Wpis z mikrobloga

  • 76
#zimnawojna #dziesiatamuza #film #kino #filmy

- Znajdź sobie kogoś, kto będzie w stanie z Tobą wytrzymać.

- Jeszcze się taki nie urodził.


Pawlikowskiemu udało się stworzyć doskonały film o parze ludzi która ewidentnie się szczerze nienawidzi. Przy okazji zdołał oszukać wszystkich oczekujących prostego, romantycznego filmu. Jakkolwiek sprzecznie to nie zabrzmi to jest to dalej "film o miłości", tylko pokazujący wszystko to czego na ogół nie uświadczymy w tym rodzaju kina gatunkowego, z miłością toksyczną, zaborczą, zmuszoną. Prawdziwą.

Przypomnijcie sobie stare kino. Francuska "nowa fala", włoski neorealizm, cinéma vérité i ruchy słów-life. W polskim kinie? Wajda i "Niewinni czarodzieje". Filmy Godarda, w których "nic się nie dzieje", bohaterowie ze sobą są, żyją życiem na chwilę, cieszą się. Ich przypadkowe spotkania są rozwlekane w czasie, każda sekunda dziewiczego kontaktu rozdrabniania na mniejsze i pokazywana w najdrobniejszych szczegółach. Długie spacery i rozmowy o niczym zawiazujące relacje między parą, pozwalające widzom zakochać się w ich romantycznej eskapadzie. Chemia wylewająca się z ekranu.

Pawlikowski w Zimnej wojnie rezygnuje z tego wszystkiego. Bezczelny i brutalny montaż filmu jest bardzo urywkowy, pokazuje nam tylko krótkie wycinki z życia głównych bohaterów na przestrzeni 20 lat. Czas ekranowy półtoragodzinnego filmu nie jest spożytkowany na zapoznanie się z Wiktorem (Tomasz Kot) czy Zulą (Joanna Kulig). W ich relacji dostrzeżemy wszystko prócz szczerej, bajkowej miłości - jest boleść, żal, rozczarowanie, gorycz. Ich pierwsze spotkanie a pierwszy stosunek oddzielają 3 sceny. Nie ma tutaj romantyzmu. Nie ma powolnego odkrywania się. Jest tylko dzika chuć, mechaniczne zaspokajanie swoich pragnień i żądz. Rysuje nam się przez to związek toksyczny, nieoparty na żadnych racjonalnych fundamentach. Najbardziej wymowne jest to co Pawlikowski w swoim filmie pomija, komentuje milczeniem. Urywając sceny nagle, za wcześnie, kończąc je fade-to-black, wskazując na wyrwy, które widz musi sam w głowie uzupełnić.

W swoich scenach razem, nasi bohaterowie o wiele częściej się kłócą niż godzą. Obserwujemy ich w różnych miejscach w różnym czasie na różnych etapach swojego związku. Nie uświadczymy czułych słówek, a wszelkie zapewnienia o miłości aż po grób brzmią fałszywie, pusto, rzucone w przestrzeń bez jakiejkolwiek wiary w ich znaczenie. Dwójka samotnych ludzi, szukających w życiu czegoś, sami nie wiedząc czego. Można się łudzić, że będąc ze sobą tak długo, w scenach niepokazanych byli ze sobą szczęśliwi. Tak byłoby w idealnym świecie, ale raczej nie tym który jest spowity "zimną wojną".

Wiktor jest kompozytorem, dyrygentem i pianistą. Zaraz po wojnie wraz ze swoją partnerką Iloną, graną przez Agatę Kuleszę, zakłada zespół pieśni i tańca "Mazurek". Nawiązań do prawdziwej historii powstania zespołu "Mazowsze" i burzliwego życia jego twórcy Tadeusza Sygietyńskiego jest mnóstwo, ale bynajmniej nie mamy tutaj do czynienia z jakąkolwiek formą biografii. Bardziej inspiracją, wariacją co by było gdyby. Marzy o wyrwaniu się ze stalinistycznej klatki ograniczającej artystyczne swobody, marzy też o jakiejś wersji miłości, czymś pobudzającym jak muza? Zula, wieśniaczka z przeszłością wydaje się być idealnym urzeczywistnieniem marzenia. Oryginalna, zadziorna, charakterna. Też marzy o wyrwaniu się ze swojego świata, ale innymi środkami niż Wiktor. Ostatecznie wszystko pozostaje w sferze domysłów, ponieważ intencji bohaterów nigdy nie poznajemy za dobrze. Wiktor jawi się jako rozczarowany, cyniczny, ale wciąż beznadziejny romantyk, oczekujący chwil cierpienia, a nawet czerpiący z nich satysfakcję. Zakochany na zabój nie w samej Zuli, ale w jej wypaczonym ideale, który wykreował w swojej głowie. A ona? Daje się poznać jako wyrachowana, roszczeniowa i bezwzględna kobieta nieprzebierająca w środkach aby osiągnąć swój cel, osiągnąć cokolwiek. To tylko pozy, które przybierają przed lustrem. W istocie jest to tragiczna historia dwójki ludzi głęboko w sobie zakochanych, lecz nie mogących ze sobą wytrzymać.

