Wpis z mikrobloga

#jankostory #truestory #gory #survival #wyprawa #narkotykizawszespoko

Pojechałem raz z ziomkiem na wyprawę w góry. Mam taki świetny podręcznik do survivalu, "Sztuka życia i przetrwania" Meissnera, polecam. Czytałem go wtedy namiętnie, wziĄłem (zapamiętałem, @SScherzo:) go też w te góry. Czytaliśmy z ziomkiem na zmianę w pociągu, i napalaliśmy się do coraz bardziej hardkorowych pomysłów. W końcu stanęło na tym, że ruszamy z namiotem, nożem, i paczką zapałek w jakąś dzicz na detoks. Mieliśmy pić wodę ze strumienia, jeść owoce lasu, korę i korzonki. Full odtruwanie i hartowanie siebie. Jak się pewnie domyślacie, wyszło inaczej, czyli jak zwykle.

Jechaliśmy tam do takiej mojej koleżanki (milf), która miała w tych górach chatę, i miała tam też takiego kolegę, który prowadził pensjonat. Ten jej kolega był ciężko chory, i za parę tygodni miał iść na chemię. W związku z tym u niego w pensjonacie zjechała się rodzina, przyjaciele i znajomi, i chlali na umór. No i my się z ziomkiem załapaliśmy na krzywy ryj na to przedleczeniowe chlanie. I tak, zamiast survivalu, bity tydzień żłopaliśmy wódę i browary, wcinaliśmy boczek i karkóweczkę z grilla, spływaliśmy pontonami na piwko na Słowację, rzygaliśmy, żłopaliśmy, wcinaliśmy, i tak w kółko.

W końcu mieliśmy trochę dosyć, wróciliśmy więc do tej koleżanki. Jej chata trochę ucierpiała przy jakiejś błotnej lawinie, więc pomagaliśmy jej ogarnąć gospodarstwo. Było jak w takiej balladzie Stachury:

"w polu robilim, z boru drwa nosilim,

jak stara matka i dwóch synów żylim"

Będę jeszcze cytował tę piosenkę, bo pasuje do historii. Kasy nie mieliśmy za dużo, więc nie piliśmy u tej koleżanki za bardzo. Raz tylko znalazłem w plecaku 5 euro (moja siostra była wcześniej z tym plecakiem w Grecji). Przeprawiliśmy się przez rwącą górską rzekę na Słowację na browary. Jak wracaliśmy, to znaleźliśmy krótszą drogę i łatwiejszą przeprawę, wypadała akurat w okolicy pensjonatu tego kolegi. Niegrzecznie było tak przejść obok i się nie przywitać, więc zaszliśmy i zabawiliśmy u nich znowu parę dni.

Nadeszły deszczowe dni, zbliżała się jesień. Siedzieliśmy u tej koleżanki w chacie, bawiliśmy się klockami lego jej syna, jaraliśmy i czytaliśmy książki. Super survivalowa wyprawa. W końcu mówię temu ziomkowi, że tak nie może być, i że deszcz czy nie deszcz, ja idę w końcu w te góry. Poczytaliśmy mapę, zaplanowaliśmy trasę, która miała po drodze dużo łąk (przecież nie pojechaliśmy tam zwiedzać, tylko zbierać grzyby), i pewnego deszczowo-słonecznego dnia wyruszyliśmy.

"Gdzie nas powiedzie, skrajem dróg,

zygzakowaty życia sznur?"

Wyruszyliśmy, jak przystało na profesjonalnych turystów, nie o świcie, a popołudniem. Po drodze, jak wychodziliśmy z tej wioski i mijaliśmy sklep, to jeszcze strzeliliśmy po dwa browary, bo przez najbliższy tydzień okazja mogła się nie powtórzyć. Wzięliśmy też kilka browarów na zapas, ale na pierwszym postoju stwierdziliśmy, że bez sensu je dźwigać. Jak się więc tylko wdrapaliśmy na pierwszą górę, to byliśmy wycieńczeni, zaczynało padać i się ściemniało. Wymyśliłem, że obóz rozbijemy na szczycie, to wtedy mniej zmokniemy, bo będzie tylko padać na nas deszcz, a nie będzie spływać woda ze zbocza. To nie był do końca dobry pomysł, bo owszem, padało mało, ale za to byliśmy w środku chmury i wszystko było mokre od kłębów wilgoci, które nas otaczały.

Ale ognisko w deszczu, dzięki tej książce, rozpaliliśmy. Nawet w najgorszą ulewę pod korą brzozy jest taka sucha skórka, i dolne gałązki świerków też są zawsze w środku suche. Rano ziomek poszedł zbierać jagody, a ja wyruszyłem sprawdzić pobliskie łąki.

