Wpis z mikrobloga

818 578 + 77 + 92 + 55 + 21 = 818 823

Kolejne kilometry z wyprawy po Chile. Trasa na południe od Puerto Varas.

Stojąc dwa dni temu na poboczu usłyszałem za sobą dziwny, metalowy dźwięk, charakterystyczny w pewien sposób dla zajechanego, starego roweru. Odwracam się. Był to dźwięk głośny bo jego właściciele byli ze sto metrów za mną. Widać, że trochę szpeju ze sobą wieźli, więc pomyślałem, że rowerowi podróżnicy w dłuższej trasie.

No i tak stoję, oni mnie mijają, powiedzieli "cześć", jeden po angielsku a drugi po hiszpańsku, bez zatrzymywania się, a ja patrzę na ich rowery i nie mogę wyjść z podziwu. Ziomeczki normalnie na składakach lecą. Sakw nie mają tylko im leżą ogromne plecaki na bagażnikach. Wyglądają jak para autostopowiczów która znalazła rowery na śmietniku i stwierdzili, że se kawałek podjadą.

Jakiś czas później ich dogoniłem (jechali na składakach, po pagurkach tak stromych, że w dół rozpędzałem się do blisko siedemdziesięciu na godzinę, nie było to jakieś wyzwanie) i moja teoria o nich prawie się okazała być prawdą. Prawie, bo rowerów nie znaleźli a kupili, za jakieś 30 euro za sztukę. Pożegnaliśmy się słowami "do zobaczenia na promie", ale spotkaliśmy się już pod lokalnym supermarketem. Nie jadą oni daleko, zaledwie do Chaiten, więc najpóźniej pojutrze dojadą. Już pierwszego dnia musieli wymienić oponę i dwie dętki. Jak sobie poradzili z wczorajszą kamienistą drogą to nie do końca rozumiem. Szanuję jednak, chodzi o przygodę a nie o drogi sprzęt.

Problem z promem jest taki, że okazuje się on pływać tylko raz dziennie. Kolejny jest jutro rano. Wymusza to więc pozostanie na noc w Hornopirenie. Z minusów stracę na to 12 euro, z plusów mogę podładować power banka, przyda się, bo kolejną noc w hostelu planowałem dopiero w Puerto Natales, a to jakieś trzy tygodnie drogi stąd. Utrzymanie więc telefonu, aparatu i gopro przy życiu do tego czasu będzie lekkim wyzwaniem i dodatkowa, przypadkowa noc na naładowanie power banka zdaje się być okej.

Plusy te zniknęły gdy odkryłem ilość gniazdek na promie i bardzo ładnie zrobione pułeczki przy gniazdkach, na których możesz zostawić ładujące się rzeczy.

W hostelu poznałem Chilijczyka który też jedzie rowerem na południe, do Coyhaique. Na mieście widziałem też pare starszych rowerzystów z którymi nie rozmawiałem. Nie wiadomym jest ilu innych sakwiarzy jest zainteresowanych jutrzejszym promem, ich ilość jest jednak bez wątpienia równa ilości podróżników, którzy są właśnie w mieście. Może to stanowić minimalny problem.

Prom płynie na dziwny, dziesięciokilometrowy fragment drogi nr 7. Na tych dziesięciu kilometrach nie ma nic. Szuter i las. Droga prowadzi tylko z jednego promu do drugiego. Wedle relacji jakie znalazłem w internecie, na przejechanie trasy masz godzinę. Jeśli nie zdążysz to musisz czekać dwadzieścia cztery godziny na kolejny prom na kawałku drogi która równie dobrze może być bezludną wyspą. Kłóci się to z informacjami jakie zdobył mój nowy kolega z hostelu, wedle niego drugi prom musi czekać na wszystkich pasażerów, co wydaje mi się sporym polem do nadużyć jakbym chciał wydłużyć wszystkim podróż. Zakładając wariant z godziną, dziesięć kilometrów nie brzmi oczywiście ciężko, aż weźmiemy pod uwagę fakt że jakakolwiek awaria, choćby głupia przebita dętka, oznacza że zapewne nie dojedziesz na czas. Ba, trochę mocniejsze opady deszczu i jazda pod wiatr połączona ze słabą nawierzchnią i już szanse na dojazd wyglądają marnie.

