Wpis z mikrobloga

520 913 + 21 + 15 + 27 + 2 = 520 978

Zapraszam do relacji z wyścigu Wisly1200, uprzedzam, że nie potrafię pisać, jest długo i nudno!

Sobota

Emocje związane z wyscigiem utrudniały zaśnięcie, ale w końcu po godzinie 4 udałem się w objęcia Morfeusza. Dobrze, że startuję dopiero w przed ostatniej grupie o 9:55.

Pobudka, pogoda niestety nieprzyjemna, leje. Szybki rzut okiem na Windy, bokiem nie przejdzie..

Na miejsce startu mam 15km gdzie dojeżdżam już całkowicie przemoknięty.

Ruszyliśmy, pierwsze kilometry za mną. Ścieżka asfaltowa, jadę szybko, ale chyba nikogo nie wyprzedziłem. Kurde, miało być inaczej.

Po godzinie przestało padać, ale spodenki i buty pozostaną jeszcze mokre przez kilkanaście godzin.

Gdzieś wkradł się błąd i mostem jadę pomiędzy barierkami a nie piękną DDR, jest ciasno. W połowie rowerzysta z kapciem i nie mam jak go ominąć, tracę kilka minut prowadząc za nim rower, ale uspokajam się, że to maraton a nie sprint i kilka minut nie ma znaczenia.

Na 30km~ wjeżdżamy na pierwszy wał, telepie mocno. Miejsca do wyprzedzania nie ma zbyt wiele, jadę za chłopakiem który rozmawia przez telefon, niestety ma do przekazania złe informacje. Tata miał wypadek na moście pomiędzy barierkami, coś się wbiło mu w rękę, widać mięso.

Kilka kilometrów przez spore błoto, ale udało się nie wywrócić na niezbyt terenowej oponie schwalbe all around 35mm. Wyprzedzam sporo zawodników którzy się zatrzymują i kijkami probują pozbyć się nadmiaru błota z roweru. Ja poczekałem kilka godzin do 130km na myjnie samoobsługową.

Na 190km czekał na mnie kolega żeby chwilę potowarzyszyć, miła niespodzianka, prędkość wzrosła.

205km, godzina 20, postój na Orlenie, czas poszukać noclegu. Mam trzy możliwości, 255 Toruń, 280km Cichocinek, 310km Włocławek. Wybór pada na Włocławek i już za 2 telefonem udaje się znaleźć pokój w Włocławku przy samej trasie z recepcją całodobową. Michał potowarzyszył mi jeszcze kilka km, ale nadszedł moment gdzie dalej na rowerze szosowym nie mógł pojechać.

Przed Toruniem po zmroku znowu mnóstwo błota, piasków i trudnych technicznie odcinków. Jadę kilka km z kompanem po singlu, słyszę krzyk. Wywrócił się, gałąź w kole. Pierwsze co robi to przerażony sprawdza czy sprzychy całe i bedzie mógł jechać dalej, dopiero później ogląda siebie. Twardy zawodnik... szprychy całe, stopa boli, jedzie dalej. Przed Toruniem zatrzymałem się w dla mnie pierwszym pit stopie zorganizowanym przez kibiców, wcześniejsze niestety omijałem. Niesamowita inicjatywa bardzo dobrze wpływająca na morale, pyszne domowe ciasto i po chwili ruszam dalej.

Do Włocławka na 310km trasy dojechałem o drugiej w nocy, udało się zrealizować pierwszą najłatwiejszą część planu przejechania kolejno 300/400/500km. Trochę wstydziłem się pojechać do hotelu tak brudny, więc jeszcze zajechałem na myjkę samoobsługową gdzie przemyłem siebie i rower. O 3 zasnąłem, budzik obudził mnie po 4 godzinach, zebrałem się w 40 minut. Muszę poprawić logistykę, za dużo czasu schodzi mi przed i po zaśnięciu. Do śniadania hotelowego było już tylko 20 minut, kusiło poczekać.

Niedziela

Start z 310km.

Jechało mi się dobrze, wyprzedzałem mnóstwo osób które jechały całą noc bez spania. Niespodziewanie szybko pośladki zaczęły boleć, więc trochę więcej jazdy na stojąco. Chwilę pogadałem z Łukaszem z kanału Wywiady na Rowerze. Dalej jechało mi się zajebiście, tempo świetne. W stolicy dwie miłe niespodzianki w postaci krzyków "DAWAJ DAWAJ, JESZCZE 700!" I "powodzenia!" od rowerzystów nie biorących udziału w rajdzie, dzięki! O godzinie 18 dotoczyłem się do wyjazdu z Warszawy gdzie zatrzymałem się na postój i zdecydowałem się na nocleg w oddalonym o 200km Kazimierzu Dolnym (660km). Po kilkunastu telefonach udało się znaleźć domek letniskowy gdzie nie będzie problemu jeśli pojawię się w środku nocy, klucz czeka w drzwiach.

