Wpis z mikrobloga

#psyandre #gothic #tworczoscwlasna

Psy Andre - Odcinek trzeci

Czerwony mundur straży

- Spadamy, nic tu po nas. Możemy tu kwitnąć z nią do rana i niczego się nie dowiemy, ona jest w szoku – wyszeptał do nas Peck, gdy Gritta była na zewnątrz, szukając nienapoczętej beczki wina. – Przyjdziemy jutro.
- Nie wiem jak wy, ja tam jestem ciekawy tego „wina z kontynentu „. Kiedy ostatni raz miałem w ustach coś spoza wyspy, Peck jeszcze miał włosy na głowie – Ruga poczęstował nas jednym ze swoich żartów, które są tak bardzo nie na miejscu, że gdyby się zmaterializowały, byłyby orkiem siedzącym okrakiem na środku placu wisielców.
- To zostań tu a ja z Peckiem idziemy zobaczyć się z Wulfgarem i Cedrikiem. – zadecydowałem. Odgłos kroków Gritty ponaglił podjęcie decyzji.
- Może to nawet i lepiej, niech Ruga zostanie, może jakimś cudem się czegoś dowie. – zasugerował Peck.
- Dobra, tylko błagam, Ruga, bądź delikatny. Spadamy.

Gdy Gritta pojawiła się w drzwiach, od razu wstaliśmy z Peckiem i, zasłaniając się argumentem służbowego obowiązku, pozdrowiliśmy gospodynię i wyszliśmy z domu. Jeszcze przez moment czułem, jakby moja świadomość pozostawała w tamtych czterech ścianach. Próbowałem otrząsnąć się z ponurej atmosfery, jaką owiana była nasza rozmowa z Grittą, która z całej siły starała się odbiec jak najdalej od tematu Enzo. Jej smutek w rzeczywistości przypominał psa przywiązanego sznurem do wbitego w ziemię kołka – niezależnie od tego jak się rozpędzał, odległość między nim a kołkiem pozostawała taka sama. Sznur nie pęka łatwo, a im szybciej się biega, tym bardziej boli wbijając się w kark i gardło. Ludzie, jako istoty mądrzejsze od psów, powinni siedzieć w miejscu zamiast biegać dookoła.

Z chwilowego zamyślenia wyrwał mnie dźwięk zawijania w papierek wysuszonego bagiennego ziela zmieszanego z tytoniem. Peck zaciągnął się mocno skrętem i podał mi bez słowa. Dym przyjemnie wypełnił moje płuca.
- Co za gówniana robota… – zacząłem.
- Dzięki, że to ty jej ostatecznie przekazałeś tę wiadomość. Ja się kompletnie do tego nie nadaję. – Peck skwitował swoje słowa tym specyficznym typem uśmiechu, który dzielą między sobą przyjaciele, gdy mówią sobie coś wstydliwego, a jednocześnie są zapewnieni o zrozumieniu drugiej strony.
- Nie ma sprawy. Swoją drogą znałem tego gościa, nasi ojcowie służyli w jednym oddziale, czasami się odwiedzaliśmy. Strasznie dziwne uczucie. Od razu się myśli o tym że…
- Że jutro my możemy być. Tam. Na górze, tam gdzie on – Peck dokończył za mnie.
- Wiesz co jest śmieszne? Że ja służąc w wojsku, nie na froncie co prawda, ale straż to też wojsko, dopiero dzisiaj pomyślałem o tym, że mogę zginąć młodo. Tyle razy się trzymało rękę na pochwie od miecza, tyle razy się szło przez las szukając bandytów, a dopiero dziś zacząłem się… może nie bać, ale w pewien sposób oswajać.
- Przeżyłeś chrzest bojowy. Też miałem podobne odczucie, ale kilka miesięcy temu, jak chodziło się z Wulfgarem po raporty do zamku w byłej kolonii. Wtedy na trakcie spotkaliśmy orka. – Peck zaciągnął się skrętem – Grzebał coś przy zwłokach zabitego myśliwego, może go przeszukiwał, wziąwszy go za posłańca. Gdy zobaczył, że jest nas dwóch, uciekł. To było dziwne spotkanie, te bestie nigdy wcześniej nie zapuszczały się tak blisko ścieżki. Poczułem, że coś się święci. Że przyjdzie ich więcej. I że przyjdą po nas.
- Nigdy wcześniej nie opowiadałeś mi tej historii.
- Tej nocy wszyscy zdają się być szczególnie wylewni - Peck przydepnął niedopałek i poszliśmy do gospody.