Ten spacer był niesamowity, uwielbiam tak łazić samemu po jakichś dzikich krajobrazach. Srebrzyste, majestatyczne świerki, dzika gra świateł między drzewami, iskrzące rosą roślinki przy drodze - co się tam nazachwycałem i nadziwiłem, to moje. W końcu dotarłem do łąk, grzyby były, zebrałem trochę, i w te pędy z powrotem do obozowiska. Cały dzień łaziliśmy na czworakach po tych łąkach, i zbieraliśmy łysiczki. Obóz przenieśliśmy do lasu w pobliże tych łąk.

Wreszcie wieczorem nadeszła ta chwila, kiedy można było zapodać sobie psychodelę. Ziomek jeszcze nigdy nie jadł grzybów, i miał w ogóle wątpliwość, czy to są te właściwe grzyby. Wydzieliłem po sowitej porcji, zjedliśmy, rozgryźliśmy, popiliśmy. W oczekiwaniu na działanie zacząłem czytać książkę, ziomek też czymś się tam zajął. Powiedziałem mu, że jak zacznie gadać z namiotem, to niech przyjdzie, to coś porobimy razem.

Najpierw porozmawialiśmy z pobliskimi drzewami, naokoło było dużo wiatrołomów, więc trzeba się było dogadać z lasem, żeby się na nas nie przewrócił. Potem zbieraliśmy drwa na ognisko, biorę taką ładną gałąź z jakichś zarośli, a Królowa Jeżyn mi mówi, że tej gałęzi nie mogę wziąć, bo ta gałąź należy do niej. Grzecznie przeprosiłem, ale znalazłem jakąś inną, jeszcze nie obrośniętą, i mówię do Królowej, że tę już biorę, bo ta już należy do człowieka. Jeżyny powiedziały, że spoko, i od tej pory już mieliśmy z nimi luz, nie kłuły nas ani nie zabierały nam drewna.

Trochę tak poświrowaliśmy przy ognisku, była kupa śmiechu, dziwnych wzorków, fraktali i inne takie. Wreszcie mówię do ziomka, że fajnie się naćpać, poświrować, ale trzeba się ogarnąć i pomyśleć o normalnych sprawach.

- Kończy nam się woda w butelce - mówię - i grozi nam śmierć z pragnienia.

Ziomek się zgodził, że jest to poważne zagrożenie, i że trzeba bezzwłocznie organizować wyprawę po wodę.

Już było po zmroku, mieliśmy tylko jedną latarkę, i nie mieliśmy pojęcia gdzie jesteśmy. Mówię ziomkowi, że taką poważną wyprawę po wodę trzeba przemyśleć, rozsądnie zaplanować, żebyśmy się nie zgubili i w ogóle. No i po chwili poszliśmy w pierwszym lepszym wybranym kierunku. Naćpani, w nocy, w głąb obcego, górskiego lasu.

Ja wtedy byłem olbrzymem. Nie wiem czy pamiętacie z dzieciństwa, były takie ładnie ilustrowane książki o skrzatach, "Leśny ludek i elfy", "Leśny ludek i olbrzymy" itp. I ja właśnie miałem takie ogrodniczki w paski, i kalosze, tak samo jak olbrzymy z tej książki. Chodziłem po tych górach w gumiakach, bo wcześniej mi się buty #!$%@?ły, i pożyczyłem od tej koleżanki właśnie takie gumofilce. Ziomek w tych górach był w trampkach, nie mieliśmy też żadnych nieprzemakalnych ubrań, itd, tacy pro turyści z nas byli.

Ale wracam do opowieści. Ja byłem olbrzymem, więc łatwo mi się przeskakiwało przez kamienie, powalone drzewa, i inne przeszkody w tym lesie. (Poza tym niosłem latarkę). Ziomek był kotem, więc jemu latarka nie była potrzebna, skradał się od drzewa do drzewa, mruczał, drapał pazurkami w korę, co rusz przystawał i nasłuchiwał. Wreszcie doszliśmy do takiej polanki, na której były omszałe głazy. Ziomek swoim kocim zmysłem wyczuł, że to jest magiczna kocia polanka, i że tu się spotykają podziemne linie magicznej kociej energii. Ja też czułem się na tej polance wyjątkowo, po grzybach bardziej czuje się naturę i możliwe, że było to rzeczywiście miejsce z jakimiś podziemnym źródłem, albo złożem jakiegoś pierwiastka.

