Wpis z mikrobloga

Los trzystu tysięcy żołnierzy w oblężonym mieście był przypieczętowany. Opuszczeni przez Hitlera i okłamywani przez Goebbelsa, próbowali obchodzić w ruinach Boże Narodzenie. Dla większości z nich - to było ostatnie.

"Staliśmy razem i rozmawialiśmy o urlopie w ojczyźnie. Najpierw pojadą żonaci, nieżonaci muszą czekać do świąt. Nagle kula rozerwała jego głowę. Wszędzie rozprysnął się mózg, to było straszne" - relacjonował ostatnią rozmowę z kolegą jeden z żołnierzy niemieckiej 6. Armii.

"O urlopie na Boże Narodzenie nie ma teraz naturalnie mowy, ale potem tym bardziej będzie się z czego cieszyć, jak się zobaczymy" - czytamy w innym liście.

"Tylko nie martwcie się o mnie. Świętujcie jak zawsze i weselcie się. My też sobie usiądziemy w miłym nastroju i będziemy o Was myśleć. Miejmy nadzieję, że następne Boże Narodzenie będzie świętem pokoju" - pisał inny jeszcze szeregowiec.

Próbowali uspokajać swoje rodziny w ojczyźnie, ale i wielu nie zdawało sobie sprawy z powagi sytuacji. Latem 1942 r. do Stalingradu weszło ich prawie 300 tysięcy, z czego 95 procent miało nigdy nie wrócić do domów. Swoje ostatnie Boże Narodzenie mieli obchodzić w śmiertelnej pułapce, dziesiątkowani przez wroga, mróz, głód i choroby.

Czas kupowany za krew

Latem Hitler dał rozkaz do prestiżowego, jego zdaniem, szturmu na Stalingrad. Na ponad 800-tysięczne miasto nad Wołgą uderzyła z ziemi i powietrza 6. Armia generała Friedricha Paulusa. Lotnictwo obracało kolejne dzielnice i fabryki w ruinę (w nalotach zginęło ok. 40 tys. cywilów), więc w parę tygodni Stalingrad zmienił się w krajobraz gruzów, lejów po bombach i wypalonych drewnianych budynków. Nad miastem wisiała ciemna chmura dymu.

Stalingrad był rozpaczliwie nieprzygotowany do obrony, więc odpowiednik Paulusa po drugiej stronie barykady, gen. Wasilij Czujkow, odwoływał się do maksymy "czas to krew". Chcąc stawić Niemcom czoła w mieście, a więc: na zachodnim brzegu Wołgi, musiał ciągle posyłać przez rzekę świeże oddziały, kiedy tylko te dotarły na wschodni brzeg.

W samym Stalingradzie obrońcy ledwie się trzymali. W kryzysowym momencie bitwy, tj. na przełomie października i listopada, utrzymywali się nad Wołgą na pasie ledwie kilkusetmetrowym. Rzeka, którą mieli za plecami, była dwu-trzykrotnie szersza.

Ale Armia Czerwona szybko się nauczyła, jak Niemców, z pozoru bliskich zwycięstwa, nękać dniem i nocą wypadami i atakami. Okopy, transzeje i inne kryjówki umieszczano blisko linii Niemców, aby ci nie mogli używać lotnictwa. Klincz w mieście oznaczał, że walki wchodzą w nową fazę - Czujkow określił ją jako "stalingradzką akademię walk ulicznych", a Niemcy: Rattenkrieg - "wojną szczurów".

"Wróg jest niewidzialny, śpimy z otwartymi oczami"

"Wróg jest niewidzialny: ataki z piwnic, zza resztek murów, z ukrytych bunkrów i ruin fabrycznych" - notował dowódca jednego z niemieckich korpusów. Oddziały wrogich armii były tak blisko siebie, że walczono na pistolety i ręczne granaty, a potem wręcz na saperki i kamienie. Zdobywano już nawet nie domy czy piętra, ale poszczególne mieszkania albo ich pozostałości: nierzadko Niemcy trzymali się na parterze jakiegoś budynku, a Rosjanie - na pierwszym piętrze.

