Wpis z mikrobloga

#gruparatowaniapoziomu #historia #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne #rosja #czarnobyl

Kilka lat temu miałem okres, w którym nałogowo czytałem notki na Wikipedii oznaczone jako najlepsze - "Artykuły na medal". Doprowadziło to do zainteresowania trzema niezwykle ciekawymi zagadnieniami: miastami zamkniętymi, pierwszymi nieudanymi próbami przemysłowego wykorzystania atomu oraz najtragiczniejszymi w skutkach katastrofami okrętów atomowych, które były przez ZSRR budowane w pośpiechu, bez odpowiedniego know how, w ślepej pogoni za USA w dobie zimnej wojny. Dziś wklejam Wam najlepszy artykuł o tym ostatnim zagadnieniu, jaki znalazłem w polskim internecie. O dziwo nie z Wikipedii, a ze strony Koszalińskiego Portalu Modelarskiego. Tekst Marcina "Marwawa" Wawrzynkowskiego w oryginale znajduje się TUTAJ. Zachęcam do lektury! Na zdjęciu rozcięty wrak Kurska.

HOTEL HIROSZIMA

Prace nad pierwszymi atomowymi okrętami podwodnymi, nosicielami pocisków balistycznych, rozpoczęto w ZSRR w 1956 roku w biurze konstrukcyjnym CKB-18. Pracami zespołu kierował inż. S.N. Kowaliow. Projekt techniczny powstał na początku 1957 roku, a budowę pierwszego okrętu rozpoczęto w stoczni nr 402 w Siewierodwińsku 17 października 1958 roku. Nowe jednostki określono jako projekt 658 (klasa HOTEL). Zaprojektowano je jako jednostki dwukadłubowe, charakteryzujące się dużą dzielnością morską, która była niezbędna dla prawidłowego startu rakiet balistycznych R-13. Trzy wyrzutnie takich rakiet, stanowiących podstawowe uzbrojenie ofensywne okrętu, umieszczono w dużym opływowym kiosku. Ponadto uzbrojenie stanowiły cztery wyrzutnie torped kal. 533 mm, umieszczone w części dziobowej, oraz cztery wyrzutnie kal. 400 mm, które rozmieszczone po dwie na dziobie i rufie. Kadłub podzielono na 10 przedziałów wodoszczelnych. Dwa reaktory jądrowe chłodzone wodą o mocy 70 MW każdy, mieściły się w przedziale szóstym. Wytwarzały one parę dla dwóch turbin parowych napędzających dwie ośmiołopatowe śruby. Okręty projektu 658 miały długość 114 m, szerokość 9,2 m, wyporność na powierzchni - 4080 ton, w zanurzeniu - 5242 ton. Załogę stanowiło 125 oficerów i marynarzy.

Pierwszy z ośmiu zbudowanych okrętów oznaczono K-19 i zwodowano 11 października 1959 roku. Od samego początku miał on opinię jednostki pechowej - już w trakcie budowy doszło do szeregu tragicznych wypadków: sześć kobiet zatruło się oparami, w wyniku pożaru zginęło dwóch robotników, pokrywa luku rakietowego zmiażdżyła elektryka. Na domiar złego w kulminacyjnym momencie chrztu butelka szampana, zamiast roztrzaskać się o kadłub, ześlizgnęła się po rufie. W połączeniu z faktem, że okręt nie miał matki chrzestnej, kobiety jak nakazywała morska tradycja, a butelkę rzucał jeden z oficerów, odebrano to jako zły omen, który nie raz jeszcze dał o sobie znać. W kwietniu 1960 roku podczas przeprowadzania prób stoczniowych nastąpiła awaria w jednym z reaktorów. Podczas rejsu próbnego w sierpniu 1960 roku, w trakcie zanurzenia na 300 m w jednym z przedziałów wystąpił przeciek. Okręt uratowało awaryjne wynurzenie. Potem okazało się, że zwiodła niechlujnie zamontowana uszczelka. Te dwa wypadki opóźniły czas przyjęcia okrętu do służby. Ostatecznie nastąpiło to 12 listopada 1960 roku. Okręt pełnił służbę we Flocie Północnej. Dowódcą mianowany został kapitan I rangi Nikołaj Zatiejew.

