Wpis z mikrobloga

I tak miałem już plany na majówkę… Legia nie obroni Pucharu Polski i jej jedyną szansą na trofeum pozostaje już tylko mistrzostwo. Chciałoby się powiedzieć że sezon jest tak samo słaby jak poprzedni, ale wtedy był puchar, a teraz go nie będzie.

Dziś przegraliśmy czwarte rozgrywki w tym sezonie, czyli już prawie wszystko. Oczywiście „nieprzegranie” Ligi Mistrzów czy Ligi Europy to byłby udział w fazie grupowej, ale nie udało się dojść nawet do ostatniej rundy eliminacji. Najmniej istotny Superpuchar jak zwykle w plecy. Już nieco ważniejszy puchar też trzeba będzie spisać na straty. W poprzednich sezonach w większości przypadków szło nam w tych rozgrywkach bardzo dobrze, ale nie pierwszy raz odpadamy z I-ligowcem po dogrywce.

Trochę czułem pismo nosem. Pisałem w sobotę, że obawiam się tego meczu i że Raków będzie trudnym przeciwnikiem. I szczerze mówiąc… spodziewałem się więcej z ich strony. Ich sposób gry jest nietypowy i mało widowiskowy, ale bardzo skuteczny. W dodatku nie mają kompleksów i starają się „siąść” na każdym przeciwniku, niezależnie od jego siły. Mecz zaczął się w zasadzie tak samo, jak było to w 1/16 finału z Lechem – od szybkiego 1:0. Legia przez długi czas nie wiedziała co się dzieje. Skorzystała wprawdzie z prezentu podarowanego przez nieporozumienie w defensywie Rakowa, ale poza tym wypracowała bardzo niewiele. Remis do przerwy był przyzwoitym rezultatem.

Druga połowa, m.in. dzięki wejściu Carlitosa, była już niezła i to wtedy przede wszystkim zawaliliśmy sprawę. Trzeba było wykorzystać ten lepszy okres i zamknąć mecz już wtedy. Mimo wszystko wciąż najgroźniejszą bronią były strzały z dystansu lub nieudane dośrodkowania – tylko wtedy Szumski musiał interweniować lub było jakieś zamieszanie. Gdybyśmy mieli trochę więcej szczęścia, to Kasperkiewicz załadowałby sobie swojaka i pewnie byśmy wygrali. Tylko ile można polegać na szczęściu? I to zwłaszcza, gdy to nie my mamy strzelić, tylko przeciwnik sam sobie? Mimo że ten fragment był w naszym wykonaniu wyraźnie lepszy, to nadal nie tyle, aby miał być zadowalający.

To wszystko zemściło się w dogrywce, kiedy Legia czekała już chyba tylko na rzuty karne. W dodatku mogło się wydawać, że Raków już nie ma siły, a w dodatkowych 30 minutach to on dyktował warunki. Ten czas został przez nas kompletnie zmarnowany. Nie dość że przed meczem ligowym, który notabene już w sobotę, trzeba było podjąć dodatkowy wysiłek, to okazał się on kompletnie bezproduktywny i skończyło się to jeszcze gorzej niż po 90 minutach. Skład na boisku był coraz bardziej zbliżony do optymalnego (a przynajmniej do tego, który wystąpił w poprzedniej kolejce w Gdyni), ale gra nie ulegała poprawie. To, jak zagraliśmy tę dogrywkę, było najbardziej rozczarowujące w całym meczu, a że chronologicznie było na końcu, to najbardziej zapadło w pamięć.

Generalnie to był mecz na remis. Legia zagrała w tym roku sześć takich meczów, z których połowę wygrała, a połowę przegrała. Przy takiej grze to niestety nie może dziwić. Gdy są one tak stykowe, to raz szala przechyli się w jedną, raz w drugą stronę. Raz szczęście dopisze, innym razem nie. Oczywiście był pech w tym, że Rakowowi wpadł gol samobójczy, a nam nie. Jednak wciąż chcę wracać do tego, czy w ten sposób chcemy rozstrzygać mecze.

Jeżeli spojrzymy dokładniej na nasze tegoroczne występy, to zauważymy, że najlepsze były te z absolutnym dołem Ekstraklasy, od którego gorsze jest tylko Zagłębie Sosnowiec. Z nich zresztą tylko jeden był taki, który można było wysoko wygrać, i niestety miał on miejsce już dość dawno, bo miesiąc temu. Poza tym przegraliśmy z będącymi w gazie Cracovią i Rakowem, a także daliśmy się przełamać Lechowi, który chyba na tym zakończył swój sezon, biorąc pod uwagę jego kolejne mecze.

