Wpis z mikrobloga

Równość i wolność są ideałami politycznymi, które zazwyczaj sobie przeszkadzają. Wolność rozumiana jako pełna swoboda gospodarcza pozwala zdolnym, obrotnym jednostkom na szybkie bogacenie się. Ale intratnych nisz biznesowych nie starczy przecież dla wszystkich. Przepaść dochodowa dzieląca przedsiębiorców od „szarych ludzi” w przeciągu paru pokoleń przetnie społeczeństwo na lepszy i gorszy sort.

Z drugiej strony, jeżeli państwo sięgnie po mechanizmy redystrybucyjne, to siłą rzeczy będzie musiało swobodę gospodarczą ukrócić.

Czy istnieją okoliczności, w których równość i wolność mogłyby się nawzajem wzmacniać? I tak, i nie.

Danielle Allen, doktor filologii klasycznej oraz politologii z Harvardu, w artykule pt. Równość i amerykańska demokracja pisze o najbardziej chyba spektakularnym przypadku „oszukania systemu” w dziejach. Zdarzył się w Stanach Zjednoczonych w pierwszej połowie XIX wieku.

Jeszcze u schyłku XVIII stulecia, w dekadzie Rewolucji Amerykańskiej, aż 70% białych rodzin w wysuniętych na zachód hrabstwach posiadało grunty orne. Przez wiele kolejnych dziesięcioleci państwo rozdawało akry na lewo i prawo, wszystkim po równo; w stanie Georgia w latach 1805-1833 organizowano na przykład powszechne loterie. Rzecz jasna, świeżo upieczeni włościanie mogli bez przeszkód zająć się uprawą i sprzedażą produktów rolnych. O IRS-ie ani rządowych agencjach agronomicznych żaden farmer jeszcze wtedy nie słyszał.

Kruczek? Ależ oczywiście, był. Ziemia w *gruncie* rzeczy należała do Indian, wypieranych coraz dalej na zachód, spędzanych do rezerwatów, zabijanych przez żołnierzy (którzy zresztą niezadługo sami mieli się pozabijać w krwawej wojnie secesyjnej). Całkiem łatwo o wolność i równość jednocześnie, jeżeli realizacja ideałów odbywa się kosztem cudzego prawa do życia i do własności.

Tak czy owak, sto lat później uwłaszczeniowa bonanza była już wspomnieniem tak odległym, że libertarianie w latach sześćdziesiątych pisali o „odwiecznym konflikcie” pomiędzy tymi ideałami. Intensywna industrializacja, która nastąpiła w międzyczasie, przeorała bowiem powiązania pomiędzy pracą, kapitałem, własnością i środkami produkcji.

Miłościwie nam panujący liberalizm, jak sama jego nazwa wskazuje, przedkłada wolność nad równość. Danielle Allen poczyniła tutaj ciekawe spostrzeżenie: ową dominację odzwierciedla język, w którym funkcjonuje o wiele więcej powiedzonek poświęconych wolności aniżeli równości.

Jej przykłady siłą rzeczy związane są z angielskim, lecz w polszczyźnie sprawa przedstawia się chyba podobnie. Po jednej stronie „Wolnoć Tomku w swoim domku”, „Wolność kocham i rozumiem”, „Hulaj dusza, piekła nie ma”, „Lepiej żyć stojąc niż umrzeć na kolanach”, „Róbta co chceta”. Po drugiej stronie… przychodzi mi do głowy jedynie antyrównościowe porzekadło, do którego i tak przeniknął wolnościowy leksem: „Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie!”.

„George Orwell twierdził, że językowe klisze wskazują na zanieczyszczenie myśli przez politykę. Mówcy, którzy się nimi posługują, zdradzają się z brakiem wysiłku umysłowego. Jednak nieobecność klisz musi wskazywać na tym poważniejszy brak jakichkolwiek myśli.”

Czyli mało mamy obecnie tej równości.

#gruparatowaniapoziomu #liberalizm #libertarianizm #lingwistyka #historia #usa
  • 1