Z rąk do rąk przechodziły fabryki, dworzec kolejowy czy słynne Wzgórze 102 - dziś znane jako Kurhan Mamaja. Obie strony płaciły wysoką cenę krwi. "Tu ludzie żyli jeden dzień. Żołnierz przetrwał trzy dni i już uważał się za weterana" - pisał w swoich wspomnieniach Czujkow. "Od tygodni, od miesięcy, śpimy z otwartymi oczami. Jeśli zechcecie policzyć godziny nieprzerwanego snu, wystarczy wam palców jednej ręki" - pisał jeden z wyczerpanych żołnierzy.

W Rzeszy Niemiecka Kronika Filmowa donosiła, że Stalingrad został właściwie zdobyty - tymczasem 6. Armia dosłownie w nim ugrzęzła. Pierwszy śnieg spadł w Stalingradzie już na początku października, a poza tym regularnie lało. Drogi zamieniały się w błoto i coraz trudniej było dowozić zaopatrzenie. Mimo to 6. Armia wczepiła się w Stalingrad zębami i nie zamierzała puszczać. Tymczasem - choć Hitler taką możliwość zlekceważył - na skrzydłach wojsk Paulusa szykowała się już potężna radziecka odsiecz.

Kiedy w połowie listopada zagrzmiały działa, było za późno - w kilka dni żołnierze 6. Armii z oblegających sami stali się obleganymi. Dowiedzieli się o tym nie od przełożonych, ale z sowieckich ulotek. Stalinowska propaganda tym razem nie mijała się z prawdą. Niemcy jeszcze wtedy mogli próbować się przebijać przez pierścień okrążenia, ale Hitler kategorycznie tego zabronił.

"Wewnętrzna postawa" kontra walonki i kożuchy

Wehrmacht liczył, że miasto padnie przed zimą. Tymczasem już w dniu rozpoczęcia radzieckiej kontrofensywy temperatura w Stalingradzie wynosiła 20-25 stopni poniżej zera. Powtórzyła się historia z poprzedniego roku: niemieccy żołnierze znów nie mieli zimowych płaszczy ani filcowych butów.

Zalecano im więc zakładanie pod mundury paru warstw papieru gazetowego, a papierowych czepków kazano używać zamiast czapek zimowych. Hełmy musieli izolować onucami, aby nie przymarzały im do głów. Zalecenia poradnika Wehrmachtu na tę okoliczność brzmiały tragikomicznie: "W walce przeciwko srogiej rosyjskiej zimie decydujące znaczenie ma postawa wewnętrzna". Silniki i akumulatory pojazdów zamarzały, a i paliwa do nich było coraz mniej.

Tymczasem żołnierze radzieccy mieli ciepłe walonki, kożuszki i kaftany, watowane spodnie i futrzane czapki oraz rękawice. Niemcy z pierwszej linii byli tak zdesperowani, że nie raz zdzierali odzież z zabitych przeciwników. Powodzeniem cieszyły się zwłaszcza ściągane z poległych grube koszule - bo w przeciwieństwie do niemieckich nie przepuszczały wszy. Nic dziwnego, że morale sypało się z każdym dniem.

W wigilię Bożego Narodzenia niemieckie siły pancerne podjęły beznadziejną próbę przebicia się do wojsk Paulusa. Niecałe 50 km od kotła zmuszono je do odwrotu. Zagłada 6. Armii stała się tylko kwestią czasu. Ale jej szeregowi żołnierze w mieście i w okolicznych stepach jeszcze o tym nie wiedzieli - próbowali ocalić dla siebie ze świąt tyle, ile mogli.

Wieczerza z zamarzniętej koniny

Jeszcze w listopadzie oszczędzali małe racje żywnościowe z myślą o świętach. Tu i ówdzie zabijano konie, by z ich mięsa zrobić świąteczne kiełbasy. Szukano po lasach choinek i zielonych krzewów do przyozdobienia schronów.

