Wpis z mikrobloga

Witam wszystkich po przerwie. Słowem wstępu: niektórzy starsi wykopowicze może pamiętają moje wpisy postowane przez @Mleko_O pod tagiem #iiwojnaswiatowawkolorze. Wpisy, jeśli się przyjmą, będą ukazywać się pod tagiem #wojnawkolorze

OŚMIU PRZECIW DZIESIĘCIU TYSIĄCOM

Nieco ponad 80 lat temu...

Był mroźny wieczór 17 stycznia 1944 roku, wybijała godzina 22:30. Kresowe miasto Lida wyglądało, jakby samo zamarzło. Było wszak minus 25 stopni, zaspy przy drogach sięgały pasa i wyżej. Gwiazdy skrzyły się na czarnym niebie jak bryłki srebra. Miasto jednak było wymarłe nie tylko z powodu mrozu. Mieszkańców do domów zapędziła godzina policyjna. Jedynymi ludźmi na ulicach byli niemieccy wartownicy, którzy tupiąc nogami, usiłowali się rozgrzać choć trochę. Pilnowali stacji kolejowej, lotniska, a zwłaszcza więzienia. Ten i ów pocieszał się myślą, że tej nocy nic się nie wydarzy - był tak siarczysty mróz, że żaden polski bandyta nie rzuci granatem, ani nie strzeli kilka razy w ich kierunku. A takie wydarzenia miały ostatnio miejsce coraz częściej…

Oj, mieli rację ci wartownicy. Nikt do nich nie strzelał. Ale tej nocy Lida była świadkiem akcji godnej najlepszych komandosów z hollywoodzkich filmów.

* * *

Jesienią 1943 roku Gestapo na Wileńszczyźnie dokonało istnego pogromu polskiej siatki konspiracyjnej. Niemcom udało się aresztować m.in. zastępcę komendanta obwodu lidzkiego AK, por. Kazimierza Krzywickiego, podporucznika z Komendy Głównej AK i wielu innych żołnierzy. W więzieniu w Lidzie osadzono około pięćdziesięciu schwytanych akowców. Powiedzieć, że wywołało to panikę wśród AK-owskiej konspiracji - to nie powiedzieć nic. Gdyby Niemcy złamali w brutalnym śledztwie któregoś z oficerów - mogliby aresztować wówczas tysiące konspiratorów. Za dużo wiedzieli. Rozkazy o uwolnieniu aresztantów płynęły już nie tylko z Warszawy, ale i Londynu. Starano się wykupić przynajmniej część więźniów, ale było to niemożliwe.

Pozostała jedynie opcja zbrojnego uderzenia na więzienie w Lidzie. Rozważano różne opcje, na czele z uderzeniem całym, dobrze uzbrojonym batalionem Armii Krajowej na miasto. Jednak Lida była - i nadal jest - sporym miastem Wileńszczyzny, drugim po Wilnie. Stacjonowało w nim około dziesięciu tysięcy niemieckich żołnierzy. Samo więzienie przypominało twierdzę, w jego rogach stały karabiny maszynowe i reflektory. Tuż obok znajdowała się stacja kolejowa, gdzie kwaterowało 300 Ukraińców i 60 Niemców. W dodatku w Lidzie znajdowało się duże niemieckie lotnisko. Gdyby chcieć przypuścić bezpośredni szturm na więzienie, zakończyłoby się to masakrą - tak atakujących, jak i więźniów. Oddział wyznaczony do uderzenia dwukrotnie odwoływano.

Pewne postępy poczyniono: udało się nawiązać kontakt z polskim pracownikiem więzienia, który przekazywał grypsy, a potem, w zamian za umożliwienie mu ucieczki od Niemców, zaoferował pomoc w akcji. Niemcy jednak przeczuwali, że AK będzie chciała odbić aresztantów, więc wymieniono obsadę więzienia na złożoną z Rosjan i Białorusinów. Polacy jednak zdołali przekonać jednego ze strażników, nazwiskiem Krućko, by im pomógł. Białorusin zgodził się, prosząc jedynie, by AK zaopiekowała się jego rodziną.

