Wpis z mikrobloga

Część 2

#sybiracy #syberia #zapiskizsyberii #historia #iiwojnaswiatowa #gruparatowaniapoziomu

Miejsce naszego pobytu.


To była tajga - boty krasnojarskie KRASNYJ BOR. Na drugi dzień bez jedzenia wypędzono nas wszystkich do lasu, dzieci też tylko pozostali chorzy. Starsi obrabiali dłużyce tzn. obcinali grube gałęzie a dzieci nosiły/ dziewczynki i chłopcy/ gałęzie na duży stos i palili. Tak paliliśmy w lesie cały dzień do zmroku.

Pracowaliśmy bez jedzenia i picia, jedliśmy śnieg. Kiedy już było ciemno, zabrali nas do baraków. teren był ogrodzony wysoko siatką i kolczastym drutem. Zamykano wrota i całą noc chodziła straż i komendant, który sumiennie wykonywał swoje obowiązki, gdyż bał się iść na front. Rano dali nam w końcu po 20 dkg. chleba na osobę pracującą dorosłą, a 10 dkg. dla dzieci /mimo że również pracowały./ Chorzy nie otrzymali pajka/ porcji/ bo nie pracowali. Mówiono nam, że batiuszk /Stalin/ mówi, że kto nie pracuje ten nie je. Wodę robiliśmy ze śniegu.

Pilnowali nas i z lasu nie wolno było nic przynieść, ktoś upolował jakiegoś stwora czy ptaka. My i tak upolowaliśmy dwie wrony i na drugi dzień mama nam ugotowała pysznej zupy. Ten chleb, który otrzymywaliśmy, mam gotowała w dużym garnku i byłą taka zupa, każdy więc lepiej się najadł, gdyż nie wystarczyłoby chleba dla wszystkich. Nas było dziesięcioro, a z tego nie pracowały 4 osoby. Płakaliśmy z zimna i głodu, z upokorzenia i złości i tak minął marzec.

Kwiecień 1940

Od 1 kwietnia warunki nam się polepszyły, gdyż można było w lesie nazbierać różnych traw, korzeni, jagód. W dalszym ciągu ludzie pracowali w lesie - ściągali dłużyce /drewno/ i składano na stosy. Praca była bardzo ciężka, gdyż zrywkę drewna wykonywały konie, a oni zatrudniali ludzi.

WIOSNA W LESIE SYBERYJSKIM


Przyroda się budzi momentalnie kwitną przecudne najpiękniejsze kwiaty i krzewy. Takich kwiatów jak kwitły na Syberii nie widziałem nigdy nawet u ogrodnika. Były to storczyki o różnych wzorach, jak pantofelki, kwadraciki, gwiazdeczki, kuleczki. Był lilie różnego rodzaju i kolory, wrzosy nawet białe, sitowie kwitnące, i cała masa innych cudów.

W dalszym ciągu nie było co jeść, ale już nie cierpieliśmy zimna.

W lesie wyrosły takie rośliny /puczki podobne do rabarbaru/ nie miały żadnego smaku, ale jak mama ugotowała zupę to było można zjeść. Kopaliśmy saranki to cebule takich kwiatów Lilia Złotogłów, one rosły na łąkach i nie wolno było kopać ale my musieliśmy, ponieważ gotowaliśmy te cebule i jedliśmy.

Pracowaliśmy teraz w lesie przy przygotowaniu drzew do żywicowania. To były drzewa sosnowe do pędzenia żywicy. >Mężczyzna robił takie wgłębienie pionowe, a od tego wyżłobienia wycinało się wąsy. Po tych wąsach ściekała żywica do wyżłobienia, a po tym wyżłobieniu spływała na dół do takiego naczynia / nazywała się weronka/. Kobiety miały drewniane wiadra, bardzo ciężkie puste, a z żywicą ledwie to uniosły, wybierały tę żywicę takimi łopatkami właśnie do tych wiader i odnosiły do szałasu, gdzie stały beczki /100 kg jedna/ i wsypywały zawartość wiader do tych beczek.

Marsz Sybiraków.


Z miast kresowych, wschodnich osad i wsi

Z rezydencji, białych dworów i chatce

Myśmy wciąż do Niepodległej szli

Szli z uporem ponad dwieście lat.

