Wpis z mikrobloga

Mój #covid19

LVL 39. Niepalący. Alkohol jedynie sporadycznie. Niechorujący - u lekarza POZ pusta karta. Zbyt duże, "tatusiowe" BMI - 31. Praca przy komputerze.

Wróciłem ze szpitala - były momenty gdy myślałem że więcej rodziny nie zobaczę.

COVID to nie jest "hehe, cięższa grypa", "choroba ze śmieszną śmiertelnością" czy "przeziębienie". COVID to loteria. Taka loteria w której człowiek rozumny nie powinien chcieć brać udziału ponieważ w tej loterii nie ma nagród. W najlepszym wypadku wyciągniesz los pusty, ale jak będziesz miał mniej szczęścia to będziesz walczył w szpitalu o oddech srając pod siebie (to nie przenośnia).

Mój Przebieg:
5 marca (piątek) - rano krew w moczu, biorę furaginę, wieczorem stan podgorączkowy

6 marca (sobota) - 38 stopni, krew w moczu, sporadyczny kaszel, biorę furaginę i pyralginę.

7 marca (niedziela) - 38.0 do 39.2. Biorę pyralginę. Kaszel częstszy. Lekki ból głowy i pleców. Brak apetytu.

8 marca (poniedziałek) - rano temperatura w normie, ale umawiam się do lekarza POZ, kaszel lekki, mocz bardzo ciemny. Po 10:30 samopoczucie się pogarsza. Lekarz kieruje na test. Wieczorem temperatura 38.5.

9 marca (wtorek) - noc w zasadzie nieprzespana. Rano test COVID19. Temperatura do 38 stopni, kaszel uporczywy, przychodzący falami, duszący i ciągnący na wymioty.

10 marca (środa) - Po północy wynik testu - pozytywny. Nadal duszące napady kaszlu, ale gdy ich nie ma czuję się w miarę normalnie, temperatura 37 - 38 stopni.

11 marca (czwartek) - noc lepsza niż wcześniej, ale bardzo mecząca

12 - 14 marca stopniowe pogorszenie stanu. Kontakty z lekarzem (teleporada), dostaję leki które nic nie zmieniają, a stan jak się się pogarszał tak się pogarsza. Proszę różowego by na wszelki wypadek spakowała mnie do szpitala. Kaszlę coraz bardziej, a saturacja spada do około 90. Telefon na 112 z pytaniem czy to ten moment że potrzebuję pomocy. Dyspozytor twierdzi że mam sobie dzwonić na nocną świąteczną opiekę medyczną. Tak też czynię. Dostaję kolejne leki, a stan jak się pogarszał tak się pogarsza.

Kilka godzin później coraz bardziej się duszę, saturacja spada poniżej 85, drugi telefon na 112. "Szukamy karetki bo ani jednej wolnej nie ma, proszę uzbroić się w cierpliwość". Po około 30 minutach przyjeżdża zespół ratownictwa medycznego z Tarnobrzega (mieszkam w Stalowej Woli). Podają tlen, saturacja wraca do normalnych wartości, kaszel ustaje. Stwierdzają że mnie zabierają do szpitala, ale nie wiedzą jeszcze gdzie. Schodzę samodzielnie na masce tlenowej. Czekam w karetce na decyzję gdzie jadę. Ratownicy rozmawiają przez telefon z dyspozytorem - w podkarpackim nie ma miejsc. W Stalowej Woli brak miejsc. W Rzeszowie brak miejsc. Pada propozycja "Górno" (ośrodek opieki paliatywnej) - dzwonią do Górna - na moje szczęście okazało się że przyjmują tam tylko gdy pacjent ma już zdjęcie tomografii komputerowej i gdy zajętość płuc nie przekracza 40%. Ratownik dzwoni do swojego macierzystego szpitala w Tarnobrzegu, prosi o miejsce bo "trzeba ratować chłopaka". Ostatecznie decyzja - jadę do szpitala w Tarnobrzegu.