Wnętrze budynku składało się z kilku regularnie rozstawionych stołów z ławami po obu stronach, drewnianych kolumn między stołami i szynku, za którym stał karczmarz. Światło pochodni szkicowało na ścianach ruchliwe cienie biesiadników. Było ciemno, jednak nie na tyle, by nie było można dostrzec twarzy gości. Małe, ciemne, gwarliwe wnętrze karczmy stanowiło własne uniwersum wyraźnie oddzielone od cichej, długiej ulicy. Tutaj odbywały się rytuały niezwykle istotne w życiu każdego mieszczanina, tutaj biło serce miasta i zaprawdę nie było ani jednego dorosłego mężczyzny w tej części Khorinis, który wchodząc do karczmy nie miałby w głowie gotowego zestawu ciepłych, nostalgicznych wspomnień o tym jak upił się tutaj, złamał sobie nogę pijany lub wymiotował na zewnątrz. O bójkach nie było mowy. „To jest porządna gospoda, nie mordownia w porcie, chcecie panowie walczyć to zapiszcie się do straży” zawsze mawiał wysoki, ciemnowłosy karczmarz imieniem Caragon. Gospodarz reprezentował sobą ten poczciwy typ mieszczanina, który dzień po dniu pracuje bez narzekania, a jednocześnie jest zupełnie pozbawiony entuzjazmu wobec władzy.

Warto tutaj powiedzieć coś o gościach i o zmianach, które zaszły w tym przybytku od czasu rozpoczęcia konfliktu z orkami. Paladyni rozdają za darmo piwo na placu wisielców, wobec czego szeregi klienteli Caragona zostały mocno zdecymowane. Oprócz tego w karczmie już prawie nigdy nie można spotkać przybysza spoza miasta, co w przeszłości było zupełnie powszechne. Skutkiem tych procesów było wykrystalizowanie się nowej kasty, swojego rodzaju klubu dżentelmenów, którzy kosztem pojemności swojego mieszka postanowili bronić karczmy i tym samym dać sobie argument do pogardy wobec tych, którzy odwrócili się od gospody i połasili na darmowy trunek. Uważam, że mieli rację. To nie trunek sprawia, że chodzimy chętnie do gospody, ale właśnie światło pochodni, miarowy gwar, kurz w kątach i plamy po piwie na drewnie. Wszystko to razem i każdy element z osobna stanowi przewagę gospody nad korzystaniem z dobrodziejstw paladynów na placu, stanowi zwycięstwo rytuału nad zaspokojeniem potrzeby. Zostali najwierniejsi, bowiem każdy człowiek na tej ziemi ma święte prawo wyboru tego, co obdarzy swoją lojalnością
Gdy wchodziliśmy od razu zostaliśmy przywitani przez Wuflgara, który wstał z miejsca by nas zaprowadzić do stołu. Bardzo się zdziwił, gdy stojąc w trójkę zobaczyliśmy, że z innego stołu ktoś macha nas ręką i zaprasza.
- To wasz znajomy? – zapytał były kapitan straży.
- Mieliśmy się tutaj spotkać z paladynem Cedrikiem, naszym łącznikiem z paladynami. To pewnie ten koleś.
- A, wszystko rozumiem. A więc przepraszam jaśnie panów, że ośmieliłem się wyjść wam na powitanie! Proszę, dołączcie do waszych nowych przyjaciół, może dostaniecie jakąś świętą błyskotkę chroniącą przed orkami. – zaintonował Wulfgar głosem pełnym goryczy.
- Daj spokój, stary. Chodź z nami, poznamy się. Mówiłem ci już – to nic osobistego, tak się sprawy ułożyły. Dla mnie zawsze będziesz kapitanem – pocieszyłem Wulfgara.
- Ani mi się śni pić przy jednym stole z jednym z tych błędnych rycerzy. I niby o czym mam z nim rozmawiać, o dobrodziejstwach pana naszego Innosa?
- Witajcie przyjaciele. – Cedrik wyszedł do nas. Był niezbyt wysoki, ubrany po cywilnemu. Jego oczy były bardzo żywe, a twarz serdeczna. Miał nonszalancko podniesiony kołnierz i odpięte pare guzików w koszuli.
- Ty pewnie jesteś Pablo, Ty Peck, a Ty to Wulfgar. Zapraszam , chodźcie, zamówiłem piwo dla wszystkich. Lubicie „mrocznego paladyna”?
- Ja bym wolał „martwego paladyna” – odgryzł się Wuflgar.

