliwy dla innych. Pomimo tego, że sam nie wnosiłem wiele wartości do życia innych ludzi byli wokół mnie tacy, którzy mnie akceptowali i zdecydowanie na to zasługiwali. Siłka i zdrowe żywienie - do tego też trzeba wrócić! Przecież praktykując to czułem się dużo lepiej, fizycznie i psychicznie.

Rozmyślając przez dłuższy czas czułem jak powoli haj staje się coraz mniej intensywny. Sytuacja wydawała się być pod pełną kontrolą, więc stwierdziłem, że skręcę sobie jointa. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Po zapaleniu zauważyłem, że ogromna większość z całej tej magii, niesamowitego uczucia i przemyśleń zniknęły, a zastąpiło je dobrze mi znane otępienie umysłu marihuaną. Wtedy też pojawiła mi się myśl: "To nie jest dla mnie. Muszę z tym skończyć". Zrozumiałem, że coś wokół czego kręciło się całe moje życie przez poprzednie półtora roku mnie blokuje i ogranicza i faktycznie tak zrobiłem. Zioło zapalone tamtego wieczoru było ostatnim przed baaardzo długą przerwą, a regularnie palić zdarzyło mi się co prawda jeszcze dwa razy w życiu po kilka tygodni, ale tak źle jak przed moim pierwszym tripem na LSD nie było już nigdy.

Po powrocie do Warszawy poszedłem do dziekanatu i rozpocząłem proces przenoszenia się na wymarzony kierunek studiów, kupiłem karnet na siłownię i wróciłem do treningów oraz zacząłem traktować ważnych ludzi dookoła mnie jak... ludzi, a nie, jak wcześniej, jak jakieś tam odległe mi postacie. Zacząłem być ciekawy nowych osób, ich historii i spojrzenia na świat. Naturalnym stało się też dla mnie zwracanie uwagę na błahe szczegóły jak kształt drzewa, które mijam czy nietypowy kolor nieba podczsa zachodu słońca. No i pokochałem muzykę. Wiele kwestii wcześniej przeze mnie zaniedbanych zaczęło zmierzać w dobrym kierunku. Znając moją historię o DMT można się zastanawiać czemu w takim razie pomimo tych wszystkich pozytywnych zmian później i tak znalazłem się w tak beznadziejnym stanie. Obiecuję, że do tego też dojdziemy i wszystko ułoży się w spójną całość.

Wiem jak to wszystko brzmi. Wiem, że aż ciśnie się na usta "przecież nie potrzeba narkotyków żeby dostrzec takie oczywistości, co z tobą było nie tak?". Rzeczy, które były we mnie "nie tak" było od groma i wygląda na to, że jednak tego narkotyku potrzebowałem. Oczywiście, jest to w pewnym sensie gdybanie, bo może i bez tego w pewnym momencie bym dojrzał i zrozumiał te wszystkie kwestie. A może nie. Gdybanie jest w obie strony, ale gdybym miał ocenić prawdopodobieństwo, to daję przeszłemu sobie marne szanse na wejście na właściwą ścieżkę bez jakiegoś mocnego, zewnętrznego impulsu. Mogło być nim oczywiście jakieś inne zdarzenie, ale na tamten moment na nic takiego się nie zapowiadało, a tak spadło na mnie w postaci kwaśnego stanu skupienia.

Nie demonizuję ani gier, ani komputerów, ani też marihuany. To wszystko narzędzia i jak każde narzędzie mogą być wykorzystywane w sposób zrównoważony i mający na człowieka pozytywny wpływ, ale mogą być też użyte tak, jak przeze mnie w tamtym okresie. Powiedziałbym, że korzystanie z nich jest OK wtedy, gdy poza tym ma się życie jako tako ogarnięte (a przynajmniej ma się poza tym w ogóle jakieś życie), bo gdy tak nie jest, to stają się one tylko ucieczką od problemów, niczym więcej. Nie winię też rodziców (akurat o to), że nie odciągali mnie od komputera, bo 20 lat temu nie było to tak oczywiste jak teraz, że trzeba dzieciom wchodzenie w wirtualny świat może nie tyle blokować (bo to już chyba staje się niemożliwe), ale przynajmniej dozować. No i mimo wszystko te doświadczenia w jakiś pokrętny sposób stworzyły mnie takim, jakim jestem teraz, a teraz jest pięknie, więc niczego nie żałuję. Wiem natomiast czego w swoim życiu unikać, jak nie postępować i myślę, że dzięki temu jestem też w stanie trafnie doradzić innym i pomóc im zadać sobie właściwe pytania.

Ten trip był pierwszym z kilku przełomowych momentów w moim życiu. Chwilowych efektów i długotrwałych skutków brania LSD miałem jeszcze trochę, szczególnie przy kolejnych razach, ale jako że wpis robi się już trochę przydługi, to na razie na tym poprzestanę i zostawię coś na później. Dorzucę jeszcze tylko dwie rzeczy:

Tamten wieczór stał się początkiem mojej fascynacji Beatlesami. Przesłuchałem wszystkie ich piosenki i mam ich zapisanych na playlistach ponad 80 (żaden inny zespół się nawet do tego nie zbliżył), przeczytałem ich biografię oraz pojechałem do Liverpoolu odwiedzić ich muzeum oraz miejsca, o których śpiewali. Wszystko fajnie, pięknie, ale to, co odwaliłem pewnego razu na studiach związanego właśnie z nimi mogę skwitować jedynie krótkim i zwięzłym xD. link do historyjki

Druga sprawa: zwróciliście kiedyś uwagę na to jak skonstruowana jest pomarańcza? Jeśli nie to polecam na żywo przyjrzeć się z bliska wszystkim żyłkom łączącym środek ze skórką i nabrzmiałym pęcherzykom, w których siedzi ten pyszny sok. Po prostu majstersztyk, jak cała natura zresztą.
  • 77
@MuszeAleNieChce:

poczułem, że jestem całym światem naraz i akurat doświadczam go przez życie tego człowieka, którym przyszło "mi" być.


To jest dokładnie to czego naucza hinduzim oraz w pewnym sensie buddyzm (polecam wykłady Alana Wattsa na YT). A skoro można tego doświadczyć i są to dość powszechne doświadczenia wielu osób na kwasie czy grzybach to może to jest ta ostateczna prawda o świecie? Czyli karma i reinkarnacja, ego jako sztuczny wymysł,
@MuszeAleNieChce: Ja paliłem marihuanę rekreacyjnie w fajnych okolicznościach i towarzystwie, aż pewnego dnia trafiłem albo na syntetyk albo na mocy stuff przez co wkręcił mi się badtrip i stan odrealnienia i derealizacji utrzymywał się przez ok 3tygodnie. Kiedyś gdzieś przeczytałem że psychodeliki mogą wiele pokazać ale też dać znać że już nic nie więcej nie pokażą. Dlatego ten trip utwierdził mnie w przekonaniu że thc nie jest dla mnie i będę