Aktywne Wpisy
chlopak_twojej_matki +178
Z takich ciekawostek z II Wojny Światowej to moja Ś.P. prababcia często mi opowiadała jak wyglądała u nich okupacja w małej mieścince w południowej Polsce. Miejscowość była niedaleko Krakowa i Oświęcimia, więc było sporo wojsk niemieckich i SSmanów. Mieli duży dom, więc często zdarzało im się "gościć" (im się raczej nie odmawiało, bo mogło się skończyć źle) SSmanów i babcia opowiadała mi, że zawsze byli kulturalni, dziękowali, a nawet zdarzało się, że
pieknylowca +214
A czy ty jesteś fucking unstopable? #frajerzyzmlm
Małysz jechał do Słowenii jako faworyt do medalu - od igrzysk w Vancouver nie schodził z podium - z wyjątkiem konkursu w Lillehammer był zawsze drugi i za każdym razem zwyciężał szwajcarski "Hari Pota" - Simon "Simi" Ammann. Jednak było przy tym pewne "ale" - Małysz nie miał łatki lotnika, a na MŚ w lotach wybitnie mu się nie wiodło (wystarczy wspomnieć, że jego najlepszą lokatą było 9. miejsce z Oberstdorfu 2008). Jednak wszyscy pamiętali o tryplecie, który Adam zdobył na Letalnicy 3 lata wcześniej - apetyty na upragniony medal były więc ogromne.
Po pierwszym dniu imprezy Małysz znajdował się oczywiście na 2. miejscu (wiadomo za kim), ale strata była bardzo niewielka. Przy dosyć mocnym wietrze w plecy (czyli ulubionych warunakch Adama) duże straty ponieśli "klasyczni" lotnicy, tacy jak Romoeren, Kranjec czy Koch. Także Jacobsen był przed mistrzostwami w grupie faworytów, ale okrutnie zepsuł drugi skok (194,5 m) i jak się wydawało zaprzepaścił szanse na medal. Do Małysza tracił 31,1 punktu (pic rel), szanse na odrobienie takiej straty do Polaka, który był w wybornej formie były bliskie zeru.
Jednak następnego dnia zdarzyło się coś niespotykanego. Warunki, jak to w godzinach przedpołudniowych w planickiej dolinie, odwróciły się o 180 stopni - wiał mocny wiatr pod narty. Do głosu doszli lotnicy - Hajek, Koch czy Kasai skakali powyżej 220 metrów, jednak prawdziwą bombę odpalił Jacobsen - 230,5 metra, a wydawało się, że mógł skoczyć jeszcze dalej. Po jego skoku naturalnie obniżono belkę. Małysz skoczył 211 metrów przy najsłabszym wietrze z czołówki - wprawdzie szansa na złoto uciekła bezpowrotnie, ale 2. miejsce utrzymał. Za jego plecami czyhał Schlierenzauer, na 4. miejscu był Loitzl, co ze względu na jego lotnicze zdolności (a raczej ich brak) było sensacją. Na 5. miejscu był uskrzydlony Jacobsen, ale tracił do Adama aż 22,4 punktu (czyli niespełna 19 metrów) - medal wydawał się pewny.
I wtedy przyszła 4. seria. Pierwszy z czołowej piątki skakał Jacobsen i znowu poleciał znakomicie - 227,5 metra z niskiej, 14. belki.
Zaraz po nim był Loitzl - tylko 200 m i utrata szans na medal. Schlierenzauer odleciał bardzo daleko - 230,5 metra i Małysz, żeby utrzymać swoją pozycję musiał pobić ówczesny rekord Polski. Nadeszła kolej Adama. Po locie pełnym turbulencji i walce o każdy centymetr wylądował na 211 metrze i 50 centymetrze. Nadeszło nerwowe oczekiwanie - czy to wystarczy na medal? Otóż nie. Do Norwega zabrakło mu 0,4 punktu. Po 4 skokach na największej skoczni świata. Zaraz Ammann skoczył 236,5 m (najdalszy ustany wówczas skok po rekordzie Romoerena) i przypieczętował złoty medal.
Rozczarowanie było ogromne. Prawdopodobnie ostatnia szansa Małysza na indywidualny medal MŚ w lotach przepadła i to w jakich pechowych okolicznościach.
Dzień później była drużynówka, ale tam szanse na medal zaprzepaścił Rutkowski spadając na bulę w drugiej serii ("Do 200 metrów byłoby pięknie!" 5 sekund później - "O Boże..." - mistrzowski komentatz Szaranowicza) - co dopełniło #!$%@? polskich kibiców skoków.
Również z tego powodu tak czekałem na tegoroczne MŚ w Planicy, żeby odczarować tamte pechowe mistrzostwa, jednak koronawirus miał inne plany.
#skoki