Komenda Główna AK i Londyn naciskały na przeprowadzenie akcji. Rozkaz zorganizowania uderzenia na więzienie otrzymał dowódca II. batalionu 77. pułku piechoty AK, podporucznik Jan Borysewicz ''Krysia''. Akcja była ważna także dlatego, że aresztowano wielu ludzi związanych z właśnie tym oddziałem. Słynął on z licznych akcji i skutecznych niewielkich grup szturmowych. ''Krysia'' zlecił przygotowanie planu ppor. Zenonowi Batorowiczowi ''Zdzisławowi''. Batorowicz zmienił cały plan akcji i zaproponował, by atak przeprowadziło tylko ośmiu ludzi. ''Krysia'' był bardzo niechętny, uważał, że to wysyłanie ludzi na pewną śmierć. Na akcję bez powrotu. Ale rozkaz był rozkazem. Borysewicz uparł się jednak, że oddział szturmowy mają tworzyć wyłącznie ochotnicy.

Do udziału w akcji ''Krysia'' zaprosił kaprala Tadeusza Bieńkowicza ''Rączego'' (na zdjęciu stoi drugi od prawej).

Pseudonim nie wziął się znikąd, o nie. ''Rączy'' to był prawdziwy pistolet. Choć miał dopiero dwadzieścia lat, na koncie już szereg akcji. Raptem miesiąc wcześniej, 2 listopada 1943 r. brał udział w ataku na Ortskommandanturę w Koleśnikach. Pięciu polskich partyzantów, udając chłopów wiozących ziemniaki, wjechało na teren ufortyfikowanej niemieckiej placówki. W iście filmowym pojedynku ''Rączy'' położył tam serią komendanta posterunku serią z automatu, co zmusiło Niemców do poddania się. Za akcję tę dostał Krzyż Walecznych.

(warto wspomnieć, że Bieńkowicz żałował tej serii, bo, jak sam mówił, nie chciał mieć człowieka na sumieniu... weteran, kombatant, świadek niezliczonych zbrodni - z kręgosłupem moralnym...!)

Dowódcą akcji w Lidzie został sierżant Alfred Fryes ''Bez'' - pół-Niemiec, pochodzący z Lidy. Wcześniej służył w Wehrmachcie, brał podobno udział w bitwie o Moskwę, ale zdezerterował do polskich partyzantów. Wielokrotnie wsławił się odwagą w walce. Doskonale znał niemiecki i zwyczaje niemieckich żołnierzy, więc nadawał się znakomicie. ''Rączy'' został jego zastępcą. To on wybrał pozostałych pięciu żołnierzy oddziału szturmowego.

Plan akcji został perfekcyjnie przygotowany. Dzięki współpracy białoruskiego klawisza, udało się sporządzić listę wszystkich osadzonych AK-owców, a nawet podrobić klucze, które... przetestowano przed akcją. Wiedziano także o rozmieszczeniu cel i trybie służby wartowników, że dwóch patroluje ciągle dziedziniec więzienia. Szczególną uwagę zwrócono na 18-osobowy niemiecki patrol, pojawiający się pod bramą co 20 minut. Wykrycie przez niego polskich partyzantów groziło strzelaniną i zaalarmowaniem garnizonu. Akcja musiała więc być cicha i szybka.

Dla oddziału szturmowego wybrano mundury. ''Bez'' i ''Rączy'' mieli wcielić się w oficerów żandarmerii, pozostali - w policjantów białoruskich Schutzmannschaft. Dowódcy otrzymali pistolety maszynowe - jak wspominał sam ''Rączy'' - on dostał fiński Suomi, bardzo ceniony za bębnowy magazynek - oraz pistolety (dla Bieńkowicza - 13-strzałowy Browning HP) i granaty. ''Policjanci'' zaś karabiny Mausera i czeski karabin maszynowy. Załadowano to wszystko na sanie, a na wierzch niewygodnie położyli się partyzanci. Jazda ok. 30 kilometrów była ciężka w mroźną noc, skutą śniegiem i lodem, bez przystanku i możliwości ogrzania się. Niemieckie mundury były cienkie jak papier - żołnierze kpili, że Niemcy robią je z pokrzyw. W dodatku pomylono drogę. Następnej nocy partyzanci musieli w ostatniej chwili uciekać przed niemiecką obławą. Potem czekał ich kilkunastokilometrowy marsz. Po licznych perypetiach oddział dotarł do Lidy.

Termin akcji wyznaczono na 17 stycznia 1944 roku. Oddział podzielono na cztery grupy i rozdzielono zadania: jedna miała rozbroić strażników i przerwać łączność, druga uwalniać aresztantów, trzecia pilnować komendanta, czwarta osłaniać akcję. Zakazano kategorycznie strzelać.