W karetce na siedząco na tlenie. Już w Tarnobrzegu zaczęło mi się słabo robić, ratownik kazał się położyć i zwiększył ilość tlenu. W karetce na podjeździe spędziłem kilkadziesiąt minut. Przyszedł lekarz. Wypytywał o leki, stan, pierwsze objawy. Jeszcze trochę oczekiwania. Ratownicy mówią że wiozą mnie na tomografię. Karetka przejeżdża w inną część szpitala. wyjeżdżam na noszach z butlą i torbą pomiędzy nogami. Sala z TK. Proszę się przenieść - ledwo dałem radę. "Proszę nie oddychać", "można oddychać", "proszę nie oddychać", "można oddychać", "proszę nie oddychać", "można oddychać". Pytam "jak tam?" - odpowiedź radiologa(?): "nie jest dobrze".

Migruję się ponownie na nosze, korytarz, zakręt, korytarz, zdezelowana winda z PRL, korytarz, drzwi, ląduje na sali "udarowej" (napis na drzwiach). Dostaję łóżko. Krzywe, zdezelowane, zamiast poduszki dostaję koc pod głowę bo poduszek brak. Chciałbym postawić sobie gdzieś butelkę wody - szafek brak. Może później. Podłączają mnie pod kardiomonitor, dają pulsoksymetr na palec, przełączają na tlen szpitalny. Dostaję 14 litrów i to ponoć maks tego co jest obecnie możliwe ze ściany. Tlenu mało. Kaszlę. Mam duszności. Pielęgniarka stara się uspokoić mój oddech. Zakładają mi wenflon, a potem przychodzi lekarz i zakłada wkłucie tętnicze. Dostaje pierwsze leki przeciw dusznościom, kroplówki, stan się stabilizuje.

Rozglądam się gdzie trafiłem obok mnie leży chłopak mniej-więcej w moim wieku - pomocna dusza. Chcę sikać, dostaję kaczkę. Pomocna dusza udziela instruktarzu użytkowania. Na przeciwko mnie człowiek około 65 lat na "dziwnej" masce. Okazuje się że jest na wspomaganym oddechu. Saturacja mu skacze - to 60, to 80. Obok kobieta w podobnym wieku. Też się dusi. Podpinają ją pod mechaniczne wspomaganie oddychania. Kobieta protestuje, ale ostatecznie się zgadza. Ja swojego kardiomonitora na którym jest też wyświetlana saturacja nie widzę - przynajmniej nie gdy jest włączone światło.

15 marca (poniedziałek) - leki i kroplówki jedna za drugą. Tlenu maksymalnie tyle co ze ściany. Napady kaszlu się zdarzają, ale sytuacja stabilna.

16 marca (wtorek) - Kryzys. Noc fatalna. Duszę się i kaszląc nie mogę złapać oddechu. Pielęgniarka w środku nocy wzywa w nocy lekarza, dostaję kolejne strzykawki leków, kolejne kroplówki. Tlenu tak bardzo brakuje że spontanicznie ze mnie zaczyna wylatywać kał. Tylko część ląduje w basenie. Myślę że nie dam rady, że więcej rodziny nie zobaczę. Podpinają mi aparat o którym mówią "high flow". Po podłączeniu jest lepiej bo dostaję znacznie więcej tlenu niż dotychczas, ale po chwilowej poprawie sytuacja znowu się pogarsza. Znowu nie mogę oddychać i się duszę. By uspokoić kaszel dostaję kolejne leki w tym zdaje się morfinę. Lekarz zmienia ustawienia "high flow" - jeszcze więcej tlenu. Wieczorem na salę wwożą nieprzytomną kobietę z innej sali - będą intubować. Masa wydarzeń, personelu, nerwowa sytuacja, po intubacji wywożą na OIOM - tej intubacji wolałbym nie widzieć, ale moja sytuacja się stabilizuje.

17 marca (środa) - Ledwo żyję, nadal kaszlę, nadal czuję że nie mogę oddychać ale sytuacja się już dalej nie pogarsza, nadal boję się że więcej rodziny nie zobaczę. Nie jestem w stanie jeść, pielęgniarka stara się bym zjadł cokolwiek. Przywożą nowego człowieka - 55 lat, wygląda dobrze, saturacja 70, ale zachowuje się jakby nie odczuwał aż takiego niedoboru jednak szybko się jego stan pogarsza, ląduje na wspomaganiu oddychania. Ja też dostaję kroplówki i leki.