W czerwcu 1961 roku K-19 wypływa w miesięczny rejs na Atlantyk. Jego zadaniem było odegranie roli amerykańskiego okrętu rakietowego w grze wojennej symulującej prawdziwy konflikt. Polegało ono na wypłynięciu na ocean niepostrzeżenie dla sił NATO, a następnie przedostaniu się pod lodem Cieśniną Duńską na Morze Barentsa i stamtąd dokonaniu odpalenia ćwiczebnej rakiety w kierunku radzieckiego terytorium. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Do czasu. 4 lipca 1961 roku nad ranem kapitan Nikołaj Zatiejew otrzymał dramatyczny meldunek: "W prawym reaktorze ciśnienie spadło do zera". Doszło do przerwania systemu chłodzenia. Wskazówka temperatury reaktora wykroczyła poza skalę, rozgrzewał się on teraz bez żadnej kontroli. Wszyscy byli świadomi powagi sytuacji, wszystkie przebyte szkolenia przewidywały taką ewentualność. Przegrzanie rdzenia jego stopienie mogło skutkować wybuchem termicznym, eksplozją o nie tak niszczycielskich skutkach jak wybuch jądrowy, ale wciąż bardzo niebezpiecznej dla środowiska. W szczytowym okresie zimnej wojny, skażenie oceanu nie było jednak tak istotne jak inne zagrożenia. Do awarii na K-19 doszło podczas wzrostu napięcia wokół sytuacji w Berlinie, a oba supermocarstwa – USA i ZSRR były praktycznie gotowe do wojny. Sytuację pogarszał fakt, że niedaleko - na wyspie Jan Mayen - znajdowała się stacja radiowa NATO. Pojawienie się w jej pobliżu okrętu z głowicami nuklearnymi na pokładzie rodzi obawę, że Pakt odbierze to jako prowokację albo wręcz akt agresji. Reaktor musi zostać zatem schłodzony. Zatiejew daje rozkaz wynurzenia okrętu. Próbuje nawiązać łączność z dowództwem i zameldować o awarii, lecz uszkodzona antena dalekiego zasięgu uniemożliwia mu to. Tymczasem ciśnienie w reaktorze spadło, a chłodziwo zaczęło wrzeć. Doszło do samoczynnego wyłączenia się reaktora. Temperatura w przedziale reaktora osiągnęła 140 °C, a promieniowanie w pomieszczeniu kontrolnym wzrosło do 50 R/h. System awaryjnego chłodzenia nie zadziałał, zresztą w takiej sytuacji byłby niewydajny. Kapitan zdawał sobie sprawę, że reaktor musi być schłodzony, a jedyna możliwość to naprawa systemu chłodzenia we własnym zakresie. Na okręcie w tym czasie rosło promieniowanie. Paliwo w reaktorze osiągnęło maksymalną temperaturę 800 °C Pojawił się wtedy pomysł zaimprowizowanego systemu chłodzenia, w postaci dospawania do reaktora rury doprowadzającej wodę. Jednakże jego realizacja wymagała wejścia do napromieniowanego przedziału. Zarówno dowódca jak i marynarze ochotnicy dobrze wiedzieli, że wejście do tego przedziału oznacza pewną śmierć. Wtedy okazało się, że na okręcie nie było specjalnej odzieży chroniącej przed promieniowaniem. Marynarze wchodzili zatem do komory reaktora w skafandrach przeciwchemicznych i maskach przeciwgazowych, choć nie mogły one dać im przed radiacją żadnej ochrony. Innej odzieży ochronnej na okręcie po prostu nie było. Pracowali na zmianę po 5 do 10 minut. Zbliżali się do rdzenia reaktora i widzieli z bliska błękitną poświatę tak zwanego promieniowania Czerenkowa. Podczas spawania instalacji, nad stosem atomowym pojawiło się również inne zjawisko niewidziane dotychczas - niebiesko-fioletowy płomień, który udało się ugasić. Pracujący w komorze reaktora marynarze przyjęli śmiertelną dawkę promieniowania. Wystarczyło 5 minut pracy w silnie skażonym pomieszczeniu, aby zapadali na chorobę popromienną w najostrzejszej postaci. Z komory reaktora wychodzili puchnący i poparzeni. Byli trudni do rozpoznania, z ich ust sączyła się żółć, a pocili się krwią. Wyli z bólu, pozostawali przytomni i świadomi. Ośmiu marynarzy którzy własnymi rękami naprawiali uszkodzony układ chłodzenia reaktora, zmarło w mękach po tygodniu, góra kilkunastu dniach. Dotarcie do bazy Zapadnaja Lica nie wchodziło w grę, gdyż odległość wynosiła ponad 2,5 tys. km. W przypadku rejsu do tej bazy Zatiejew, skazałby na śmierć resztę załogi. Podwyższone promieniowanie cały czas rozprzestrzeniało się po okręcie, narażona była cała załoga, ponad 130 osób. W nadziei spotkania innych radzieckich okrętów biorących udział w manewrach, kapitan rozkazał płynąc na południe. Wkrótce doszło do spotkania z okrętem podwodnym S-270 o napędzie spalinowo - elektrycznym, który zdjął ponad połowę załogi. Pozostałą część ewakuowano wkrótce na inną jednostkę. Załoga opuściła K-19 w niecałą dobę po awarii. Marynarzy przebadano oraz poddano zabiegom dezaktywacyjnym - w praktyce zmywano z nich skażenie. Na lądzie podzielono ich, z uwagi na różny stopień napromieniowania, pomiędzy wojskowe instytuty, szpitale i sanatoria. Tam w wyniku choroby popromiennej umierali kolejni członkowie załogi.