W tym sezonie czekam już tylko na dwie rzeczy (poza wynikami i mistrzostwem). Chciałbym w tym sezonie zobaczyć, jak Legia wygrywa z mocnym przeciwnikiem. Mocnym = będącym w dobrej formie albo wysoko w tabeli. Do końca rundy zasadniczej może to dotyczyć przede wszystkim meczu z Pogonią i może z Jagiellonią, ale w tym drugim przypadku aktualna forma przeciwnika nie pozwala oceniać go wysoko. Następne szanse będą w rundzie mistrzowskiej, gdzie zwykle Legia budziła się w poprzednich sezonach. Teraz też będzie to konieczne, a czekają nas tam m.in. mecze z Lechią, Piastem czy Cracovią – i mówię to zupełnie serio – które trzeba traktować śmiertelnie poważnie.

Drugą rzeczą, na którą czekam, jest wygrana w dobrym stylu, niekoniecznie z mocnym rywalem. Chciałbym zobaczyć zwycięstwo nawet nie wysokie, ale takie jak np. ze Śląskiem jesienią. Często przywołuję też mecze z Wisłą Kraków i Górnikiem. Jesienią takie mecze nam się zdarzały. Teraz właściwie tego nie ma i to coraz bardziej martwi. Wymęczone wygrane są bardzo ważne, ale wprowadzają niepokój i nie udowadniają, że wszystko idzie w dobrym kierunku.

Jeżeli tego przez najbliższe dwa miesiące nie będzie, to będę miał poważne wątpliwości co dalej. Jak najbardziej stać nas na wyrwanie kolejnego mistrzostwa, tylko co dalej. Proporcje coraz bardziej przechylają się w stronę bezbarwnych porażek, których jesienią było mało, a teraz są już trzy w ciągu miesiąca. I tak naprawdę nie możemy mieć pretensji do nikogo poza sobą. Wprawdzie Pinto prędzej skasuje swoją fryzurę niż przyzna się publicznie do popełnienia błędu czy bycia (jako zespół) słabszym w danym meczu, ale mam nadzieję, że wewnątrz drużyny on i zawodnicy zdają sobie sprawę, jak to wygląda. O ile jesienią zdecydowanie był postęp, zwłaszcza biorąc pod uwagę pułap z jakiego startowaliśmy… to teraz nie idziemy dalej, tylko cofamy się albo w najlepszym razie stoimy w miejscu. I to w sytuacji, w której trener personalnie poukładał już sporo tak jak chciał, a do tego miał do dyspozycji czas na zimowych przygotowaniach (zresztą pierwszy raz w ogóle jako trener, bo wcześniej nie miał w żadnej lidze tak długiej przerwy zimą).

Generalnie po kolejnej porażce nie jestem zwolennikiem wyrzucenia wszystkich, z trenerem na czele. Jednak dopóki nie będzie wyraźnych symptomów poprawy, to spokojnym nie można być. Weryfikacja jest coraz bliżej, a takie mecze jak dziś, które też są pewną weryfikacją, na pewno nie napawają optymizmem.

Wracając jeszcze do samego dzisiejszego meczu. Biorąc pod uwagę napięty terminarz trzeba było trochę zarotować i tak naprawdę tylko na pozycji napastnika wyglądało to na papierze słabo. Paradoksalnie Kucharczyk, grając nominalnie na tej pozycji, strzelił gola w sposób typowy dla napastnika. Mimo wszystko nie sądzę, aby personalia były tego dnia problemem. Co najwyżej mogliśmy przekonać się, że uzależnienie gry całego zespołu od formy (czy tym razem nieobecności) Andre Martinsa jest bardzo duże. W dodatku zrobił się ewidentny problem z lewą stroną. Hlousek od początku roku nie dojeżdża i na jego konto idzie m.in. pierwsza bramka. O ile przez długi czas byłem przekonany, że powinien zostać, tak teraz mam wątpliwości. Że z przodu mało daje, jestem w stanie to przeboleć, ale popełnia coraz poważniejsze błędy w defensywie, zwłaszcza w grze 1 na 1. Tu nieoczekiwanie występuje potrzeba dalszego sprawdzania Rochy. Niestety zjazd zaliczył też Nagy, który o dziwo tylko raz tej wiosny trafił na ławkę, a i tak zdołał zrobić idiotycznego karnego dla Lecha. Miał przebłyski z Miedzią i Arką, ale generalnie zupełnie zgasł i to też jeden z powodów, dlaczego gra jest gorsza. Więcej obaw miałem o prawą stronę, ale tam Stolarski zdaje się wyrabiać, a po powrocie Vesovicia będzie można ją w miarę konkretnie obsadzić. Choć akurat dziś Medeiros zawiódł, na jego sztuczki nikt się nie nabierał, a jeden dobry strzał z dystansu został obroniony.

