Wpis z mikrobloga

#zdzislawintheworld #gwatemala #quetzaltenango #hiszpanski

Czwartek. Dzień matki. Boskie ciało. Temperatura ponad 30 stopni. Wspaniały dzień na podróż.

Posiedziałem 2 tygodnie nad jeziorem Atitlan, więc czas odkrywać kolejne miejsca. Ostatnio niewiele zmieniałem miejsc, a wolny czas poświęcałem na naukę hiszpańskiego, więc nie bardzo miałem weny, siły i materiałów, no ale dziś to był dzień pełen wrażeń. Zresztą każda podróż tutaj to dzień pełen wrażeń. Ale zacznijmy od początku.

Jako doświadczony podróżnik zdaję sobie sprawę jak ważną sprawą jest wcześniejszy research. Jednak jako straszliwy leń, zacząłem go robić dopiero dzień wcześniej, aczkolwiek wystarczyło. Przejazd z miejscowości San Pedro La Laguna do Quetzaltenango, pieszczoZajtliwie zwanego Xela to jakieś 50 km. Prywatni przewoźnicy życzyli sobie za to 160 Quetzales, czyli jakieś około 23 dolary.

Bardziej spostrzegawczy ludzie powinni zauważyć podobieństwo między nazwą miasta, a nazwą waluty. Otóż quetzal to jest nazwa lokalnego ptaka, bardzo pięknego zresztą, który przynosi szczęście, jednak umiera jeśli go trzymać w niewoli. Bardzo podoba mi się, że nazwa waluty ma taką etymologię i postanowiłem zapytać się nauczycielki (a była ona młodsza ode mnie), czy mają jakieś slangowe określenia na pieniądze. No bo w Polsce to wiadomo, mamy hajs, szmal, forsę, siano, czy moją ulubioną flotę. I tak sobie pomyślałem, że na quetzale możnaby mówić ptaki. A dużo ptaków to byłby klucz, wiadomo. No i pomyślałem też, że ktoś już pewnie na to wcześniej wpadł. Niestety nie, choć to że moja nauczycielka nie załapała o niczym jeszcze nie świadczy. Wcześniej jak rozmawialiśmy o kosmosie, to była bardzo zdziwiona, że na marsie jest światło i teoretycznie można by tam uprawiać rośliny.

No, ale wróćmy na ziemię, a konkretniej do autobusu. Skoro ceny za transport prywatny były, delikatnie mówiąc, wysokie, postanowiłem odnaleźć publiczny bus. Nie było to szczególnie trudno, bo wystarczyło się kogoś zapytać, bo tu nie ma ani przystanku, ani w ogóle rozkładu. Po prostu ludzie wiedzą skąd odjeżdzają, dokąd i o której. I mimo, że czuje się niepewnie bez wiaty okraszonej reklamą podpasek, czy innej sieci komórkowej, to zaufałem przypadkowym ludziom i przed 11 stawiłem się w określonym miejscu. Bilet dla miejscowych 25 GTQ (3,5 $), a dla przyjezdnych 50, które wytargowałem do 35 GTQ (5$). I na tym się kończą wszystkie różnice pomiędzy prywatnymi i publicznymi środkami transportu.

Nie, jest jeszcze jedna rzecz. Publiczne mają mnóstwo przystanków, na których wsiadają ludzie, ale zazwyczaj autobus jedynie zwalnia. Nie wpływa to zbytnio na czas trwania jazdy, ale za to jest ciągłe zamieszanie. Bo one wszystkie pokonują te 50 km w ponad 3 godziny. I choćbybyśmy mieli najbardziej wypasiony autobus, z klimatyzację, wspomaganiem kierownicy, ABS, USB i CIA to i tak nie dojedzie. Na te warunki to by trzeba było mieć kamaza, żeby wyciągnąć jakiś lepszy czas. Stan dróg jest straszliwy (prócz tych najgłówniejszych), więc większość tego czasu toczyliśmy się z prędkością mniejszą niż 20 km/h, do tego slalomem omijając dziury i przed każdym ostrzejszym zakrętem kierowca praktycznie się zatrzymywał i trąbił dając znak, że jedzie.

Zajechałem więc do miasta i kolejna niespodzianka. Sygnał GPS nie chciał się połączyć, więc nie miałem pojęcia gdzie jestem, czy da się zajść pieszo, a jeśli nie to ile powinna kosztować taksa. Postanowiłem jednak zaryzykować i zasięgnąć języka u miejscowych. I teraz taka moja drobna refleksja, zawsze jak pytam się ludzi o drogę, to mam wrażenie, że wszyscy oni są upośledzeni, a teraz już umiem po hiszpańsku na tyle, żeby się dowiedzieć gdzie iść. Albo że nigdy nie widzieli mapy swojego miasta. W każdym razie dopiero 4 zapytana osoba wskazała mi kierunek w którym jest centrum miasta i że to jakieś 20 minut piechotą. No to elegancko, idę.

Idę, idę i zaszedłem. W słuchawkach pezet śpiewa mi o patologicznych melanżach, a ja docieram do wrót nowej szkoły językowej. Wbijam do recepcji, przedstawiam się, babka kojarzy bo napisałem maila parę dni wcześniej i prosi mnie o wypełnienie formularza. Poczułem się prawie jakbym składał podanie o wizę do US&A, tyle było różnych okienek do wypełnienia. Prócz moich danych, daty przyjazdu, wyjazdu, preferencji uczenia się, czy jestem wzrokowcem, słuchowcem, czy ruchowcem (wtf?), to była też cała strona dotycząca wymagań związanych z zakwaterowaniem. Czy żeby był balkon w domu, czy mam dietę wegańską, czy są rzeczy których nie jem, na które mam alergię, czy preferuję rodzina z małymi dziećmi, czy wolę żeby ich nie było i mnóśtwo takich różnych pierdół.

