Wpis z mikrobloga

via Rowerowy Równik Skrypt
  • 69
401 956 + 20 + 605 = 402 581

Pierwsze poważniejsze ultra w roku

Swoje odnóża w ilości dwóch (a łącznie czterech) zwlekam z łóżka w sobotę rano, nadal niepewny czy dam radę dziś jechać. Gwiazdy jednak, takoż i księżyc oraz okoliczności mówią: Jedź pan! więc przyodziewam jajognioty takoż dżerseja wyprasowanego i wykrochmalonego, potrzebne mi w trasie klamoty pakuję w podsiodłówkę i w niewielką torbę na ramę i tak przygotowany (znowu mi wyjdzie długie zdanie) dosiadam swojej białej Brunhildy by wespół w zespół solo pognać sobie do stolicy, bowiem raz w roku wypada tam dojechać rowerem.

Od początku planuję jechać z minimalną ilością przerw, co udaje się całkiem nienajgorzej (kosztem średniej) bowiem czas wyjazdu netto to ok 23 godzin, zaś brutto to nieco ponad 27.

Jako się rzekło akapit wyżej, jadę bez zbytecznego pauzowania i bez pauzowania w celach innych niż sikpauza, światła na skrzyżowaniach/przejazdach, jedzonko, sklepy, mocowanie lokalnej flory do kierownicy co wygląda bardzo ładnie na zdjęciach od @wspodnicynamtb ale jest mało praktyczne (bowiem różne paskudztwa o nadprogramowej ilości odnóży albo inne pyłki mogą nam wlecieć do ryja, udławić nas i zabić tym samym na śmierć) Mówiąc krótko, jadę ile wlezie ale nie cisnę ile wlezie bo mnie nogi bolą.

Pierwszą pauzę robię w Żabnie na 170km. Zjeżdżam na Lotos celem zakupienia wiktuałów wszelakich takoż wody do bidonów i cukierka w ilości niewystarczającej (jednego znaczy się) Zamieniam kilka słów ze @ZgnilaZielonka która to przez całą trasę będzie mi towarzyszyć wirtualnie, służąc dobrą radą, ciepłym słowem pilnowaniem czy kropeczka na mapie się rusza :)

O ile do Żabna wiatr był z grubsza boczny, a droga wiodła głównie po WTR (nie licząc dojazdu do znamienitego Krakowa który to (dojazd) wykonałem środkiem DK79 ;) tak dalej mam niemal ciągły wiatr w ryło albo taki niby boczny ale nadal owiewający moje opalone lico. Za Szczucinem (za którym robię sikpauzę na Orlenie (a fuj!) oraz uzupełniam płyny) zaczynają się pierwsze fałdki. Jedne idą nieco wolniej, drugie nieco szybciej ale średnia spada i do samego rana będzie tylko gorzej. Byle jaką średnią rekompensują mi widoki. A to droga wije się pomiędzy pagórkami porośniętymi zbożem albo jakimś innym, zielonym, roślinnym czymś, albo przejeżdżam przez las by zaraz wyjechać w równinę z majaczącymi dalej Górami Świętokrzyskimi. Wszystko to w promieniach zachodzącego słońca, przy akompaniamencie śpiewajacych ptaków, gdzieś dalej szczekającego psa albo rżenia koni które mijam na drodze. Kilka chwil w których można cieszyć się samą drogą, widokami i z fascynacją czekać co przyniesie kolejny zakręt. Wolność.

Kolację zjadam w McDonaldzie w znamienitym Ostrowcu Świętokrzyskim. Stąd kontynuuję jazdę już w ciemności. Mniej więcej do północy jedzie się całkiem nieźle. Po pierwszej w nocy z bagnisk, lasów i jezior wypełzają lodowate szpony nocnych mgieł. Łapią koła, wiją się między szprychami, wplątują w wesoło dyndające u nasady nosa gile. Zawsze w nocy jechało mi się źle, tak jest też tym razem. Zmęczenie daje się we znaki (ale mimo wszystko omijam dwie stacje żeby nie marnować czasu) i momentami jadę 15-20km/h. W nieprzyjemnie zimnych okolicznościach przyrody jadę uparcie dalej. Najgorszy kryzys dopada mnie około trzeciej, czwartej rano. Prędkość spada jeszcze bardziej, robię się senny i jest mi zimno. Fragmentami daję nieco bardziej w pedał żeby się rozgrzać i zaczynam gadać do siebie żeby nie było tak monotonnie. Kiedy już poranne wstały zorze, zrobiło się cieplej i raźniej jadę sobie spokojnie po 30 a czasami nawet po 40km/h ;) Do momentu aż moje zmęczone oblicze nie napotyka na swojej drodze Pruszkowa i Piastowa. Pomstowałem dawien dawno (rok temu) na warszawskie DDR ale to co się uskutecznia we wspomnianych wyżej miasteczkach można by streścić jednym zdaniem:

- Co to #!$%@? jest!

Przez Pruszków i Piastów przejeżdżam na odwal się. Tam gdzie są CPR/DDR staram się tym jechać, ale momentami przeskakuje toto dość nagle nie wiadomo gdzie, zaczyna nie wiadomo gdzie, kończy się w rowie albo w ogóle ma to coś z metr średnicy i zachodzi obawa że moje zęby takoż i morda zostaną w tym zapomnianym przez drogowców piekle na dłużej. A muszę zdążyć na pociąg. Dla marud: jak na ogół nie mam problemu z jazdą szoso po ścieżkach rowerowych (nawet z kostki!) tak tam olewam całe fragmenty bo nie moja wina że ktoś #!$%@?ęty uznał, że CPR szeroki na metr (+ okoliczny krzak i płot) to super rozwiązanie. Na szczęście zaraz za tymi kretynizmami zaczyna się nasza Najznaminitsza Stolica, gdzie i przejazdy są całkiem spoko wykonane, i nawierzchnia ścieżek jest spoko i nawet piesi ogarniają nieco co się wokół dzieje. A że w drodze na Centralny mijam z milion świateł i chłopa na szczudłach to cóż - taki urok stolicy.

Na dworcu melduję się na godzinę przed odjazdem pociągu, rad że zdążę wziąć prysznic. Nadzieje me rozwiewa jednak bezlitosny kawałek papieru przyklejonego na drzwiach, na którym ktoś oznajmił wszem i wobec iż kibel być kaput. Nic to, ryj umywam w Maczku i pakuję swoją zmęczoną osobę w pociąg (w którym to nie działa klimatyzacja, a jedzie całkiem sporo zmęczonych rowerzystów. Pachniemy zatem wesoło w drodze powrotnej, wymieniając uprzejmości i pomstując na permanentnie popsute PKP:)

Wahoo spierniczył się po drodze cztery razy i tyleż razy przywrócił trasę

20km to powrót z dworca


#rowerowyrownik #mordimernaszosie #600km (nr 1)

Skrypt | Statystyki
MordimerMadderdin - 401 956 + 20 + 605 = 402 581

Pierwsze poważniejsze ultra w rok...

źródło: comment_1655133441GlwMJLQimN8Bv2Dlb3JR51.jpg

Pobierz
  • 13