Wpis z mikrobloga

#zdzislawintheworld #podroze #podrozujzwykopem #ekwador #earthboners

AUTOSTOP po raz trzeci

Na zdjęciu jest lokalna koza, co ją udało mi się nawet dotknąć, najbardziej chciałem ponarzekać we wpisie, że zmokłem wtedy, a do tego wszystkiego jechałem autostopem. Po raz kolejny.

Ale to nie jest tak, że ja sobie te autostopy planuję. Raz tylko zaplanowałem, to stałem przy drodze ponad 6 godzin, a później podjechał bus i przepodróżowałem trasę standardowo, dodając do tego zmęczenie, oraz omamy wzrokowe i słuchowe jakich można się nabawić w Meksykańskim słońcu. Te co nie planowałem, to też jeden był w Meksyku. Za późno przyjechałem na granicę, nie było już busików, a pewna miła Pani zgodziła się podrzucić mnie kawałek. W przyczepie razem z chyba 6 osób, o czym już kiedyś pisałem.

Drugi autostop (a pierwszy chronologicznie) miał miejsce w Hondurasie i byłem zmuszony, bo w środku trasy policja wyprosiła wszystkich ludzi z busa, dostaliśmy zwrot pieniędzy i ultimatum - albo jedziemy w busie z powrotem do Tegusigalpy (najbrzydsze miasto jakie widziałem), albo zostajemy tutaj. Akurat jeden człowiek śpieszył się wtedy na lotnisko i zarzekał się, że damy radę, postanowiłem więc podróżować wraz z nim. Do skorzystania z tej niezbyt pewnej formy transportu po raz trzeci zmusił mnie los, zacznijmy jednak od początku.

Przyjechałem z Sokołem do miejscowości Cuenca w Ekwadorze i jestem dumny z tego jak sprawnie i efektywnie udało nam się tam spędzić czas. Zaczęło się nieciekawie. Przybyliśmy nocnym busem, choć jechał on jedynie 6 godzin, a ostatni odjeżdżał o 22. Liczyliśmy trochę na to, że się spóźni, ale przeliczyliśmy się. Zresztą jeżeli na cokolwiek można tu liczyć w kwestii transportu, to jest to fakt, że kierowca będzie się śpieszyć. I nie do końca poważać przepisy. Zajechaliśmy więc cało około 4 rano i co w takim wypadku robić?

Miasto nie jest wtedy najciekawszym miejscem. Na pewno też nie tak bezpiecznym jak dworzec autobusowy. Trzeba więc zostać. Zapewne zdajecie sobie sprawę, że w nocy jest dość chłodniej. Ale czy zdajecie sobie sprawę jak bardzo chłodniej? Nawet latem może być dość zimno w nocy. W ruch poszły więc śpiwory. Do wyboru plastikowe krzesełka z blatem, na którym można oprzeć głowę, albo metalowe ławki żeby się położyć. Lepiej leżeć, mimo że w poprzednim hostelu straciłem poduszkę. Sprzątnęli mi z łóżka w poprzednim hostelu, także kolejna rzecz na długiej liście rzeczy straconych w podróży, ale na szczęście niezbyt dotkliwa to strata.

Wybraliśmy oczywiście pierwszą klasę, opcję leżącą. I mimo wpijających się w ciało cienkich i zimnych metalowych żebrowań i najważniejszych rzeczy wciśniętych w śpiwór udało mi się w końcu umościć wygodne posłanko. Zajęło mi to akurat tyle czasu ile potrzebował ochroniarz aby nas wyczaić (wbrew pozorom dość sporo) i zwrócić uwagę, że tu nie można leżeć. I teraz kolejny dylemat, czy wychodzić ze śpiwora, ubierać buty, przenosić rzeczy i spróbować usnąć przy stoliku na plastikowym krzesełku, czy liczyć że uda się zasnąć siedząc na tych niewygodnych ławach. Wygrało lenistwo i nie ruszyliśmy się z miejsca, jednak nie można powiedzieć, że pospaliśmy.

Z ranna poszliśmy do hostelu, gdzie zginęła moja poduszka, przeszliśmy się po mieście, do jakiegoś kościoła (mam już trzecie zdjęcie pomnika papieża polaka z podróży), gdzie nie wszedłem na dzwonnicę za dwa dolary, bo nie zwykłem wspierać tej organizacji, a następnie wykupiliśmy zwiedzanie miasta autobusem. Pierwszy raz w życiu się na coś takiego porwałem i zapewne ostatni. Nie tylko samo z siebie było szybkim objazdem wokół miasta, rzutem oka na najważniejsze punkty z pędzącego autobusu, to jeszcze pogoda była paskudna, nie dość że zmarzłem, to jeszcze nie można było wyjść na dach, bo padało.