Pod względem technicznym mówimy o arcydziele, po prostu. Łukasz Żal wyciąga z czarno-białych kadrów wszystko to co najpiękniejsze pokazując przygnębienie bierutowskiej wsi, by w następnej scenie mamić nas egzotyką Jugosławii czy beztroską Paryża. Światło i choreografia scen sprawiają że warto się na ten film wybrać do kina tylko po to aby się na piękno obrazu napatrzeć. Muzyka także jest mocnym punktem filmu. Najbardziej kojarzone utwory Mazowsza, czy to w oryginale czy w aranżacji jazzowej kreują tak unikalny klimat, który chłonie się z każdym taktem. Dobrze to ze sobą współgra. Aktorsko - dostatecznie dobrze. Zachowałbym nadmierne zachwyty na inną okazję, Kot i Kulig grają na tyle dobrze, że wydobywają ze scenariusza Głowackiego & Pawlikowskiego to co najlepsze, ale bez przyćmiewania historii. Kulig gra w sposób bardzo wyrównany, wręcz wykalkulowany. Natomiast Kot ma swoje momenty, gdy drastycznie epatuje aurą zbitego psa, przekazuje energię rozczarowanego idealisty lepiej niż Bogart, ale w paru momentach jest po prostu Tomkiem Kotem, który próbuje coś tam ugrać. Niespójnie. W filmie pojawia się też Borys Szyc, w roli partyjnego aparatczyka. To rola w której mógłby błyszczeć, ale ponieważ jest jaki jest, nijaki, oślizgły i niemrawy, film tylko na tym zyskuje. Chociaż stworzył chyba moją ulubioną postać w tym filmie, raczej nie będzie to rola, która zreaktywuje jego karierę. Ale na pewno jest krokiem w dobrą stronę.

Wszelka krytyka tego filmu będzie rozbijać się o opowiedzianą historię - czy jesteśmy skłonni zaakceptować konwencję Pawlikowskiego. Padną, bo paść muszą, argumenty że jest to film antypolski, który pokazuje polską rzeczywistość jako smutną, przygnębiającą i beznadziejną. Że Polacy to nawet jak się kochają to gorzko. Nie sądzę aby taka była bezpośrednia intencja twórcy. Gra politycznymi realiami tamtych czasów jest jednym z głównych mechanizmów narracyjnych, ale nie wydaje się ani przez moment wyolbrzymiona. Ogromną krzywdę temu filmowi wyrządził przepiękny zwiastun i egzaltyczne recenzje polskich krytyków z Cannes, obiecując coś na kształt historii o prostej miłości w niezbyt prostych czasach, podczas gdy nie mogłoby być inaczej. A już Torbickiej, która przyrównała ten film do "polskiej Casablanki", zabrałbym legitymację dziennikarską i paszport RP, bo najwyraźniej nie widziała ani jednego ani drugiego filmu.

Obejrzę go koniecznie drugi raz przy okazji szerokiej premiery. Zimna wojna to film, który trzeba odpowiednio przetrawić. Pawlikowski przejawia w nim oblicza geniuszu, ale nie takiego które uderza od razu. Mnogość interpretacji i przewrotność opowiadanej historii, czyni pożegnalną opowieść Janusza Głowackiego jedną z jego najsilniejszych. Objawia się to w samym tytule, który bardziej niż do czasu w którym umiejscowiony jest film, pasuje do relacji w nim pokazanej. W zależności od nastawienia widza może to być nieopowiedziana nigdy przedtem historia miłości zwyczajnej, lub przepiękna wydmuszka pozbawiona niezbędnych emocji. A może i jedno i drugie, bowiem prawdziwa miłość nigdy nie jest jednoznaczna.
Joz - #zimnawojna #dziesiatamuza #film #kino #filmy
- Znajdź sobie kogoś, kto będzie ...

źródło: comment_1LZFRBdNVEGXNaBP8VuWLAO90Pj3qFlH.jpg

Pobierz
  • 3
@Joz Pzed chwilą wyszłam z sali kinowej. Wywało na mnie dosyć pozytywne wrażenie. Tylko film dla mnie nie jest o miłości ani nawet ludzi zakochanych. Ani nawet tych nienawdzących się, czy toksycznych (i co trzeba docenić, Pawlikowski nie idealizuje tego typu uczucia czy gwałtwonych szkodliwych uniesień tak jak większość tworów popkultury). Moim zdanem Wiktor i Zula nie darzą się prawdziwym uczuciem, raczej są zakochani w wykreowanym obrazie. Zula nie znająca z autopsji