Już w połowie grudnia na żołnierza przypadały dwie kromki chleba dziennie, odrobina koniny i surowej kiełbasy. W wigilię racje minimalnie podniesiono, ale drugiego dnia świąt znów zostały obniżone: teraz na żołnierza przypadało dziennie 50 g chleba.

Zrzuty z zaopatrzeniem bywały wybawieniem, ale i nierzadko doprowadzały żołnierzy do wściekłości. Zapasów zawsze było za mało, często trafiały w ręce wroga, a i zdarzało się, że piechurzy znajdowali w upragnionym zasobniku przyczepiane kołnierzyki, papę dachową czy… prezerwatywy. Żywność, paliwo i leki zawsze zrzucano w ilościach śladowych, a przed świętami - jak na ironię - oblężeni znaleźli w zrzutach parę ton słodyczy.

"Czy kiedykolwiek wyobrażał pan sobie naszych żołnierzy, jak rzucają się na padłego konia, odcinają głowę i wyjadają surowy mózg?" - pytał Paulusa jeden z oficerów. Oprócz mięsa koni szybko zaczęto cenić ich wnętrzności i głowy. Na koniec obgotowywano kości. Zarzynano nawet psy. Zdarzały się przypadki kanibalizmu. "Głód był taki, że człowiek nie był już całkiem człowiekiem, a kolega nie był już kolegą" - pisał jeden z żołnierzy.

"Kiedy słyszysz głos kolęd, robisz się spokojniejszy"

W wigilię w mieście było 25 stopni poniżej zera, w okolicznym stepie lodowaty wiatr obniżał tę temperaturę do minus 35. Radzieccy cywile właściwie nie świętowali - prawosławne Boże Narodzenie wypada przecież później. Widziano natomiast, jak Niemcy wyjmują skądś małe drzewka, niektóre ze świeczkami, i siadają wokół nich. "Tego wieczoru nie było strzelaniny" - wspominała jedna z mieszkanek Stalingradu.

To wcale nie było oczywistością. Szeregowiec Walter Loos od wielu dni tkwił na stanowisku w fabryce "Czerwony Październik". W wigilię najpierw przyszła radosna wiadomość: on i koledzy będą zluzowani. Wkrótce jednak rozkaz odwołano, potem posłano ich do natarcia, a potem do jeszcze jednego. "Czekaliśmy na roznoszących jedzenie, ale tego wieczora nie przyszli. Zamiast tego sam miałem przenieść karabin maszynowy do przodu. Nie miałem już siły, więc wlokłem go po ziemi na rzemieniu" - wspominał Loos, który w Boże Narodzenie został ciężko ranny.

Porucznik Gottfried von Bismarck był na dworcu, kiedy przejeżdżał pociąg z rannymi. Na peronie ustawił małą choinkę i zapalił świeczki. "Powoli zeszli się żołnierze i zaczęli cicho śpiewać: »Cicha noc, święta noc« i »O radosna…«. Któryś z rannych dowiedział się mojego nazwiska i potem napisał do mojej matki, że to były najpiękniejsze święta, jakie kiedykolwiek przeżył" - wspominał.

Hans Schönbeck pisał w liście: "Dla mnie Boże Narodzenie to był raj, ten pomost przez cały wszechświat, gwiaździsta noc, księżyc - ten sam księżyc, który mogła oglądać moja rodzina w Niemczech". Z innej relacji: "Prawie nie było świeczek, zbierało się 10, 12 albo 15 kolegów wokół jednego światełka i próbowało śpiewać kolędy".

Hubert Kremser relacjonował: "Kiedy słyszysz głos kolęd, robisz się jakby trochę spokojniejszy i czekasz, że może nawet zejdzie ktoś z nieba, kto cię zabierze. Potem jakiś strzał albo detonacja znowu bezlitośnie wyrywała nas z myśli i zmuszała do powrotu do rzeczywistości"#historia #ciekawostkihistoryczne #neuropa #bozecialo
  • 1