Wydłużyli drogę carscy kaci

Przez Syberię wiódł najkrótszy szlak

I w kajdanach szli konfederaci>

Mogiłami znacząc polski trakt

Z insurekcji kościuszkowskiej z powstań dwóch

Szkół, barykad, Warszawy i Łodzi,

Kondratowski unosił się duch

I nam w marszu do Polski przewodził

A myśmy szli i szli dziesiątkowani

Przez tajgę, stepy, plątaninę dróg,

A myśmy szli i szli niepokonani

Aż "Cuda nad Wisłą" darował nam Bóg


Przy żywicowaniu pracowaliśmy do października. W Październiku likwidowało się wszystkie narzędzia, przynosiło się od szałasu i czekaliśmy do zimy, aby znów pracować przy eksploatacji drewna. Kto nie wyrobił normy to nie dostał chleby. Chodziliśmy do lasu na grzyby / różnego rodzaju i jagody/ Upolować nie było można już nic, ponieważ wszystko było zjedzone przez głodnych zesłańców. Kiedy pracowaliśmy przy żywicowaniu, chodziliśmy na śniadania i obiady do bagien, były tam pyszne jagody /nazywały się klukwa/. Były grzyby, które można było jeść na surowo /nazywały się gruzje/. Czarne jagody i czeremcha, a z czeremchy można było upiec placki / oczywiście po uprzednim wysuszeniu i zmieleniu w żarnach, zrobili te żarna chłopcy/. Jedliśmy dziki czosnek / takie liście jak konwalia/ ale miał zapach czosnku, więc rwaliśmy i na surowo jedli. Ludzie chodzili gromadnie, ponieważ pojawiły się niedźwiedzie. Niedźwiedzie i wilki bały się huku i krzyku, więc wychodząc do lasu każdy brał jakieś stare naczynie i kawał żelaza, aby stukać krzyczeć, więc zwierzęta płoszone uciekały. Ale czego to człowiek nie wymyśli z głodu, to wymyślono inny sposób. Mieliśmy mięso i do jesieni nie było niedźwiedzi, część zjedzona a reszta uciekła. Zastanawiali się komendanci co mogło się stać. (Tu jest znak zapytania koło tekstu wygląda na to, że może czegoś brakować ciocia czegoś nie wyjaśniła o tych niedźwiedziach a szkoda - @LB55)

Pojawiło się nowe niebezpieczeństwo dla kobiet. Otóż komendanci upatrywali sobie młodą ładną dziewczynę, zmuszali ją do nierządu, a która się nie zgadzała to gwałcili i jeszcze pobili dotkliwie. Kobiety poskarżył się młodym chłopcom. > Chłopcy zrobili zasadzkę koło tego szałasu i kiedy kobieta broniła się, ponieważ komendant dobierał się do niej, chłopcy wyszli z ukrycia, pochwycili go i zrobili samosąd. Odczytali mu, ile kobiet skrzywdził i wsadzili go do beczki przysypali żywicą, zakorkowali i odtransportowali do składu skąd pojechał do destylacji żywicy. Szukali go, ale nie znaleźli i spisano na konto niedźwiedzia.

Pracowaliśmy 7 dni a 8-my mieliśmy wolny. W wolnym dniu wszyscy się zbierali i modlili się tak jak w niedzielę, chociaż nie było wolno, ale i tak były zbiórki Polaków.

Mama Zachorowała

Mama zachorowała leżała na pryczy, na ścianie nad łóżkiem wisiał krzyż. Siostra Zosia (moja babcia - @LB55) lat 15 była w domu była chora na stawy - szyła trochę ludziom. Przyszedł komendant i mówi do mamy - dlaczego leżysz, nie pracujesz? Mama mówi, że jestem chora i nie mogę. On pyta, a kiedy będziesz mogła. A mama mówi jak Pan Jezus pozwoli to pójdę do pracy, na to komendant, a kto to jest Jezus? Mama pokazuje krzyż na ścianie i mówi to jest Jezus. Nu wota dlaczego ci zaraz nie daje, a on mówi - nawierno padochniesz. U nas żadnego Jezusa nie ma czto eta takoje? Zosia mówi, Pan Bóg jest, że stworzył cały świat i ciebie też - natomiast on mówi, że jego nie stworzył żaden Pan Bóg ani Jezus. Zosia pyta - a skąd ty się wziąłeś? - a ten mówi, że ziemia pękła i on wyskoczył. Zosia mówi, że z ziemi wyskakują tylko diabły, obraził się i mówi, że on nie jest czort, a że tak powiedziała to pójdzie do ciurmy. On nie jest czort, słucha tylko Stalina i robi co on każe bo to jest jego batiuszka, a żadnego Boga nie ma. Nie było rady, Zosia musiała iść do ciurmy. Był to drewniany barak bez okien, więzień wchodził i drzwi zostały zabite gwoździami. To zależny na ile skazany był winowajca to ustalał komendant ten co nas pilnował. Brat poszedł do starszyzny i starszyzna wysłuchał skargi, bardzo się przy tym (dopisek ręczny nie mogę odczytać) i rozkazał aby wypuścić dziewuszku