Z Francuzami od składaków mieliśmy zamiar próbować się zabrać z kimś na stopa. Chilijczyk z hostelu przyjechał z tym samym planem. Na to samo wpadł też pewnie każdy inny rowerzysta w okolicy bo jest to po prostu najsensowniejsza opcja... choć minimalnie kusi zostać na dzień samemu w dziczy. Kusiło by bardziej gdyby był jakiś drugi, popołudniowy prom i można by przypłynąć sobie na noc zamiast na pełną dobę.

Jak już zasypiałem to napisali do mnie Francuzi od składaków twierdząc, że dowiedzieli się, że prom jest jednak o dziesiątej. Zignorowałem tą niesprawdzoną informacje i poszedłem spać. Do rana zapomniałem o rozmowie.

Przed ósmą wyjechałem samemu z hostelu żeby kupić bilet. Wszyscy minimalnie myślący ludzie kupili go dzień wcześniej. Przed dziewiątą byłem pierwszym pasażerem łajby, rowery mogą wjechać pierwsze, potem motory, których była masa, a auta na końcu.

Wysłałem fotę z promu do Chilijczyka i Francuzów. Chilijczyk odpisał że będzie za pięć minut, a mieszkaliśmy trzysta metrów od promu, więc możliwe że w tamtej chwili nie wyszedł jeszcze z łóżka; Francuzi spytali o której odpływa na co szcerze odpowiedziałem, że nie mam pojęcia ale ja se siedzę. Stwierdzili że zaraz będą ale nigdy się nie pojawili. Musieli uwierzyć w swoje niesprawdzone informacje z nieznanego mi źródła i się spóźnić. Z późniejszej rozmowy dowiedziałem się że inni poznani przez nich ludzie popełnili ten sam błąd.

Chilijczyk pojawił się po kilku minutach. Ja byłem pierwszy i nie miałem rozeznania więc spytałem go ile rowerów widział; mówi że sześć. Pewnie my, dziadki których widziałem wczoraj, ich łatwo rozpoznać bo chodzą po statku w kaskach i chyba mi pomachali, rano też mi mignął ktoś z żółtymi sakwami jak stałem w kolejce po bilety. Szósty był razem z żółtym, ale dopiero później się o nim dowiedziałem.

Gdy po trzech godzinach rejsu zbliżaliśmy się do celu ktoś z załogi pytał się, kto ma rower. Okazało się że nie ma godziny na przejazd a tym bardziej żaden drugi prom na nikogo nie czeka, odpływa za dwadzieścia minut a kolejny jest jutro. Załoga pomogła jednak wszystko ogarnąć i przejechaliśmy dziesięć kilometrów autobusem. W autobusie poznałem rowerzyste z żółtymi sakwami i jego towarzysza. Koledzy z USA, zaczęli miesiąc przede mną w Cusco, skąd pojechali do Boliwii. Dobre tereny, cztery lata temu robiłem podobną trasę tylko w drugą stronę, to wymieniliśmy się doświadczeniami. Kończą zaledwie sześćset kilometrów wcześniej niż ja, ale mają mniej czasu, muszą dojechać do Punta Arenas przed świętami, to z kolei z trzysta kilometrów dalej niż ja planuję w tym czasie dojechać. Pewnie do zrobienia jakimś prostszym wariantem trasy, ja z niezrozumiałego powodu chcę objechać pewne duże jezioro - lago gral carrera - dookoła którego nie ma asfaltowej drogi, choć po dzisiejszym dniu mniej mi się te plany podobają.

W takim towarzystwie musi oczywiście paść pytanie o to kto ile odbył wypraw rowerowych. Ja od jakiegoś czasu nie wiem jak na nie odpowiadać. Oczywistym jest zaliczenie trzech wypraw po Amerykach, dwumiesięczny trip do Armenii też pewnie się liczy, ale o wszystkich kilkudniowych czy parutygodniowych, lekkich wyjazdach po Europie to nie tylko nie wiem, czy to zaliczyć, to nie jestem już nawet pewien ile ich było. Dwóch nowych kolegów miało łatwiej, bo to ich pierwsza wyprawa. Może też powinienem zacząć powtarzać że to mój pierwszy raz.

Gdy wysiedliśmy z drugiego promu pewien motocyklista powiedział nam, że asfaltowa droga zaczyna się za dwadzieścia pięć kilometrów. Mnie ta wieść ucieszyła, bo myślałem że asfalt pojawi się dopiero za Chaiten, za sześćdziesiąt kilometrów. Dodał również, że pierwsze dziesięć w ogóle nie nadaje się do jazdy. Z tym miał racje.