Cedrik nie dał się wyprowadzić z równowagi, spojrzał na Wulfgara serdecznie i powiedział: - Czerwony mundur straży, srebrny mundur paladyna, szare naramienniki knechta. Tak wiele kolorów, prawda? A teraz te wszystkie kolory zostały rzucone w ten sam wir tej samej wojny. Powiedz mi, przyjacielu, co się dzieje z kolorami – dajmy na to na palecie malarza – kiedy ten upuściwszy paletę doprowadzi do tego, że kolory się rozleją, zmieszają jeden z drugim? Wulfgar Milczał. – Odpowiem ja – kontynuował Cedrik – nie rozróżnisz wtedy jednego od drugiego, bo już nie będzie czerwieni, bieli, szarości. Będzie jedna, szara breja. Cóż za absurd trzymać się kurczowo swojego koloru, kiedy byle upadek robi z wielu kolorów mieszankę. Nie chcę dzisiaj mówić o przykrych rzeczach poza murami, noc jest piękna, a ja mam dobry humor, bo jesteście tu ze mną. Jesteśmy wszyscy w tej samej sytuacji. Zapraszam cię do mojego stołu. Odmów jeśli chcesz, a nie poproszę drugi raz. Ale z mojej strony nie ma żadnej niechęci ani do ciebie, ani do żadnego faceta w tej karczmie.