Zabłądziliśmy w tajdze


Nie wolno było chodzić do lasu samowolnie na jagody, ale mus to wielki pan. Siostra Paulina miała wówczas 18 lat zabrała mnie lat 10 i siostrę lat 11 i poszłyśmy do lasu na jagody, bardzo rano wyszłyśmy, ażeby nas nie widział komendant.

O 10-tej rano już mieliśmy nazbierane całe dwa wiadra jagód i grzybów wiadro i miałyśmy wracać do baraków, ale bałyśmy się. Siostra zdecydowała, że tutaj na tej polance posiedzimy do wieczora, a później pójdziemy do domu, wszyscy tak robili.

Zasnęliśmy i kiedy obudziliśmy się to słońce świeciło, ale szło już ku zachodowi, a poszłyśmy jak gapy za jego śladem. Oczywiście zabłądziłyśmy, słońce już zaszło, zrobiło się ciemno, jakieś obce tereny, a my idziemy, idziemy. Nadeszła noc - znalazłyśmy jakieś ogromne drzewo przewrócone przez wiatr, wgramoliłyśmy się w te korzenie i z płaczem pytałyśmy się siostry - czy nas niedźwiedzie nie zjedzą. Rano szłyśmy dalej, szukałyśmy drogi do domu, pożywiłyśmy się jagodami, zagrzałyśmy się w słońcu i szłyśmy dalej, nie wiedząc dokąd i w którą stronę. Tak nadszedł wieczór, a później noc. Wieczorem chciały nas zjeść komary, były takie ogromne i siadały przeważnie na głowę, Ociekałyśmy krwią, gdyż drapaliśmy się i krew z komarów ciekła nam po twarzy. Dokuczały dodatkowo małe muszki, które gryzły niesamowicie i byłyśmy opuchnięte, że oczu nie było widać. Trzeciego dnia wieczorem odnalazł nas ojciec i sąsiedzi. Chorowałyśmy bardzo długo. Od pogryzienia przez komary i muszki miałyśmy całe ciało, w strupach które bez końca ropiały i wcale nie goiły się. Znalazła się jakaś znachorka i wykurowała nas kąpielą z jakichś ziół, ale nie zdradziła swojej tajemnicy, za wyleczenie nas mama dała jej ostatnią spódnicę.

Nastała zima, młodzi mężczyźni i kobiety zostali wywiezieni na oddział leśny o sto kilometrów od naszych baraków i tam musieli robić w lesie. Chorzy i małoletni pozostali w barakach i sami musieli sobie radzić. Sami chodziliśmy do lasu po drzewo na opał na zmianę, gdyż były tylko jedne buty. Chodziłyśmy z siostrą po prośbie, ponieważ w ogóle nam nie dawali jeść. Ludzie umierali z zimna i głodu. Wieś malutka parę ziemianek była oddalona od nas około 10km. Szłyśmy więc z siostrą od ziemianki do ziemianki i prosiłyśmy coś zjeść. Ludzie rosyjscy byli bardzo dobrzy, ale sami nie mieli co jeść. Dali nam jednego ziemniaka, łyżkę mąki czy łyżkę kapusty, odrobinę soli, jakiegoś buraka. Przynosiliśmy to zmęczeni, ale uradowani, bo mam ugotowała z tego zupę.

Już tak było ciężko, że nikt o niczym nie marzył, tylko o jedzeniu. Katastrofa - wszyscy leżeli i chyba by poumierali, gdyby niejeden chłopiec zaradny, który biegał po tych barakach i rozpalał w tych piecykach, kazał, aby chociaż jedna osoba pilnowała pieca, gdyż inaczej poumieramy. Udało mu się zawiadomić w lesie tych co zostali wysłani na roboty i pewnej nocy grupa chłopców i kobiet przyjechało. Myśmy już nie reagowali na ich głosy, rodzice nie poznali nawet swoich dzieci, ale jakoś udało się odratować nas. Przywieźli herbatę, cukier, margarynę kawę, ryż, gdyż wówczas już była pomoc z zagranicy, ale my byliśmy w tajdze nawet o tym nie wiedzieliśmy. Rano odjechali, bo musieli wracać do roboty. Nami się opiekował ten młody chłopiec /14 lat/. Kiedy wrócili na wiosnę to odbywały się pogrzeby, ponieważ ludzie zapadli na jakieś choroby nieznane. Wiosna przyniosła ulgę, gdyż las żywił biednych zesłańców, rozchodziła się pieśń po lesie.