Temu ziomkowi-kotowi bardzo się podobało na tej polance. On trochę spowalniał nasz marsz (wiadomo, że olbrzymy maszerują szybciej niż koty), więc uzgodniliśmy, że on zostanie na tej magicznej kociej polance, i będzie sobie mruczał, a ja pójdę dalej sam. No i tak zrobiliśmy.

Tak, zostawiłem ziomka w środku nieznanego lasu, w górach, w nocy, bez latarki, a sam poszedłem w pierwszym lepszym wybranym kierunku dalej.

Las gęstniał, robiło się coraz bardziej stromo, coraz częściej trzeba się było opuszczać po jakichś skałach (schodziłem w dół), ale dla olbrzymów takie rzeczy to pestka. Słyszałem coraz wyraźniej szum potoku, nie wiem ile szedłem - może pół godziny, może dwie. Wreszcie dotarłem do strumienia, byliśmy (a przynajmniej ja byłem) uratowani!

Ależ ja wtedy zwariowałem na chwilę. Przez jakieś piętnaście minut, może dłużej, nabierałem wody do butelki, wylewałem ją, nabierałem znowu i wylewałem - bo ta woda w świetle położonej na ziemi latarki tak niesamowicie migotała, skrzyła się i pluskała. Śmiałem się przy tym cały czas na głos, szczerze, dziko i nieprzerwanie, cieszyłem się tą wodą jak niemowlak z wiszącej zabawki. Ale to było szalone, jeśli najbliżej zwariowania w życiu byłem po bieluniu, to ta sytuacja zajmuje drugie miejsce. Zrozumiałem, jak to jest być wariatem, czy kimś upośledzonym umysłowo, jak to jest po prostu cały czas się śmiać i czerpać radość z byle czego. Po prostu obłęd. Butelka mi się wymsknęła i odpłynęła, ale tuż obok znalazłem drugą (poważnie, miałem taki fart, że w miejscu, gdzie zszedłem do tego potoku, ktoś kiedyś był i zostawił butelkę PET) Więc śmiałem się dalej, juhu, jedne butelki odpływają, inne przypływają, woda migoce dalej, wszystko tu migoce, i wszystko pluska, trzeba napełniać butelkę i opróżniać, jeszcze raz, jeszcze, i jeszcze!

Latarka zaczęła gasnąć, baterię się wyczerpywały, i chyba w moim mózgu psylocybina też zaczęła odpuszczać. Zrobiłem błyskawiczną analizę sytuacji - jest środek nocy, siedzę w kucki nad potokiem w środku lasu i przelewam sobie wodę; kilka kilometrów dalej, w innym środku lasu, mój ziomek-kot mruczy do księżyca, a jeszcze gdzieś dalej, w jeszcze innym środku lasu jest nasze obozowisko. No nic, otrząsnąłem się z szaleństwa, zacząłem się martwić o ziomka, rozpocząłem powrót.

Wiecie już, że w tych moich przygodach pech przeplata się z fartem, tym razem miałem farta. Ten las i zbocze było tak skonstruowane, że chcąc nie chcąc musiałem wracać mniej więcej tą samą drogą - jeśli zbaczałem w lewo, natrafiałem na gąszcz nie do przebycia, jeśli na prawo, zbocze robiło się zbyt strome, by pod nie podejść. Ale wtedy nie wiedziałem, że dobrze idę. Fart też miałem, że się tam nie połamałem na tych skałach, bo latarka już się wyczerpała, no i nie byłem już takim olbrzymem jak wcześniej. Wreszcie zobaczyłem w oddali płomień, okazało się, że to nasze obozowisko, że ziomek już tam jest, odetchnęliśmy, dawno się tak nie ucieszyłem ze spotkania drugiego człowieka.

(Ziomek miał podobne przygody, trochę oszalał na magicznej kociej polance, wreszcie się trochę otrząsnął, kocim zmysłem wyczuł woń przygasającego ogniska, poskradał się ze dwie godziny, jak to kot, do jakiegoś obcego obozowiska, jak już się do niego dokradł, to sie oczywiście okazało, że to było nasze, rozpalił ogień, żebym wiedział jak wracać, i też się strasznie ucieszył, że wróciłem).