Dowództwo floty usiłowało zrobić z kapitana Zatiejewa kozła ofiarnego i obarczyć go winą za awarię. Zarzucano mu porzucenie okrętu. Doszło nawet do tego, że jeden z dowódców Floty Północnej rozkazał zniszczyć pomnik, wzniesiony na jednym z nadbrzeży przez rezerwową załogę K-19 na cześć poległych kolegów. Przeprowadzone śledztwo wykazało, że zarówno kapitan Zatiejew jak i jego załoga nie mogli się w kryzysowej sytuacji zachować się lepiej. Ujawniło za to konstrukcyjne i instalacyjne błędy w systemie reaktora, które były rzeczywistą przyczyną awarii. Okazało się, że podczas prac w stoczni nie zabezpieczono należycie rur systemu chłodzenia. Podczas prac spawalniczych padały na nie krople roztopionego metalu, co w efekcie doprowadziło później do powstania pęknięć. Wyniki śledztwa utajniono jednak na lata. Dowództwo nie chciało zniechęcać potencjalnych kandydatów do służby na okrętach z napędem atomowym. O przyczynach awarii nie poinformowano także dowódców innych okrętów atomowych; stwierdzono, że przyczyną awarii był nieszczęśliwy wypadek. Marynarzom z K-19 przyznano w końcu państwowe odznaczenia. Zatajono również fakt, że marynarze w wyniku awarii cierpieli na chorobę popromienną. Komisje lekarskie wpisywały do akt, że wszyscy badani marynarze cierpieli na "zespół asteno-wegetatywny" czyli dolegliwości na tle psychicznym. Tego rodzaju wpisy stanowiły trwałą skazę w aktach osobowych. W ciągu następnych dwóch lat zmarło jeszcze 14 członków załogi, natomiast pozostali cierpieli na mniej lub bardziej poważne dolegliwości zdrowotne związane z napromieniowaniem. Kapitan Zatiejew nie objął już dowództwa okrętu podwodnego. Pełnił natomiast funkcję zastępcy dowódcy dywizjonu atomowych okrętów podwodnych Floty Północnej. Po ciężkiej chorobie płuc zmarł w 1998 roku. Pochowany został na Cmentarzu Kuźmińskim w Moskwie, wśród poległych marynarzy z K-19. Tam również w latach 90. postawiono pomnik upamiętniający śmierć marynarzy.