Trudno, trudno

jest Polakom -

w syberyjskich tajgach żyć

do ojczyzny wrócić trudno

przyjdzie nam się w tajdze zgnić


Bo codziennie są pogrzeby

kopią świeże doły wciąż

I nie wie nic mąż o żonie

żona nie wie gdzie jej mąż


Znów robota w lesie przy żywicowaniu. Minęło lato ktoś przyniósł nowinę, że tworzy się armia - jest pobór do wojska. Generał Sikorski doszedł do porozumienia z Stalinem. Zaczęła się formować Armia Polska. Na rozjazdach kolejowych cała młodzież i starsi, młode kobiety chcieli iść do wojska, aby się wyrwać z tego piekła.

Generał Władysław Anders, na własną rękę w raz z wojskiem wysyłał do Iranu ludność cywilną wówczas mogliśmy się poruszać po całym Związku Radz. nikt nas nie pilnował. Ojciec zdecydował, że pójdziemy również, może nam się też uda wyjechać.

Kiedy doszliśmy do punktu zbornego /około 80 km./ to już nie mogliśmy wyjechać ponieważ Stalin już więcej nie pozwalał Polakom wyjeżdżać z Zw. Radz. Zostaliśmy na stacji, do lasu nie chcieliśmy wracać, wędrowaliśmy przed siebie. Szukaliśmy schronienia, ale nikt nas nie chciał, nie było nadziei, więc szliśmy przed siebie.

Znowu cierpieliśmy głód i zimno, ponieważ Rosjanie odpędzali nas od zagród. Byliśmy biedni obdarci i chorzy. Po drodze spotkaliśmy opuszczoną leśniczówkę i tam zamieszkaliśmy chodząc po prośbie. Wypoczęliśmy trochę i ruszyliśmy dalej.

Żywiliśmy się co tylko znaleźliśmy po drodze i w lesie. Pewnego dnia spotkaliśmy małą ziemiankę, tylko komin było widać. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, okno i drzwi były zabite deskami. Nie mieliśmy wyboru brat z ojcem otworzyli drzwi i okno i zamieszkaliśmy tam. Ziemianka nas uratowała, ponieważ stała beczka ogórków kiszonych, pomidorów i grzybów /rydzy gruzje/, oraz dużo drewna opałowego, w kącie stał duży piec chlebowy /piekli w nim chleb/ i można było na nim spać. W marcu przyjechali właściciele tej ziemianki i wygnali nas i przeklinali nam, że my wszystko zjedli. Poszli szukać starszyzny /jakiegoś komendanta/ ażeby nas ukarał, a my w tym czasie uciekliśmy. Wędrowaliśmy dalej. Po długiej tułaczce doszliśmy do wsi ZIMARY.


Byliśmy całkowicie wyczerpani i chorzy. Nogi pokaleczone opanował nas świerzb i kurza ślepota, o zmroku już nic człowiek nie widział. Byliśmy obdarci bez butów, ojciec robił nam łapcie z kory. Siedzieliśmy tak na rowie mama, tata, 6 sióstr i brat, gdyż najstarszy poszedł do wojska. Zlitowały się nad nami ruskie kobiety. Przyniosły nam mleka i ziemniaków bo chleba same nie miały powiadomiły predseldatelia i ten nas przyjął do kołchozu. ( Gienia, Paulina, Marysia, Kasia, Zosia, Anna, Józef - dopisek mamy imiona rodzeństwa).

