Wpis z mikrobloga

Kiedy wysiedli z auta, powitał ich przedziwny widok – na dachu Opla przysiadło stadko dzwońców – trzy samce, cztery samice należące do tego gatunku krępych ptaszków o sympatycznym wyglądzie i kolorystyce przedwiośnia. Oliwkowozielone brzuszki dzwońców przypominały puchate, kwitnące bazie, a żółte wstawki na krawędziach skrzydeł i ogona kojarzyły się Kasi z mniszkiem kwitnącym obficie w międzyrzędziach jabłoniowego sadu, który uprawiali jej rodzice. Zdziwiło ją, że te ptaki – wszak niezbyt towarzyskie w sezonie lęgowym – przycupnęły nakrawędzi dachu samochodu, i beztrosko oddawały się grupowej toalecie, czyszcząc sobie piórka niezgrabnie grubymi dzióbkami.
- Jedźmy gdzieś indziej – Kasia powiedziała cicho do dziadka, który wytrzepywał ziemię z brązowego pantofla, stukając obcasem o kosz na śmieci.
- Ty pojedziesz - rzekł dziadek. – Tylko nie dasz się złapać.
- Postaram się. Obiecuję.
- Lubię cię, Kasieńko. Bardzo – dziadek nagle spoważniał, i wyglądał na znacznie starszego, niż jest. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi w przypadku martwego od ćwierć wieku człowieka.
- Ja ciebie też, dziadku – zabrzmiało to w jej uszach strasznie cukierkowo, więc dodała - Choć właściwie poznałam cię dopiero dzisiaj.
- Tobie to chociaż Sławek o mnie opowiadał. Pewnie słyszałaś sporo. A co ja mógłbym o tobie powiedzieć? Pamiętam, że piliśmy na meczu, Ropele przegrywały z Koziczynem 2:12. Gaworzyłaś w wózeczku, uśmiechnąłem się do ciebie, do Tereski. Heniek nie strzelił karnego, a ja wzięłem się zakrztusiłem śliwką i umarłem.
- W każdym razie, dziękuję dziadku, że mnie dziś uratowałeś.
- Za wcześnie dziękujesz – dziadek opuścił wzrok. – Mam do ciebie w ogóle jeszcze jedną, małą prośbę.
Dziadek kucnął, szeleszcząc czarną, foliową siatką z napisem BOSS, którą cały czas targał ze sobą, a o której zawartość Kasia bała się pytać. Słyszała jak puste i pełne butelki zderzają się z brzękiem; coś głucho stukało, piszczało, a z torby, położonej płasko na ziemi, niemal strumieniem wylały się żółto-czarne, padlinożerne chrząszcze z gatunku grabarzy oraz mniejsze kowale bezskrzydłe – owady pospolicie spotykane w szczelinach murków, które podczas kopulacji wytrwale wędrują sczepione odwłokami.
- No, jest, ka ją mać – dziadek rzekł prostując się z chrzęstem stawów, i otrzepał spodnie z czegoś, co przypominało mąkę żytnią pełnoziarnistą. W dłoniach trzymał miskę zrobioną ze skorupy pancernika. Wyglądało to groteskowo, bo miska była wyraźnie wyliniała, a zawiniętemu ogonkonowi zwierzęcia, który miał służyć za fikuśny uchwyt, brakowało końcówki. Uschnięty pancernik wyraźnie niezbyt dobrze znosił transport w reklamówce pełnej Amaren i bóg jeden wie, czego jeszcze.
Dziadek trzymał pancernika delikatnie - dwoma palcami za kruszący się ogon - i obracał go powoli przed oczami Kasi, by mogła z każdej strony dokładnie obejrzeć ów rzemieślniczy cymes; a następnie podsunął jej miskę pod nos i potrząsnął nią – tak, jakby jego dwudziestokilkuletnia wnuczka była małym dzieckiem, a truchło pancernika - kulą śnieżną, wewnątrz której błyska rząd ośnieżonych brokatem choinek. Miska pachniała kurzem. I aksamitkami.
- Daj to drugiej Kasi – zanim się spostrzegła, dziadek wsunął jej miskę w dłonie. – Zapomniałem, jak ma na imię, wybacz.
- Jakiej Kasi, dziadku? – dziewczyna zapytała, wyczerpana tym kuriozalnym dniem, co do którego prawdziwości miała coraz większą wątpliwość.
- Idź już! - dziadek odwrócił się do niej plecami, podszedł do metalowej ławki, z której schodziła farba, i usiadł. Wyciągnął z siatki butelkę Amareny, odkręcił jednym wprawnym ruchem nadgarstka, i wypił całość. W kilku łykach.
Podeszła do niego, niepewna, co mam dalej robić. Nie potrafiła po tym wszystkim – tak po prostu – wsiąść do samochodu i odjechać, zostawiając dziadka w parku, na ławce przy budce z goframi.
- Nie słyszałaś, co powiedziałem?! – zawołał dziadek szorstkim, podniesionym głosem.
- Ale dziadku...
- Żadnych ale. Skończyliśmy rozmawiać. Spadaj mi stąd. Ale już.
- Dlaczego nagle mnie przeganiasz? – zapytała Kasia, mimo wszystko usadowiwszy się obok dziadka. Ławka – choć stała w pełnym słońcu – była okropnie zimna. Tak zimna, że miała wrażenie, że przymarzły mi do niej pośladki.
- Głucha, ka, jesteś?! – dziadek ryknął jej w twarz zapachem taniego, przetrawionego alkoholu.
Przechodząca obok samotna kobieta z czerwoną torbą na laptopa spojrzała na nich ze strachem, i przyspieszyła kroku. Kasia podniosła się, zbita z tropu, i zdecydowana wrócić do auta, stanęła na moment tyłem do dziadka. Przeszła kilka kroków, gdy za plecami usłyszała serię głośnych trzasków, które budziły nieokreślone anatomiczne skojarzenia. Poczuła, jak kropla potu spływa jej w stronę łokcia, po wewnętrznej części ramienia. Zbliżała się do auta coraz szybszym krokiem, i nie odważyła się spojrzeć w tamtą stronę, dopóki dźwięki całkiem nie ucichy.

#nunkunpisze