Pani kochana, ja w kwestii mieszkania mam tylko jedno wymaganie. Żeby był tam internet. Bo ten jestem blogerem, to poważna sprawa. Także tamtej kartki nie wypełniałem, tylko sobie musiałem poczekać półtorej godzinki, aż obdzwoni różne rodziny pytając czy mają miejsce przyjąć kolejnego studenta (przypominam, że kilka dni wcześniej uprzedzałem o swoim przybyciu mailem, gdzie podałem najważniejsze informacje). Zanim udało się ogarnąć kogoś minęło półtorej godziny, ale idziemy w końcu. Także plecak na barki i ogień w trasę. Na miejscu okazało się, że to najładniejsza i najbardziej wypasiona miejscówka jaką widziałem podczas pobytu tutaj, jednak nie mają internetu. Nosz #!$%@?, jedyna rzecz o którą prosiłem.

Wziąłem więc klucze, wracam do biura. Będę się kłócił, myślę, będę twardy i cyniczny. Pani mnie przeprosiła, ogarnęła inną rodzinkę i ktoś po mnie przyjdzie za 40 minut do biura. No to elegancko, lecę po rzeczy na poprzednie mieszkanie. Wróciłem więc na ulicę bezinternetową, pod drzwi które zapamiętałem, wkładam klucz i lipa. Nie działa. Pamięć do map i miejsc mam całkiem niezłą, więc adresu nie chciałem, ale tutaj coś musiało nawalić. Choć byłem pewien, że to te drzwi, no ale klucz nie działa więc pewnie nie. Poszedłem troszkę dalej, aż znalazłem sklep z instrumentami, którego nie kojarzyłem i wracając testowałem klucz na wszystkich drzwiach na ulicy.

Mniej więcej w połowie przyczepiła się do mnie jakaś kobieta i mówi, że wzywa policję. Bo przyjechał biały diabeł, jeszcze z tatuażami i teraz chce okradać porządnych ludzi. Na szczęście znajomość języka pozwoliła mi się wytłumaczyć zanim zadzwoniła i jakoś to zaakceptowała. Wróciłem więc do biura bez moich rzeczy, żeby być na czas. Zupełnie niepotrzebnie, bo musiałem czekać kolejne pół godziny na przyjście kogoś po mnie. W międzyczasie poprosiłem też o adres poprzedniego mieszkania, żeby je przeszturmować raz jeszcze.

Poszedłem do nowej chaty, okazało się że właściciele mają 5 dzieci w wieku od 9 do 18 lat, a do tego mieszkają 4 osoby uczące się hiszpańskiego. Zupełne przeciwieństwo poprzedniego i o wiele lepiej się tu czuję, no ale muszę szybko lecieć po rzeczy. Wspomniałem na początku, że było dość gorąco tego dnia. Może nie podkreśliłem tego zbyt wyraźnie, ale zapociłem się jak prosiak przed świniobiciem, czułem się niekomfortowo przez większość dnia, szczególnie że zapewne było to również ode mnie czuć. Wtedy jednak zrobiło się już ciemno, no i trochę zimniej. Także tym razem marznąc, również bardzo nieświerzy, po ciemku lecę na poprzednią ulicę, sprawdzam adres i ląduje przed tymi samymi drzwiami, co na początku. Wkładam klucz i nie działa.

Zadzwoniłem domofonem. Okazało się, że właścicielka dała mi klucz, który nie wiadomo do czego był, ale na pewno nie do tych drzwi. Była też bardzo zdziwiona, że nie mogła otworzyć kłódki, którą zamknąłem pokój, ale przezornie zawsze używam własnej. Już nawet nie pytałem po co chciała tam wejść, po prostu wziąłem rzeczy i zawinąłem. Także straciłem jakieś 9 godzin, filiżankę potu i mnóstwo nerwów, aby pojechać do miasta odległego o 50 km i znaleźć lokum z internetem.

Tak mnie to zmęczyło, że dopiero teraz mogłem dokończyć wpis, a miałem go wrzucić wczoraj (czyli na wasze rano, bo jest 8 godzin różnicy). Pewnie większość już wybyła na melanże, no ale zaryzykuję ( ͡° ͜ʖ ͡°). Wrzucam zdjęcie fragmentu Don Kichota, którego próbowałem czytać w telepiącym się autobusie, który mnie bardzo rozbawił.

wołam @dolandark @Refusek @L_u_k_as @Cooyon i @angeldelamuerte
Pobierz zdzislawin - #zdzislawintheworld #gwatemala #quetzaltenango #hiszpanski 

Czwartek....
źródło: comment_xN7c51GqZl2Kt8vCkEyncTjq3NCnS0JY.jpg
  • 9
@L_u_k_as: @zapoznalem: no właśnie :< Ale może wszyscy są na melanżu. W ogóle, to bardzo chciałbym napisać książkę. Bardzo lubię czytać i wydaje mi się, że jestem to winny wszystkim autorom, przy których działach dobrze się bawiłem.

Mam nawet pomysłów i notatek na dwie (ta z podróży to jest genialny pomysł. Wezmę wszystkie wpisy które spłodziłem, uzupełnie zdjęciami z bloga, które wrzucam do innych wpisów, podopisuję więcej wydarzeń, może być
@L_u_k_as: z podróżniczych to nic nie czytałem. Szukam czegoś lekkiego, bo ostatnio to same takie mam które idą ciężko, a planuje jeszcze w końcu się zabrać za Diunę. Podczas podróży założyłem sobie zrobienie różnego challengea, że 52 książki, ale słabo mi idzie, bo dopiero podajże 14. Z tego co przeczytałem to mogę polecić genialne metro 2033 i świat wg garpa.