18 marca (czwartek) - Czuję poprawę, lekarz zmniejsza ilość tlenu przez "high flow", ale adaptuję się dosyć szybko. Nadal dostaję masę kroplówek i leków. Wynoszą mnie z sali z kardiomonitorami na inną, "zwykłą", salę. Wieczorem słyszę że jeden z pacjentów z mojej poprzedniej sali się zatrzymał, ale ostatecznie ruszył.

19 marca (piątek) - podczas porannego obchodu lekarz dowiaduje się że przyszła rodzina pacjenta z mojej poprzedniej sali który się zatrzymał, ruszył, ale potem zmarł. Mnie jest lepiej. Znowu zmniejszenie ilości tlenu podawanego przez "high flow", a później przejście z "high flow" znowu na tlen ze ściany podawany tym razem cienkimi wąsami. Oddycha się ciężko, ale lekarz mówi że muszę się adaptować do niedoborów tlenu. Leków jakby mniej, ale kroplówek nadal cała masa w ciągu dnia.

20 marca (sobota) - jest mi znacznie lepiej. Odłączyli mnie od tlenu i mam oddychać powietrzem atmosferycznym. Ciężko. Saturacja na poziomi 85, ale daję radę. Pierwszy raz od przyjazdu wysikałem się na stojąco - nadal do kaczki, ale już nie leżąc. W nocy proszę pielęgniarkę o asekurację bym mógł spróbować dojść do toalety - udaje się. Po powrocie padam, leżę, dyszę jak pies a pulsoksymetr pokazuje 75. Do toalety było ze 20 metrów.

21 marca (niedziela) - dalsza poprawa. Saturacja w spoczynku 89-91. Pionizuję się. Jestem w stanie pomóc innym, ciężej chorym pacjentom na sali. Podczas porannego obchodu lekarz-żartowniś stwierdza że wyglądam już na tyle dobrze, że na narodowy mogliby mnie przenieść. Nie zmienia to faktu że dostaję po 5 kroplówek dziennie przeplatanych innymi lekami

22 marca (poniedziałek) - Zastanawiają się czy mnie nie wypisać, ale do wieczora nic się nie dzieje więc zostaję.

23 marca (wtorek) - Zostaję wypisany. Szpital organizuje transport medyczny. Gdy wchodzę do karetki uginają się pode mną nogi i tracę równowagę. Ratownik pomaga. Siadam i mnie wiozą do domu. Podjeżdżamy. Mam wejść na trzecie piętro bez windy. Ratownik niesie mi rzeczy. Parter - ok, idziemy dalej, pierwsze piętro, ee, nie jest źle. Dam radę. Pomiędzy pierwszym a drugim piętrem zadyszka. Nie jestem w stanie iść dalej. Odpoczynek. Po chwili ruszam dalej. Jeden ciąg schodów i znowu odpoczynek. Po chwili staram się ruszyć dalej. Znowu półpiętro i kolejny postój, kaszel, brak tlenu, robi się ciemno przed oczami - chyba nie dam rady. Po chwili odpoczynku znowu widzę normalnie. Już tylko 8 stopni do domu. Pokonuję dystans, przechodzę trzy kroki padam na łóżko w sypialni nie mogąc złapać tchu. Ratownik zostawia rzeczy, żegna się i wychodzi.

#koronawirus
  • 229
@Chuseok: Przed chorobą zdawałem sobie sprawę z tego że jestem za gruby. Źle się z tego powodu czułem. Starałem się redukować ilość spożywanych kalorii i generalnie jeść zdrowiej, monitorowałem swoją wagę i była w tendencji spadkowej. Natomiast jeżeli pytasz o jakieś suplementy diety w stylu tabletki czy coś co biorą ludzie aktywnie uprawiający sport to nie - po prostu starałem się jeść zdrowo i unikać tłuszczów.
@maniac777: od samej opowieści zrobiło mi się duszno i normalnie łzy w oczach, jesteś dla mnie herosem chłopie, dzielna walka, trzymaj się, i pamiętaj, wszyscy przez których ta pandemia nabiera na siłach zostaną rozliczeni, ja osobiście tego nie zostawię, bo mam wrażenie, że poza rządem najbardziej odpowiedzialni są za to "wolni ludzie", więc za jakiś czas będą bronić naprawdę tej wolności. Jeszcze raz trzymaj się!