Zamieszkaliśmy w opuszczonej szkole, razem z innymi rodzinami / już cztery rodziny mieszkały w tej szkole/. Była rodzina tatarów, Mongołów, Niemców i dwie rodziny polskie. Spaliśmy i siedzieliśmy na podłodze, ponieważ nie było żadnych mebli. Pośrodku stał piecyk do opalania i gotowania. Wszyscy chcieli naraz gotować i powstały międzynarodowe kłótnie, ale nikt nie rozumiał o co chodzi. Kłopotu nie było z Mongołami i tatarami, bo oni jedli wszystko na surowo. Nie mieliśmy co jeść. Mama z wycięczenia i głodu zmarła. Zostaliśmy sami z zrozpaczonym ojcem. Mama została zabrana do szpitala do miasta i tam też została pochowana na miejskim cmentarzu. Na pogrzeb pojechały tylko dwie siostry, ponieważ nie było się w co ubrać, nie było butów ani odzieży.

Ojciec nie był na mamy pogrzebie, tak się załamał, że nawet nie mógł chodzić. Byliśmy zrozpaczeni, to byłą późna jesień, już padał śnieg. Całe lato pracowaliśmy w tym kołchozie, ale nie zapłacili nam ani centa, ani chleba gdyż powiedzieli "wy bolsze sjeli, kak zarabotali". /Wy więcej zjedliście niż zarobili./

Ojciec leżał na pryczy, nie było jedzenia aby go podratować. Napadało śniegu bardzo dużo i nastał mróz. W nocy chodziliśmy kopać ziemniaki /śmieszne/ tak kopać ziemniaki, które były przysypane śniegiem, ponieważ kołchoźnicy nie zdążyli wykopać i całe połacie pola z ziemniakami przysypało. Chodziliśmy z łopatami, siekierami i odgarnialiśmy śnieg, po czym kopaliśmy. Byłą to praca bardzo ciężka na nasze siły. Przynosiliśmy te ukopane ziemniaki zalewaliśmy wrzątkiem obieraliśmy ze skóry, potem gotowaliśmy i było można zjeść. Chodziliśmy na te ziemniaki całą zimę, gdyby nie te ziemniaki to nie wrócilibyśmy do Polski.

W dalszym ciągu panował głód i chłód, wszy i świerzb. Siostra najstarsza się nami opiekowała. Wymyślała różne rzeczy, aby nas wykąpać, smarowała nas dziegciem /taki koński środek na świerzb. / Przesiała popiołu z brzozowego drewna i zalała wrzątkiem, kiedy to się ustało zlewała do innego naczynia i powstał ług, który się dodawało do kąpieli zamiast mydła. Po takiej kuracji wyleczone zostałyśmy, ale na wszy i karaluchy nie było rady. Przy ojcu trzeba było siedzieć i odganiać karaluchy, ponieważ nie mógł sam tego zrobić. Ojciec zmarł 1944 roku, pochowaliśmy go w lesie, brat zrobił trumnę i zanieśliśmy go do grobu, sami było nas siedmioro.


Po pogrzebie ojca wypędzono nas z tej szkoły, przygarnął nas komendant kołchozu /to był policjant/. Zamieszkaliśmy w jego biurze /odgrodził nam kąt/, stał tam duży piec, na którym spaliśmy.

W Zamian za to, że mieszkaliśmy, sprzątaliśmy i opalaliśmy jego biuro. Po opał musieliśmy jeździć do lasu. Zaprzęgaliśmy woła do sań i jechaliśmy do lasu, tam zbieraliśmy drzewo opałowe, ładowaliśmy na sanie i wracaliśmy do biura, trzeba było to drewno porąbać i napalić w jego biurze. / to wszystko robiłam ja lat 11 i siostra lat 13./- Cierpieliśmy nadal głód i musieliśmy chodzić do wsi po prośbie.

Pewnego razu już nie mieliśmy siły jechać do lasu po drewno, więc wykombinowaliśmy, że zrobimy co innego. Ponieważ siostra i brat poszli po prośbie, a ja zostałam i miałam zorganizować opał. Stała tam bardzo długa drabina, więc pomyślałam, że nie dam rady sama jechać do lasu, porąbałam tę drabinę. Przyniosłam to drewno do biura, jeszcze komendanta nie było, rozpaliłam w piecu i szłam po resztę tej drabiny porąbanej, a tu idzie komendant i ma w ręce jeden szczebel od drabiny i krzyczy!! Ańka ty leśnicu szgła, ty swołocz idi suda. /Anka ty drabinę spaliła, ty diable chodź tu/. Podeszłam i wtedy dostałam takie lanie, że nigdy mnie nikt tak nie zbił. Siostra moja mnie obroniła, ale on nadal dobijał się do naszej kajuty i krzyczał. Chorowałam wtedy cały tydzień, nie mogłam nic jeść, na pewno od tego lania i ze strachu. Nie wychodziłam z domu długo.