Wulfgar bez słowa przysiadł się do paladyna. Dokładnie w tej samej chwili, jakby wprawiony w ruch przez jakiś mechanizm, karczmarz przyniósł trzy kufle piwa. Nie wiem ile czasu minęło do chwili, w której przyzwyczailiśmy się do swojego towarzystwa na tyle, że rozmawialiśmy zupełnie swobodnie. Cedrik słuchał nas uważnie, opowiadał anegdoty, nawet Wulfgar trochę się rozpogodził, co jakiś czas strzelając jak uszczypliwościami w stronę Cedrika. Jednak istnieje na świecie więcej gatunków uszczypliwości niż gatunków zwierząt, a te Wulfgarowe były z rodzaju przyjacielskich, jakimi wymieniają się dobrzy znajomi. Po kilku godzinach byliśmy już zupełnie pijani.
- A więc mówicie, panowie agenci specjalni, że poznaliście już waszego szefa Andre? – zapytał Cedrik czkając.
- Facet wydaje się strasznie spięty i jakiś taki… taki… no spięty. – Peck poddał się szukając w głowie słowa, które łączyłoby spiętość Andre z jego kamiennym wyglądem.
- A to zabawne! Bo właśnie wołają na niego „luzak”. – zaśmiał się Cedrik.
- Czemu akurat luzak? – zapytałem, czując nosem jakąś nielichą anegdotę.
- Nie powinienem wam tego mówić
- Gadajże! Jakbyś nie był zakonnikiem to byś wiedział, że jak facet zaczyna a nie kończy to ktoś się zawsze czuje rozczarowany – ponaglił Wulfgar.
- Dobra, powiem wam, ale mordy na kłódkę. Karczmarzu, dawaj piwa! Dobra, to tak. W czasie działań wojennych na kontynencie, jakoś w drugim miesiącu wojny, orkowie zaczęli wycinać drzewa w świętym gaju druidów z kontynentu. Druidzi, jak wiadomo, nie lubią paladynów, bo roszczą sobie prawa do gruntów, na których teraz są farmy, a kiedyś były te ich niby gaje. Konkretnie to najbardziej nie lubią Andre, bo on kierował procesem, na mocy którego przyznano ziemie królowi. No ale na wojnie jak na wojnie, wróg mojego wroga jest moim sojusznikiem. No to król wysłał naszych żeby się z nimi dogadać i razem rozbić orkowe komando. Okazało się, że to komando to nie byle zbieranina, ale poważny liczebnie odział dowodzony przez wysokiego rangą orka. W tamtym czasie poradzilibyśmy sobie z nimi idąc na noże, ale szkoda było ludzi. No to nasi razem z druidami przygotowali plan – załatwić po kryjomu ich wodza. Jeśli myślicie, że to łatwe wejść sobie do orkowego namiotu wodza, powiedzieć „niech żyje król”, zabić wodza i wyjść, to, jak to powiedział wielki przeor zakonu Innosa, błądzicie.
- Jasne że tak nie myślimy. Tu trzeba niezłego planu. – powiedziałem.
- Uwierz mi człowieku, że plan był srogi – od tego momentu Cedrik mówił hamując śmiech – Ci leśnicy wymyślili, że przygotują kilka kamieni przemiany w warga. Paladyni zamienią się w wargi, wejdą niepostrzeżenie do obozu, zagryzą generała i wyjdą. Jednak! Plan miał, jak pewnie dostrzegacie, słabe strony. To by zrobiło dużo hałasu. To wymyślono coś innego – zamienią się w wargi i zaduszą orka siadając na nim. Orkowie mają bardzo wąskie przegrody nosowe, a jak śpią na siedząco to oddychają tylko nosem. Zresztą dlatego nie potrafią pływać. Potem wymyślono, że zamienią się w samice wargów, bo mają mocniejsze mięście tylnych łap, jak generał zacznie się trzepać to szanse powodzenia misji będą większe. No to król wybrał czterech ludzi do tego zadania – mnie, Andre i jeszcze dwóch innych. Bałem się jak cholera, nie ufałem tym leśnym dziadkom. No ale mus to mus. Zamieniamy się w wargi, idziemy, dochodzimy do namiotu. Wszystko szło niezwykle łatwo. Generał spał zupełnie sam w namiocie. Otoczyliśmy go i wszyscy usiedliśmy tak, żeby odciąć go od dopływu powietrza. Trochę się rzucał, ale szybko padł. To my jak nigdy nic idziemy w stronę naszych. Wtedy miała miejsce, że tak powiem, nieprzewidziana komplikacja. Jeden z wargów przyciągnął Andre, znaczy Andre w postaci warga, łapami do siebie i zaczął go penetrować.
- No co ty gadasz! – krzyknął Peck.
- Tak było, staliśmy jak wryci. Jeszcze w obozie nam mówili, żeby broń boże unikać walki z innymi wargami, bo orkowie mogą nas zabić. To staliśmy i czekaliśmy jak skończy, Andre się wyrywał, ale nie dał rady. Samice mają silne mięśnie tylnych łap, to samce widocznie mają silne mięśnie przednich. Warg skończył, wróciliśmy do obozu. Andre po przemianie bez słowa poszedł do namiotu. Potem okazało się, że to był druid zmieniony w warga. To miała być zemsta na paladynach.
- Niby skąd wiesz, że to druidzi? – zapytał Wulfgar.
- Ano, byłem u nich z raportem o misji. Odesłali mnie z listem do króla i do Andre. Ten do króla był zapieczętowany. Nie mogłem się powstrzymać, żeby zajrzeć do listu do Andre. Zrobiłem to – Cedrik uderzył kuflem w stół wymawiając ostatnie zdanie.
- I co, i co było napisane? – dopytywał się Peck.
- „Pies cie #!$%@?ł”. Druidzkim pismem.

Wybuchnęliśmy śmiechem. Sam nie wiem, czy nie żałuję usłyszenia tej anegdoty. Cedrik pewnie będzie mocno żałował, że nam ją opowiedział. Zaiste, tej nocy wszyscy byli jacyś dziwnie wylewni.
  • 15