K-19 przeżył większość ze swojej załogi. Odholowany został do bazy w Polarnym koło Murmańska. Silne napromieniowanie powodowało skażanie wszystkiego w promieniu 700 m. Uznano jednak, że bardziej opłaca się odkażanie i remont niż złomowanie. Prace trwały przez trzy lata. Okręt odkażono, w ramach prac remontowych wymieniono uszkodzony reaktor. K-19 został w końcu przywrócony do służby, lecz nie oznacza to, że jego pech nie dawał już o sobie znać. Doszło jeszcze do dwóch poważnych wypadków z udziałem tej jednostki. 15 listopada 1969 roku na Morzu Barentsa doszło do kolizji K-19 z amerykańskim okrętem podwodnym USS Gato, jednakże tym razem obyło się bez poważniejszych uszkodzeń. Znacznie bardziej brzemienny w skutkach był wypadek z 24 lutego 1972 roku. Wtedy to na pokładzie przebywającego w zanurzeniu około 1300 km na północny wschód od wybrzeży Nowej Fundlandii K-19 zapalił się olej hydrauliczny, co doprowadziło do pożaru. Okręt uratowano, jednak śmierć poniosło 28 marynarzy. W 1979 roku K-19 stał się okrętem łącznościowym. Funkcję tę pełnił do 1991 roku, kiedy to został wycofany zezłomowany. Przez cały okres służby nosił nieoficjalną, nadaną przez marynarzy nazwę "Hiroszima".

"JAK PODAJE AGENCJA ITAR TASS…

…atomowy okręt podwodny Kursk podczas manewrów Floty Północnej na Morzu Barentsa doznał poważnych uszkodzeń i osiadł na dnie". Tę wiadomość pamiętam jak dzisiaj. Był 12 sierpnia 2000 roku, spędzałem z rodziną urlop nad morzem. Byłem odcięty od własnej dokumentacji i nie nawet nie kojarzyłem nazwy Kursk z konkretnym typem okrętu. Jednak od początku coś nie pasowało mi w informacjach podawanych przez media za rosyjską agencją. Bo co to znaczy "osiadł na dnie"? Owszem okręty podwodne czasami stosują tego typu manewr, zazwyczaj dla zmylenia przeciwnika, ale są wtedy w pełni sprawne. W przypadku Kurska mogło to oznaczać właściwie tylko jedno - zatonięcie, o czym wtedy nie mówiono w sposób wyraźny i dosłowny. Uszkodzony okręt leży na dnie i trwa akcja nawet nie ratunkowa, ale mająca na celu nawiązanie kontaktu z załogą.

Wtedy podano również, że Kursk był okrętem należącym do projektu 949a. Były to potężne jednostki o długości 155 m i pełnej wyporności 16400 ton. Zaprojektowane jako nosiciele pocisków manewrujących i przeznaczone były do niszczenia grup lotniskowcowych państw NATO. Rozwijały prędkość 32 węzłów w zanurzeniu, zaś ich załogi liczyły po 110 oficerów i marynarzy. Napęd stanowiły dwa reaktory chłodzone wodą o mocy 98 tys. KM każdy. W ZSRR, a później w Rosji określano je również jako atomowe podwodne krążkowniki rakietowe. Uzbrojone były w 6 wyrzutni torpedowych oraz 24 wyrzutnie manewrujących pocisków przeciw okrętowych kompleksu P-700 Granit. Budowę "Kurska" rozpoczęto w 1992r. w stoczni Siewmasz (Siewiernoje Maszynostroitielnoje Priedprijatije) w Siewierodwińsku niedaleko Archangielska. Budowa została oficjalnie ukończona w grudniu 1994 roku, a okręt wcielono w skład Floty Północnej. Ponieważ okręty należały do najnowocześniejszych w Marynarce Wojennej Rosji, a zarazem najpotężniejszych na świecie, wiadomość o awarii obiegła cały świat lotem błyskawicy, zaś wszyscy mający choć trochę pojęcia o atomowych okrętach podwodnych zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji na Morzu Barentsa. Na oczach całego świata rozgrywał się dramat marynarzy - doszło do jednej z największych katastrof morskich w historii.