Na wiosnę zaczęła się praca w polu i pasienie krów i świń. Sadziliśmy ziemniaki, pilnowali nas, ażeby nie kraść, więc ziemniaki jedliśmy na surowo. Kiedy już posadziliśmy ziemniaki, przydzielono mnie siostrę i brata do pasienia krów i świń. Wypędzaliśmy krowy do lasu, a świnie na bagna. Mogliśmy sobie udoić trochę mleka, a robiliśmy to tak - jedna siostra doiła krowę do takiego kubeczka zrobionego z kory brzozowej, a jak się napiła to znów brat poszedł i tak wszyscy ratowaliśmy się tym mlekiem. Kiedy już wrosły ziemniaki, marchew, kapusta to już nie było głodu, ponieważ jedliśmy wszystko na polu surowe. Przypędzaliśmy świnie z siostrą do zagród, więc trzeba było świniom nalać serwatki albo zsiadłe mleko, stało w wiadrach. Najpierw my najedliśmy się tego mleka, a potem wlewaliśmy świniom.

Pewnego razu przypędziliśmy świnie, szukaliśmy coś do jedzenia. W dużym kotle był ugotowany cały koń, który długo chorował więc zdechł i miały go zjeść świnie. Jedliśmy tego konia, jeszcze przynieśliśmy do domu, aby pożywili się pozostali w rodzinie.

Lato minęło, nastała zima, nie mieliśmy żadnych zapasów na zimę. Poszliśmy do predeseldatela i mówimy - pracowaliśmy całe lato, jest nas siedmioro i nie mamy żadnych zapasów na zimę. Komendant powiedział: idtie k czortu, wy swołocze. Idźcie do diabła, nic nie dostaniecie. Zostaliśmy zdani na własny los i musieliśmy sobie sami radzić - m u s i e l i ś m y k r a ś ć.

Dom, w którym mieszkaliśmy był podpiwniczony, a do tych piwnic składali ziemniaki na całą zimę dla kołchoźników. Do tej piwnicy wchodziło się włazem, który znajdował się w biurze komendanta. Brat kiedyś dorobił klucz do tej ogromnej kłódki / klucz zrobił z gilzy naboju /. Otworzyliśmy ten właz, nabraliśmy ziemniaków i oczywiście zamknęliśmy z powrotem. Ziemniaki gotowaliśmy i piekliśmy i tak przeżyliśmy całą zimę już nie głodni, ale w strachu, oby się tylko nie wydało, że kradniemy ziemniaki.

Paulina


Na wiosnę Paulina została przydzielona do szuflowania zboża, przerzucało się zboże z miejsca na miejsce, ażeby nie spleśniało. Pewnego dnia wróciła z pracy i przyniosła trochę pszenicy w butach. Kiedy zdejmowała buty i pszenica się wysypała, akurat przyszła do nas Rosjanka i zobaczyła to. Zadenuncjowała Paulinę i zaraz przyszedł komendant i zabrali ją do ciurmy, ale do miasta. Prosiliśmy aby ją puścili, ale komendant powiedział, że trzeba było dobrze schować a tak to musi odpokutować.

Po rozprawie otrzymała wyrok 1,5 roku. Osadzili ją w więzieniu w Barnauł. Można było ją odwiedzać i co przynieść raz na m-c. Nie mieliśmy nic co mogłoby być, aby jej zanieść. Chodziliśmy nadal po prośbie i to co uzbierały
  • 8
@LB55: Przeczytałem całość, dzięki.
Dziwnie się człowiek czuje kiedy dochodzi do niego jak narzeka czasem na swoje problemy i "ciężkie życie" w obliczu czegoś takiego. Do tego świadomość, że ta historia, choć niby straszna i na swój sposób wyjątkowa, jest przecież jedną z tysięcy, które mogliby opowiedzieć Polacy żyjący w tamtych czasach ( ͡° ʖ̯ ͡°)
Dziwnie się człowiek czuje kiedy dochodzi do niego jak narzeka czasem na swoje problemy i "ciężkie życie" w obliczu czegoś takiego.


@max1983: To są częste wnioski po takiej lekturze. Ale w związku z tym, że oni mieli gorzej a przed nimi we wcześniejszych czasach ludzie mieli jeszcze gorzej to my mamy przestać narzekać,nie myśleć o naszych problemach, zagreyżć zęby, jeść codzienne sianko i przestać walczyć o lepsze jutro? Raczej nie.