To już prawie koniec tej opowieści. Następnego dnia obudziliśmy się zmarznięci, głodni, i spragnieni, bo ta butelka, co znalazłem, to była jakaś stara, pognieciona i pożółkła, i obrzydzenie brało z tego pić. Postanowiliśmy zrobić sobie przerwę w survivalu, i zejść do jakiejś wioski po chleb i konserwy. Poszliśmy łąkami, zebraliśmy jeszcze trochę grzybów, dotarliśmy do jakiegoś miasteczka. Pech chciał, że była niedziela, i wszystkie normalne sklepy zamknięte. Poszliśmy do jakiejś lichej knajpy, która wyglądała na tanią. Z menu wybraliśmy "pizzę", miała najkorzystniejszy stosunek ceny do masy. Oczywiście "pizza" okazała się bladą padaką z jakiegoś marketu, odgrzewaną w mikrofali. No nie, na takie gówno nie będziemy przecież wydawać kasy, to już bardziej opłaca się wziąć browary i zapić głód. Tak też zrobiliśmy.

Kilka godzin później siedzieliśmy wciąż w tym miasteczku, już na krawężniku przy jakimś turystycznym deptaku, nabraliśmy browarów na wynos za prawie ostatnie pieniądze (które mieliśmy na bilet powrotny), śmieszkowaliśmy z turystek, pogadaliśmy z jakimiś wędrownymi pankami, co rusz tam któryś z nas wpadał na pomysł "no to jeszcze po browarku". Sił na wędrówkę z powrotem nie mieliśmy, więc za już naprawdę ostatnie siano wjechaliśmy wyciągiem na tę górę, gdzie mieliśmy obóz. Pospaliśmy, pomarzliśmy, a rano to już przyszła prawdziwa jesień, z wichrem, ciężkim deszczem i ponurymi chmurami. Ustąpiliśmy jej miejsca.

* * *

Bilans wyprawy to trochę długów i dużo wdzięczności dla koleżanki, trochę przeziębienia i zniszczonych ciuchów, fajna przeczytana książka u tej koleżanki w chacie, trochę przywiezionych grzybów, scementowanie przyjaźni z ziomkiem, miłe wspomnienia. No i doświadczenie z tym survivalem, że takie wyprawy oczyszczająco-odtruwająco-hartujące nie przynoszą czasem spodziewanych rezultatów.

"i inni, co pomarli, i co zginą z nami

bracia włóczędzy z drogi pod chmurami

spotka tam w raju nas się kupa luda

hej, od tupania, zadudni niebieska tancbuda!"

jeśli ktoś dopiero dołączył, to podaję linki do wcześniejszych opowieści, jeszcze tych nieotagowanych #jankostory:

gniewko: http://www.wykop.pl/wpis/7799596/jeszcze-jedno-kulsotry-wam-dzis-opowiem-najpierw-t/

wioletka: http://www.wykop.pl/wpis/7805506/przypomnialem-sobie-jeszcze-jedna-ciekawa-historyj/

bieluń: http://www.wykop.pl/wpis/7797894/dobra-jeszcze-jedna-coolstory-drugstory-truestory-/

tabletki od nieznajomego w pociągu: http://www.wykop.pl/wpis/7796950/opowiem-wam-coolstory-troche-jak-kiedys-wzielem-od/

oraz tej wczorajszej:

rowerem po alku: http://www.wykop.pl/wpis/7820778/jankostory-truestory-policja-wolontariat-rower-no-/
  • 47
@Cezarious: nie namawiam, ale rosną na łąkach z taką specyficzną trawą. No i raczej na takich łąkach, gdzie wypasane są zwierzęta (albo chodzą dzikie). Dlatego na halach, gdzie juhasi wypasają owce, łatwiej nazbierać więcej, ale na nizinach też są, i też może być ich dużo.
@jankotron:

Ja też czułem się na tej polance wyjątkowo, po grzybach bardziej czuje się naturę i możliwe, że było to rzeczywiście miejsce z jakimiś podziemnym źródłem, albo złożem jakiegoś pierwiastka.


Pisałeś w jednym z poprzednich wpisów, żeby nie dorabiać żadnej ideologii do tego.
@jankotron: właśnie przeczytałem wszystkie twoje historie, świetnie się czytało, parę razy śmiesznie, parę razy zgroza, strach i poczucie czegoś, że "to #!$%@? nierealne" a jednak to prawda. Może napisz książkę czy coś, ale w takim stylu jak te historie, bo robisz to dobrze. Oczywiście jak będziesz miał czas to pisz dalej.
@tkod: chodziło mi o ideologię tego typu, że psychodeliki to sens życia, że tylko dzięki nim można zrozumieć świat, że się łączysz z jamiś "astralną projekcją twojej reinkarnacji" i inne takie ocerające się o sekciarstwo tezy. Ale też potępiam podejście, że to tylko rozrywkowa substancja do zabawy, jak alkohol czy amfetamina.

Narkotyki zmieniają percepcję, i można dostrzec czy poczuć wiele rzeczy, na które normalnie, przytłoczeni hałasem cywilizacji, pracą i obowiązkami, nie