Ruszyliśmy niby w czwórkę, ale każdy swoim tempem, każdy w innym momencie chciał się ubrać. rozebrać lub zrobić zdjęcie, więc często się wzajemnie wyprzedzaliśmy. Zostałem na tyłach jak zaczynało mocniej padać i zatrzymałem się ubrać spodnie, choć widząc jak brudne od błota i ziemi były moje nogi zastanawiałem się czy na pewno chcę je ubierać. Deszcz nie ustawał przez kolejne kilometry. Mokry marzyłem tylko o schronieniu od opadów i nagle się pojawiło: kemping parku narodowego. Super! Nawet nie wiedziałem, że jestem w jakimś parku! Mimo zbliżającego się lata, dla Chilijczyków jeszcze "nie ma sezonu", więc chyba jest zamknięty. Wjazd ogrodzono łańcuchem (ale łatwo przeprowadzić rower obok), w łazience nie ma wody. Są za to zadaszone wiaty. W nich jest sucho. Skończyłem dzień pokonując rowerem zaledwie dwadzieścia kilometrów ale po to chyba kiedyś robiłem 165, żeby czasem móc olać jazdę. Tak, "olać" było próbą żartu. Lało bez przerwy przez kolejnych kilka godzin. Było mi bardzo zimno. Pewnie nie byłoby tak źle gdybym od razu do jazdy ubrał bluzę, ale ja tylko założyłem kurtkę przeciwdeszczową na koszulkę, jak się zrobiła za mokra to zacząłem bardzo marznąć.

Któregoś z moich kolegów - nie wiem którego, bo dwóch z nich ma czerwone sakwy - widziałem jak mijał ten właśnie kemping. Nie rozumiem czemu nie zjechali pod dach. Nie widzę żadnego sensu w dalszym pedałowaniu w tym deszczu a zanim skończyłem obiado-kolacje to lało jeszcze mocniej. Ciekawi mnie gdzie dojechali albo jak bardzo zmokli. Teraz jest tylko jedna droga więc być może się jeszcze jutro złapiemy.

Jeśli nie przeszkadza im jazda w tym deszczu to bardziej prawdopodobne jest jednak, że są już za daleko i się już nigdy więcej nie zobaczymy, ale tak się kończy większość moich podróżniczych znajomości i w tym też nie ma nic złego, każdy ma swoje przygody przed sobą.

Nurtuję mnie jeszcze kwestia rowerowych dziadków z promu. Tempo mieli mierne - choć może i dobre na ich wiek - ostatnio ich widziałem z kilometr za zjazdem z promu. Przez kilka godzin siedzenia w wiacie z drogą na widoku nie widziałem, żeby mnie minęli. Przyznać jednak trzeba że nie obserwowałem drogi cały czas a rowery są cichsze od deszczu uderzającego o dach wiaty. Jeśli mnie minęli i nie zatrzymali się pod dachem to też moim zdaniem szaleńcy. Jeśli zatrzymali się wcześniej to ciekawi mnie gdzie. Rozglądałem się za innym schronieniem i żadnego nie było, sensownego miejsca na namiot też nie.

A może kilometr dalej jest coś tak fajnego że warto by tam było jechać nawet przy oberwaniu chmury i tylko ja o tym nie wiem? Sprawdzę jutro ale wątpię.

Od jutra ma być ładna pogoda. Mimo to, kiedy za pięć dni dojadę do większego miasta to muszę pamiętać żeby kupić ciepłe rękawiczki i czapkę zimową oraz pomyśleć o nowych butach. Na ogół przestaję o tych rzeczach myśleć gdy tylko się rozpogodzi a później żałuję.

#rowerowyrownik #rower

Skrypt | Statystyki
zbyl2 - 818 578 + 77 + 92 + 55 + 21 = 818 823

Kolejne kilometry z wyprawy po Chile. ...

źródło: orca-image--1918010658

Pobierz
  • 7
  • Odpowiedz
@zbyl2 Ty się zastanawiasz czy liczyć jako wyprawę jakąś tam jazdę kilkudniową po Europie, a dla mnie wyprawą jest już jazda z chociaż jedną nocką na dziko. XD
  • Odpowiedz