Z całej trasy znałem tylko odcinek 130km Warszawa-Dęblin i wiedziałem, że teraz będzie bardzo ciężkie kilkadziesiąt km po krzakach, urwiskach i do tego kilkadziesiąt razy będę musiał przenosić rower nad powalonymi drzewami. Na szczęście zdążyłem przed zmrokiem.

Udało się przejechać odcinek specjalny nie robiąc sobie krzywdy.

Na 565km był Bar u Zosi gdzie zjawiłem się przed 23 i ku mojemu zaskoczeniu zastałem około 6 ucztujących zawodników! Zosia specjalnie dla nas dzisiaj pracuje dłużej, złota kobieta! Szybki barszcz i pierogi, próbuję namówić innych żeby atakować dzisiaj Kazimierz to może zdążymy jutro na ostatni prom 300km dalej :D Udało się przekonać jednego kompana i następne kilkadziesiąt km w trudnym terenie jedziemy razem. Nie wiem kiedy, ale gdzieś z tyłu zgubiłem kolegę. Jechało mi się słabo i zaczęły doskwierać problemy żołądkowe. Myślałem, że do Kazimierza dojadę o 3 a dojechałem o świcie po 5. Budzik nastawiłem na 9:45 co było równoznaczne z tym, że odpuszczam walkę o ostatni prom 210km dalej i czeka mnie objazd 20km, świetnie.

Plan 400km drugiego dnia niewykonany, ale 350km to też dobry wynik.

Poniedziałek

Start z 665km.

O dziwo obudziłem się po dwóch godzinach snu bez budzika o 8:30. Prom wraca do gry! Szybka wizyta w aptece i udało się naprawić żołądek.

Znowu jechało mi się świetnie, trasa była bardzo łatwa, mnostwo asfaltu. Jazda przy 30° była bardzo obciążająca, ale jedyne o czym myślałem to żeby zdążyć na prom. Przede mną powinno być tylko kilka osób.
Pierwszego zawodnika udało mi się ominąć na 690~km, widać było, że był padnięty. Na 700 kolejny drzemiący przy 30 stopniach na przystanku. 720 kolejny, nie działają mu trzy najszybsze biegi. Na 740km mijam robotników remontujących tory, którzy dali mi znać, że nie dawno jechało 4 kolarzy w tym 3 razem.

Niestety nie doceniłem upałów i jak szybko będę spożywał płyny i w pewnym momencie zostałem pierwszym raz z pustymi bidonami. Niestety w mijanych domostwach nie było widać mieszkańców których mógłbym poprosić o wodę. Po godzinie dotoczyłem się do sklepu, trochę mi to dało w kość.

Chwilę później postój na Orlenie na 830km. Ku mojemu zdziwieniu kilka min po mnie dojechała ekipa czterech zawodników, okazało się, że minąłem ich jak leżeli na trawie w Sandomierzu na 750km. Kilka minut rozmowy i uciekam. Gdy dojechałem do przeprawy promowej to czekał na mnie kolega w samochodzie a prom był po drugiej stronie rzeki. Pogadaliśmy kilka minut a w międzyczasie dogonił mnie kwartet kolarzy.

Z promu ruszyłem pierwszy, ale po kilkunastu minutach szybki postój w sklepie i zostałem wyprzedzony. Trasa dalej wiodła szybkimi asfaltami, ale zmęczenie mocno dawało się we znaki. Kolejny raz wyprzedził mnie zawodnik którego 10h wcześniej mijałem śpiącego na przystanku. Rower i sakwy tego zawodnika nie pozwalały stwierdzić czy jedzie w wyścigu czy do pracy, zdradzał go numer startowy. Twardy zawodnik, chapeau bas. Na mecie usłyszałem od organizatorów, że na każdym wyścigu ktoś im relacjonuje spotkanie tego typu zawodnika i jest to mityczny "Ponury Sakwiarz".

Przycisnąłem i zostawiłem trochę w tyle Ponurego Sakwiarza dojeżdżając o 23:30 do pit stopu na 942 kilometrze w knajpie "Zwał jak Zwał" gdzie kwartet zamawiał już jedzenie.

Wygodny leżak, świetne jedzenie i pyszna lemoniada z solą której wypiłem chyba dwa litry demotywowaly do dalszej jazdy. Ponury Sakwiarz nie był zainteresowany taką wygodą i wyprzedzając nas pomknął w siną dal. Kwartet zdecydował się na godzinę noclegu, spodobał mi się ten plan. Udałem się na łóżko polowe rozłożone po drugiej stronie wału przy Wiśle, ale przegrałem wyścig w zasypianiu i dwóch kompanów obok zaczęło chrapać. Po kilku minutach leżenia stwierdzam, że jednak ruszam dalej.