Mimo wszystko, jak na krajowe rozgrywki, jest kim grać. Ośmielę się sądzić, że tacy zawodnicy jak Carlitos, Medeiros, Nagy czy nawet Kulenović powinni wystarczać na taki Raków. Tymczasem oni nie byli w stanie nic zrobić, a gola strzelił Kucharczyk, i to z podania Hamy, który poza tą asystą też nic ciekawego nie pokazał, a miał jeszcze dwa spektakularne pudła. Nie jest to nie wiadomo jaki gwiazdozbiór, ale minimum kreatywności można oczekiwać.

Zaskoczyła mnie rola stałych fragmentów gry w tym meczu. Otóż Raków szedł zdecydowanie w jak największą liczbę wrzutek. Mają potężnych chłopów na środku obrony, zapędzających się w pole karne rywali przy każdej możliwej okazji, czasem nawet bez SFG. Nie dziwię się, że takie dorzucanie piłki na głowę Petraska działa w I lidze. Natomiast Legia broniła się w tych sytuacjach stosunkowo dobrze. Jędza, Remy czy nawet Hlousek (w powietrzu dużo lepszy niż na ziemi) w miarę sobie z tym radzili. Aż do 112. minuty… Z drugiej strony Legia miała stałych fragmentów w ofensywie bardzo mało. A gdy tak się dzieje, to z góry wiadomo, że odpada nam jeden z najważniejszych atutów. Nie było wprawdzie Martinsa, ale Antolić mimo przeciętnego meczu parę razy nieźle dorzucił ze stojącej piłki. Może gdyby miał ku temu więcej okazji, udałoby się coś wcisnąć.

Występy Agry czy Remy’ego wolałbym przemilczeć, ale nie mogę się powstrzymać. Portugalczyk przyciąga nieszczęścia, a na razie jego znakiem firmowym są proste straty w newralgicznych miejscach na boisku. Nie mówię jednoznacznie że to zły piłkarz, ale jego udane zagrania można wyliczyć na palcach jednej ręki. Co do Remy’ego odniosłem wrażenie, że był elektryczny i mało pewny. Wyglądało jakby to teraz, a nie jesienią, miał kilkumiesięczną przerwę w grze. Jest bardzo potrzebny po przerwie reprezentacyjnej, więc niech się weźmie za siebie, bo lepszego stopera obok Jędzy naprawdę nie mamy.

Tak serio to szkoda mi tego pucharu, a na majówkę oczywiście nie mam planów, bo jestem przegrywem. Ale nie wiem czy będzie mi się chciało oglądać mecz finałowy czy nawet wcześniejszą rundę. Kto by nie wygrał, będzie ciekawie, bo zespoły pozostające w grze mają łącznie zdobyte trzy puchary, z czego ostatni w 2010 roku. Biorąc pod uwagę jak wygląda Raków oraz jaką mają przewagę w lidze (być może będą mogli nawet coś w niej odpuścić kosztem pucharu) nie zdziwiłbym się, jakby byli w stanie postraszyć Lechię czy Jagiellonię. Jak będzie w Ekstraklasie – nie wiem, bo ten entuzjazm kiedyś się skończy, a do ligi w dobrym stylu wchodziły Sandecja czy Miedź i dobre wyniki dość szybko się skończyły. Ale już wiem, że w przyszłym sezonie prawdopodobnie dochodzi kolejny rywal, któremu trzeba się zrewanżować. I niestety na pewno nie jedyny…

W sobotę czeka nas ciekawy mecz z podtekstami, bo do Warszawy wrócą m.in. Broź i Mączyński. Śląsk to przeciwnik, którego należy pokonać, a brak dobrego wyniku znowu cofnie nas o kilka kroków. Mimo wszystko, jak byśmy nie byli słabi, to wciąż liczymy się w grze o mistrzostwo. Wnioski chyba nam są znane od kilku lat. No przykry jest to dzień, a nawet jeśli sezon zakończy się mistrzostwem, to i tak nie będzie można się tym zadowalać. Zostało już tylko 12 meczów i miejsca na potknięcia będzie coraz mniej.

#kimbalegia #legia
  • 2