Drugiego dnia w nocy postanowiliśmy wyjechać, a do tego czasu przejść się do parku narodowego Cajas. Znajdującego się również na około 4 tysiącach metrów nad poziomem morza, więc zadyszka gwarantowana. Trasę możecie zobaczyć na endomondo, bo zadziwiająco pamiętałem o włączeniu od samego początku, jak i GPS działał sprawnie - https://www.endomondo.com/users/22929885/workouts/latest

A jak to wyglądało? Zostawiliśmy rzeczy w hostelu, następnie drobne zakupy, żeby co przegryźć po drodze. Pomidory, awokado i kilka bułek, w sam raz na drobną przekąskę. Następnie spacer na dworzec autobusowy i jeszcze tylko 20 km w linii prostej, czyli z godzinka jazdy. W ogóle bardzo ciekawe rozwiązanie jest na dworcach autobusowych. Żeby dostać się na płytę musisz przejść przez bramkę i zapłacić 10 centów. Dzięki temu budynek pobiera równą opłatę bezpośrednio od każdego podróżującego, a do tego stanowi filtr przed niepodróżującymi osobami udającymi się na dworzec.

Po czasie wysiadamy w parku narodowym, szybkie zdjęcie w słowackim przykucu i można lecieć w trasę. Part był naprawdę spory, z możliwością kilkudniowych tras z miejscami na nocleg w namiocie. Tylko żeby spać na 4000 metrów to trzeba mieć konkretny sprzęt. A myśmy mieli niezbyt konkretny, o czym dość szybko się przekonaliśmy - zaczęło padać. Przeszliśmy już wtedy ponad kilometr, postanowiliśmy więc kontynuować marsz.

Najgorsze chwile w deszczu to jak czujesz pierwsze krople za kołnierzem. Ten szok, gdy zimna woda spływa po kręgosłupie. Jak już się jest całym mokrym, to dodatkowa woda nie robi to zbyt wielkiej różnicy. Tak na szczęście nie miałem. Zabrałem ze sobą trekingową kurteczkę i spodnie, więc nie straszne były mi opady. Gorzej ze stopami, bo jeżeli chodzi o buty, to mam tylko takie na deskorolkę i właśnie jak one mi mokły to czułem się tak jak opisałem na początku akapitu. Z tą różnicą, że chodząc woda się trochę ogrzewa i nie jest tak źle.

Połaziliśmy jednak po górach, poczytaliśmy ogłoszenia, żeby nie wychodzić bez mapy i kompasu, podziwialiśmy puste pieńki tablic informacyjnych zastanawiając się czy idziemy w dobrą stronę, albo czy wyrobimy się na powrót. Bardzo było ładnie, narobiłem nawet trochę zdjęć, a pod sam koniec trasy jeszcze poustawiały się lamy. Dotknąłem jednej, zrobiłem kilka kolejnych zdjęć i trzeba było zawijać na autobus. Tylko, że on nie miał stacji, po prostu przejeżdżał przez fragment parku i tam trzeba było go zatrzymać.

I się nie zatrzymał. Już #!$%@?ę od faktu, że był ponad 20 minut po czasie, o wiele gorsze jest to, że mimo naszego machania i widocznego wysiłku aby zostać zauważonym z szoferki, kierowca postanowił nas jawnie zignorować i zostawić na pastwie lam. Te lamy to nic strasznego w porównaniu z deszczem, który znów się rozpadał i z powoli zapadającą nocą. Pozostało więc autostopować.

I udało się, zadziwiająco szybko. Byliśmy ze znajomymi, to trzeba było rozłożyć na dwie pary, ale i tak oboje złapaliśmy transport w przeciągu 15 minut. Także Cuenca zwiedzona szybko, intensywnie i efektywnie, widziałem lamę, jechałem po raz kolejny autostopem i się przeziębiłem. Miałem napisać coś krótszego i mieć jakieś coś ciekawego na zakończenie, ale wygląda na to, że mi się nie udało.

Trudno, najwyżej nie dostanę zbyt dużo plusów, ale przynajmniej dotykałem lamę.

wołam @dolandark @Refusek @L_u_k_as @Cooyon @Nabucho i @angeldelamuerte
zdzislawin - #zdzislawintheworld #podroze #podrozujzwykopem #ekwador #earthboners

...

źródło: comment_zdDkkxYPuLQPGuTAdCjVR5UkMyd7SIYy.jpg

Pobierz