Tuż przed godziną policyjną u bram więzienia pojawiła się kobieta. Gdy wartownik burknął na nią, pytając czego chce, odparła, że przyszła przekazać paczkę dla więźnia. W zamian miała dla strażników kiełbasę, chleb i dziesięć butelek piwa. Wartownik ucieszył się i przyjął prezent. Halina Tamulewicz uśmiechnęła się. Wiedziała, że w butelkach znajduje się środek nasenny, który ma uśpić strażników na 3 godziny.

Zaczęto się denerwować, bo godzinę rozpoczęcia przesuwano. Czekano na niemieckiego naczelnika więzienia, Bittnera, bo ten mieszkał w więzieniu. Zakazano go zabijać, szczególnie że był przyzwoitym człowiekiem. Miano tylko pilnować, by nie wyszedł z mieszkania. Gdy otrzymano informację, że Bittner wrócił, akcja zaczęła się o 23.

Jako pierwszy idzie ''Rączy'', a wraz z nim dwóch innych partyzantów. Ich zadanie jest najważniejsze: spacyfikowanie obsady wartowni i zerwanie łączności. Czekają w napięciu pod furtką więzienną, gdy ta wreszcie uchyla się. Z wnętrza klawisz Krućko szepce, że strażnicy wcale nie zasnęli. Co gorsza, każe czekać, bo dwóch wartowników jeszcze nie zeszło z placu. Trzeba było czekać, aż wejdą na wartownię i wykorzystać moment, gdy wszyscy strażnicy będą w środku. Mijają minuty, ciągnące się jak godziny.

Weszli! Wówczas ''Rączy'' i jego dwóch podkomendnych biegną na wartownię i wybijają drzwi kopniakiem. Bieńkowicz krzyczy ''Hände hoch!'', pozostali po rosyjsku. Większość klawiszy podnosi ręce do góry, tylko jeden sięga po broń. Polacy rzucają się na niego i okładają kolbami. Wszystkich związano i sprawdzono dokumenty. Okazuje się, że wśród nich jest zastępca naczelnika, Rosjanin Surokin. Ma wyrok śmierci za znęcanie się nad więźniami. W dodatku okazuje się być konfidentem Gestapo, a wcześniej NKWD. Jeden z partyzantów, pomny zakazu strzelania, przebija go bagnetem. Krućko i dwóch innych zostają wzięci jako "zakładnicy". Resztę klawiszy zamknięto w karcerze, gdzie nikt ich nie słyszał. Zabrano im przedtem płaszcze i buty.

W tym czasie ''Bez'' otwierał kolejne cele i wypuszczał aresztantów, mówiąc tylko po niemiecku. Gdy uwolniono wszystkich konspiratorów, pytano po niemiecku i białorusku, w których celach siedzą jeszcze Polacy. Nie otwierano tych zajętych przez kryminalistów. Po godzinie uwolniono 70 osób i zgromadzono na dziedzińcu. Wielu było wychudłych, bladych, wynędzniałych i pobitych. Wszyscy myśleli, że idą na rozstrzelanie, ale jedna z kobiet poznała ''Rączego'' i zapanowała radość. Tą jednak powstrzymali partyzanci. Nakazano zupełną ciszę i rozdano więźniom zdobytą broń.

Całe więzienie, w środku wielkiego miasta, pełnego Niemców, opanowano bez jednego wystrzału.

Cała kolumna wyszła z więzienia dziesięć minut po północy. Dopiero na ulicach Lidy padł pierwszy - i ostatni strzał. Jeden z partyzantów zastrzelił niemieckiego oficera, który po pijaku próbował wylegitymować idących. Trzeba było biec do rzeczki Lidziejki, płynącej pod miastem, gdzie okazało się, że nie było kładki. ''Rączy'' sam zaoferował, że przeciągnie pień drzewa. Udało mu się, choć sam wpadł do lodowatej wody. Mróz momentalnie ściął jego płaszcz. A marsz trwał jeszcze 20 kilometrów po bezdrożach... Udało się jednak opuścić Lidę i pod miastem aresztantów przejął IV. batalion 77. pułku AK, dowodzony przez por. Czesława Zajączkowskiego ''Ragnera''.

Za tę akcję Tadeusz Bieńkowicz i Alfred Fryes otrzymali Virtuti Militari.

Oddział ''Krysi'' stoczył w sumie 87 potyczek i walk od czerwca 1943 r. do lipca 1944 r. ''Rączy'' brał ponadto udział w akcji zdobycia dworca kolejowego w Horodnie i odbiciu Ejszyszek.