Przetaczam się przez spokojny o tej godzinie Kraków(960km) gdzie po raz ostatni widzę śpiącego na ławce Ponurego Sakwiarza. Na ulicy Jodłowej spotykam przeogromnego dzika z wielkimi kłami. Nie wiedziałem, że mogą mieć nawet dwa metry długości. Nie był mną zainteresowany, ale i tak przestraszony podjeżdżałem lasem na kopiec Pilsudskiego. Po kilkunastu minutach światło latarki padło na kilka uciekających malutkich jeszcze w paski dzików. Następne kilkadziesiąt minut jazdy po lesie było bardzo niekomfortowe.

Następnych kilku godzin do świtu nie pamiętam zbyt dobrze, trasa była zróżnicowana.

Niestety delikatny deszcz towarzyszący mi od jakiegoś czasu zamienił się w ulewę. Brak znajomości trasy nie pomógł i nieświadomy, że przejazd 15km obok jeziora Goczalkowickiego zajmie mi blisko trzy godziny i koleiny raz zostałem z pustymi bidonami.

Do mety zostało 45km z tego 30km pod górę. Jestem cały przemoczony, deszcz ciągle pada, ale morale mam wysokie. Spotykam pięknego jelenia który w ogóle się mnie nie boi i mijam go w odległości dwóch metrów.
https://streamable.com/ufodtb

25km do mety, podjazd do Baraniej Góry zaczyna się robić bardziej stromy i co jakiś czas muszę wprowadzać rower. Niestety kolejny raz bidony puste.

Nie mam pojęcia, że właśnie zaczyna się mój horror i dolewam kolejny składnik do mieszanki wybuchowej która doprowadzi do tego, że za godzinę będę w stanie hipotermii i będę bał się o swoje zdrowie a nawet życie.

Pierwszy składnik mieszanki wybuchowej:

Deprywacja snu.

Pierwszej nocy spałem 4h, kolejnej 2,5h, a teraz byłem na nogach od 30h i przejechałem 470km. Jestem otępiały i mam problemy z myśleniem, nie wiem czy gdy się prawie przewracam prowadząc rower jest to spowodowane tym, że zasypiam na stojąco czy tracę przytomność?

Wprowadzanie roweru.

Wydaję mi się, że podczas wprowadzania roweru mój organizm wytwarzał za mało ciepła a cały mokry byłem już od aż sześciu godzin.

Wzrost wysokości.

Wraz ze wzrostem wysokości temperatura spadła podobno w okolice 0°.

Do mety pozostało 20km z tego 4km do góry a rower wprowadzałem z prędkością niecałe 3km/h. Momentalnie z dobrego nastroju zaczynam odczuwać strach, boję się, że stracę przytomność. Co jeśli podczas zjazdu mój stan hipotermii się pogorszy i przestanę kontaktować? Może nie mam hipotermii i jestem po prostu śpiący? 15 minut drzemki na ziemi i wszystko wróci do normalności? A jeśli się mylę i się nie obudzę? Może zadzwonić po pomoc? Wycofać się? Może po prostu zawrócić, ogrzać się w mieście i zaatakować Baranią Górę ponownie?

W głowie miałem mnóstwo myśli, niestety głównie negatywne.

Jednak krok po kroku, udało się pokonać resztki wzniesienia i rozpocząłem zjazd do miasta/mety. Nie interesowało mnie na jakiej pozycji jestem i fakt, że zaraz ukończę jakże legendarny wyścig Wisła1200. W głowie planowałem tylko jak najszybciej zacząć ogrzewać swoje ciało.

O 16:26 Wjechałem na metę i od razu powiadomiłem organizatora Leszka, że potrzebuję pomocy i sam nie dam sobie rady. Organizatorzy spisali się na medal i od razu zaprowadzili mnie do łazienki gdzie zacząłem ogrzewać ręce pod kranem i po zrzuceniu ciuchów wskoczyłem pod prysznic. Ogarnęli mój plecak nadany w Gdańsku z suchymi ciuchami. Regularnie sprawdzali czy przypadkiem nie odpłynąłem. Po wyjściu spod prysznica dalej było mi zimno, więc dostałem koce i herbatę. Szybko odzyskałem komfort termiczny, ale czułem się tak źle, że nie byłem w stanie przejść kilkaset metrów do czekającego na mnie wynajętego mieszkania. Zaprowadzili mnie do pokoju z materacami i oddałem się w objęcia Morfeusza.

Po kilku godzinach drzemki dowiedziałem się, że dojechałem z czasem 78h 31m który uplasował mnie na 4 miejscu. Odebrałem koszulkę finishera, medal i zrobiłem pamiątkowe zdjęcie.

Wspaniały to był wyścig, nie zapomnę go nigdy.

Po więcej relacji z zawodów ultra i wypadów bikepackingowych zapraszam do śledzenia mojego tagu #gravelove

#rowerowyrownik #gravel #rower

Skrypt | Statystyki
StarozytnyChrabaszczSzablozebny - 520 913 + 21 + 15 + 27 + 2 = 520 978

Zapraszam d...

źródło: comment_1657271274d1c1Le1teXpWRPRUyHwWvR.jpg

Pobierz
  • 38