Wpis z mikrobloga

#wrbwusa #usa #podroze

Mireczki! Jest cywilizacja w USA!

Ale powoli. Z pięknego Hollywood cofnęliśmy się jakieś 40 km w głąb aglomeracji Los Angeles. To normalne, że w znanym (nawet dziadowskim, ale znanym) miejscu motele kosztują po 230 dolarów.

Ktoś w komentarzu pytał "a czemu nie kupicie starego auta i nie pojeździcie route 66 śpiąc w tanich motelach?"
Kolego, #!$%@?ąc od tego że stare auta się psują i nie chcemy czekać na nagrzanej do 40 stopni pustyni nevady na śmierć lub kolejnego kierowcę (kierowca nie zawsze byłby pierwszy, a zasięgu komórkowego nie ma, to nie jest Polska), to motele w USA są drogie. Typowo płacimy po 70 dolarów za noc. W starym, śmierdzącym, brudnym motelu. Tak, 70 dolarów.
Po drugie, route 66 jest zrujnowana, miejscami zastąpiona przez drogi stanowe, a miejscami zostawiona z tymi dziurami jak w kieleckim. Jechać się przez to nie da, przyjemność żadna.

Ale wracając do tematu - motele są drogie. Pojechaliśmy daleko na noc i z daleka przyszło nam wrócić.

Najpierw wróciliśmy do Hollywood z zamiarem zobaczenia Beverly Hills. Piękne rezydencje, trawniki jak wyskubane pęsetą. Wszystko jak z filmu. Zadbane, wysprzątane. Ekipy Meksykańców jeżdżą i czyszczą. Na podjazdach BWM, Porsze, Tesle (tak, mam foto Tesli, tak jechałem za jedną. Nie, nie próbowałem jej porwać i uciec). Uliczki zadrzewione. Na jednej palmy, na drugiej dęby, na trzeciej coś co ma niebieskie kwiaty.
Jedna rezydencja nowoczesna, inna jak z Hiszpanii, trzecia z drewna. Na kolejnej uliczce coś zupełnie innego. Bogactwo, blichtr i lans na pokaz. Jestem za. Tego chciałem i tym mnie nasycili.

Od rana pojechaliśmy na północ. Północ to San Francisco, północ to nasz kolejny przystanek - rozpoczęcie podróży rowerowej z amerykańskim stowarzyszeniem rowerowym Strawberry Fields (http://www.strawberryfields.org/). Jak sami piszą, chodzi im o poszerzanie pokoju i międzynarodowego porozumienia poprzez wymianę (doświadczeń) między ludźmi połączonymi pasją do wycieczek rowerowych. Okey, czemu nie. Wspieram wymianę, skoro organizują.

Północ od Hollywood to droga Pacific Coast Highway. Większość tej drogi unaocznia jak strasznie mieszkają ci amerykanie. Zabudowa zdecydowanie się poprawiła, aż przestaliśmy odczuwać zniechęcenie, a zaczęliśmy czuć pod sercem ukłucia zazdrości. Zbyt pochopnie! Bo dopiero po kilometrach sielskiego krajobrazu uprzytomniasz sobie, że to domki przy samej autostradzie bez ekranów dźwiękochłonnych, domki z widokiem na ocean, ale bez dostępu do niego bo autostrada odcina, wreszcie domki tuż nad oceanem ale całą dobę ruch międzymiastowy w kąciku oka. I niby fajnie, i widok, i ekskluzywnie bo za miliony dolarów, ale jednak to jest luksus pocztówkowy, a nie realny.

Ale miało być pozytywnie. Otóż dalej ta droga nie umartwia już swojej okolicy. Wiedzie przez zbocza wzgórz tuż nad oceanem. Piękne widoki, na stróżkę drogi wijącą się serpentynami po zboczach, połączoną mostami między pagórkami, wychodzącą z oceanu do wnętrza lądu i z powrotem. Jedzie się powoli, celebrując każdy zakręt, rozglądając dookoła, że szyja boli. Słońce to z boku, to w oczy, to za plecami.
Mieliśmy takie szczęście, że oczywiście wszystko zrobiliśmy za późno i wąskie wiraże przyszło nam brać po południu, gdy słońce utraciło już swą wrodzoną białość żaru, przechodząc powoli w żółć, pomarańcz, by przy wjeździe do Santa Cruz kłuć oczy czerwienią.

Zachód słońca to jest wszędzie piękna rzecz. A tutaj, na amerykańskiej autostradzie otoczonej złotymi wzgórzami, w powietrzu przenikniętym wonią jodu i sosen, a odświeżonym oceanem zachód słońca smakuje lepiej. Jak z reklam. Jadąc tym fragmentem dostaliśmy to, co było nam obiecywane. Tak powinny wyglądać USA. I tak wyglądają, ale daleko za miastem, w samotności przerywanej rykiem oddalonych silników pokonujących wzniesienie.

Dalej jest jeszcze pozytywniej. Ta organizacja, która robi eventy o nazwie Cyclists For Cultural Exchange (CCE) załatwiła nam nocleg dziś (i przez następne 2 tygodnie, i rowery, i wyżywienie. Trzeba wiedzieć jak się ustawić w wielkim świecie, dzieciaki). Po zmroku, w trudzie udało nam się trafić do miejsca przeznaczenia. Wiodła do niego droga, której chyba nie da się pokonać zimą, z ulicą pod kątem przynajmniej 15 stopni, w głuchym lesie, daleko od centrum Santa Cruz. Jechaliśmy w ciemności jakiej nie uświadczysz w zanieczyszczonej światłem (to realny problem) Polsce, gdzie co chwila jest dom lub łuna światła na horyzoncie.

Na miejscu czekała nas rezydencja. Jak z filmów, jak z bajki. Śpię dziś u Kanadyjczyków, którzy są przynajmniej milionerami. Mam puchate dywany, łóżka z 10 poduszkami, 4 metry do sufitu, osobną łazienkę w której mogłem wziąć przysznic bez klapek i towarzystwo ludzi majętnych, wykształconych i obytych.

Nie mam zdjęć, bo nie mogę się do Dropboxa połączyć. Dom za 5 mln USD i brak internetu na poziomie Neostrady 128kbps.

Ameryka, panie, Ameryka!
  • 17
@WolnoscRownoscBraterstwo: Nie manipuluj mi tu Szwajcarią - przeliczyłem na średnią amerykańską bo mówisz o amerykańskich hostelach.

Podejrzewam, że w Niemczech jest taniej ze względu na większą gęstość zaludnienia i mniejsze odległości. Ale w sumie nie do tego piję - przeżywasz te 70 dolców jakby to było nie wiadomo co. Hostel w stolicach europejskich kosztuje +- 100 eur (Paryż, Amsterdam, Bruksela, Londyn). W Warszawie możesz za tę kasę spać w Mariocie. Czy