Po wkroczeniu na Wileńszczyznę ''wyzwolicieli'' także toczył walkę. Oddział ''Krysi'' wraz z ''Rączym'' dopadł m.in. Bohatera ZSRR i dowódcę 143. batalionu zmotoryzowanego NKWD, majora Aleksandra Kanarczika, zbrodniarza odpowiedzialnego za prześladowania żołnierzy AK. Już kapitan Borysewicz nie doczekał jednak końca wojny. Poległ 21 stycznia 1945 r. w walce z NKWD pod Kowalkami na Kresach. Pośmiertnie i on otrzymał Virtuti Militari.

''Rączy'' po wojnie też coś otrzymał - karę śmieci. Na szczęście niewykonaną. Prokurator żądał jej, mówiąc, że ten ''bandyta'' wychodził z takich akcji, z jakich mało kto żywy wychodził. Że był niebezpieczny dla ustroju i dla władzy ludowej. W Sztumie Bieńkowicz siedział do 1956 roku i pozostał do końca... Rączym. W 2005 roku, mając 82 lata, osobiście stawił się na procesie dwóch brutalnych ex-ubeków na drugim końcu kraju, aby zeznawać przeciw nim.

* * *

Wpis ten ma dla mnie osobisty wymiar. Prawie 70 lat po tych wydarzeniach poznałem pana Tadeusza Bieńkowicza. Wówczas był (jeszcze) podpułkownikiem i mieszkał w Krakowie. Jeśli mogę tak powiedzieć - zaprzyjaźniliśmy się. Uwielbiałem słuchać jego opowieści. Opowiadał barwnie, z pamięci, z najdrobniejszymi szczegółami. Uwielbiałem jego piękne, kresowe ''ł''. Gdy tylko mogłem spotykałem sie z nim. Gratulowałem mu awansu generalskiego i brałem udział w akcji zbierania dla niego krwi pięć lat temu. Przypominał bardzo mojego dziadka, choć był od niego młodszy. Pochodzili jednak z tych samych stron.

Gdy generał odszedł w wieku 96 lat w grudniu 2019 roku, odeszła też jakaś część mnie. Ale dumą dla mnie było to, że go poznałem i mogłem słuchać tych historii na żywo - od niego samego.

Był Pan jednym z moich wielkich idoli, osobistych superbohaterów. Cieszę się, że Pana poznałem. I Pana pamięci dedykuję ten tekst.

Uczestnicy akcji w Lidzie 17 stycznia 1944 r.

Sierż. Alfred Fryes ''Bez''
Kpr. Tadeusz Bieńkowicz ''Rączy''
Strz. Julian Zdanowicz ''Hucuł''
Strz. Józef Kulewicz ''Kula''
Strz. Wacław Morawski ''Szaszka''
Strz. Zbigniew Hryckiewicz ''Szczerbaty''
Strz. NN ''Janek''

* * *

Mój fanpage na Facebooku: https://www.facebook.com/WojnawKolorze2.0/

Jeśli macie ochotę mnie wspierać, zapraszam do odwiedzenia profilu na Patronite, lub BuyCoffee i postawienia mi symbolicznej kawy/piwa za moje teksty. :)

https://patronite.pl/WojnawKolorze
https://buycoffee.to/wojnawkolorze

Zdjęcie kolorowane dla mnie przez: https://www.facebook.com/KolorFrontu

#iiwojnaswiatowa #gruparatowaniapoziomu #qualitycontent #historiajednejfotografii #wojna #historia #polska #kresy
IIWSwKolorze1939-45 - Witam wszystkich po przerwie. Słowem wstępu: niektórzy starsi w...

źródło: 420101315_801527465321470_4923066736541339601_n

Pobierz
  • 7
  • Odpowiedz
@IIWSwKolorze1939-45
Tekst wymaga jeszcze trochę edycji (i raczej usunięcia maniery z tymi wielokropkami), jednak bardzo mi się spodobał jego styl. Dość prosty i lakoniczny, obrazowy i płynnie odsyłający do treści. Mnie, pomimo, że jestem laikiem w temacie, łatwo wprowadził w wydarzenia i dzięki pewnej oszczędności w opisach (czyli opisywaniu tego, co najistotniejsze), tym swobodniej mi się wyobrażało całą akcję. Akapity dla ciebie pewnie są oczywistością, ale muszę pochwalić, bo to dla czytelnika
  • Odpowiedz