10 sierpnia 2000 roku Flota Północna miała rozpocząć wielkie letnie manewry na Morzu Barentsa. Brało w nich udział około 30 jednostek nawodnych w tym 6 podwodnych oraz lotnictwo. Rola Kurska, dowodzonego przez kpt I rangi G. Laiczina, podobnie jak i 5 pozostałych okrętów podwodnych, polegać miała na odpaleniu dwóch torped ćwiczebnych w kierunku eskadry jednostek nawodnych. Celem Kurska miał być flagowiec Floty Północnej, krążownik rakietowy Piotr Wielikij. Jedną z przeznaczonych do ćwiczeń była najprawdopodobniej torpeda typu 298A PV kalibru 650 mm. Do napędu tej torpedy zastosowano stężony nadtlenek wodoru tzw. HTP oraz naftę. 2 sierpnia 2000 roku o 11:28 czasu moskiewskiego w przygotowywanej do strzału torpedzie doszło do wycieku HTP poprzez wadliwie wykonany spaw. Właściwości HTP w reakcji z metalem doprowadziły do eksplozji o sile prawie 100 kilogramów trotylu, która wywołała wstrząs o sile 1,5 stopnia Richtera. Przy zamkniętym luku torpedowym jej siła skierowana zostałaby na zewnątrz wyrzutni przez dziób okrętu, nie powodując większych szkód, lecz pech chciał, że akurat w chwili wybuchu luk tylna pokrywa luku wyrzutni nie była domknięta - wykonywano ostatnie czynności przed jej zamknięciem. W wyniku wybuchu została ona wyrwana z wyrzutni i odrzucona w głąb przedziału. Eksplozja zabiła na miejscu załogę przedziału torpedowego i spowodowała silny pożar, który przez szyb wentylacyjny rozprzestrzenił się na kolejne przedziały zabijając większość załogi w następnych przedziałach i centrali. Szalejący pożar wywołał jednoczesną eksplozję 7 kolejnych torped. Wybuch miał siłę 3,5 stopnia w skali Richtera. Fala uderzeniowa tej eksplozji zdemolowała praktycznie całe wnętrze okrętu aż do przedziału reaktorów atomowych. Zostały one wyłączone, nie wiadomo czy automatycznie, czy w ostatniej chwili wyłączył je główny mechanik. Jednocześnie przez uszkodzoną część dziobową do wnętrza okrętu zaczęła się wdzierać woda morska. Kursk zatonął na głębokości 108 metrów na pozycji 69°37'00" N i 37°34'25" E. uderzając dziobem o dno morskie.

Automatyczna boja sygnalizacyjna, która powinna samoczynnie uwolnić się, wskazując położenie wraku pozostała na swoim miejscu (według niektórych hipotez na czas manewrów mogła zostać dezaktywowana). Tymczasem we wnętrzu Kurska pozostali jeszcze żywi ludzie. W dziewiątym przedziale zgromadziło się w sumie 23 marynarzy i pod dowództwem najstarszego stopniem kpt. III rangi D. Kolesnikova oczekiwało na pomoc. Zapasów tlenu, wody i żywności mieli na kilka dni. Ponieważ reaktory atomowe były wyłączone, a zasilanie awaryjne było na wyczerpaniu, ludzie pozostawali w całkowitych ciemnościach i ze zmniejszającą się ilością tlenu. Próba wydostania się na powierzchnię morza poprzez właz ewakuacyjny, obarczona była zbyt dużym ryzykiem. Marynarze musieli mieć pewność, że nad wrakiem muszą znajdować się jednostki, które od razu podejmą ich na pokład. Marynarze używali chemicznych zestawów do regeneracji powietrza, które oczyszczały je z dwutlenku węgla i wzbogacały jednocześnie w tlen. Miały one jednak zasadniczą wadę - przy kontakcie z wodą lub ropą następował ich samozapłon. Najprawdopodobniej przypadkowe zamoczenie jednego z takich zestawów wywołało pożar w przedziale i pozbawiło marynarzy tlenu i napełniło pomieszczenie tlenkiem węgla. W wyniku zatrucia nim zginęli wszyscy marynarze czekający na pomoc. Przed śmiercią kpt. D. Kolesnikov zanotował nazwiska 23 marynarzy i zostawił ostatnią notatkę:

"Jest zbyt ciemno, ale spróbuję pisać po omacku. Chyba nie ma szans, 10-20 procent. Mamy nadzieję, że ktoś to jednak przeczyta. Poniżej jest lista ludzi z załogi innych przedziałów, którzy zgromadzili się w dziewiątym i będą próbowali wyjść. Pozdrowienia dla wszystkich, nie trzeba rozpaczać. Kolesnikov".

Sonary na pozostałych jednostkach uczestniczących w manewrach zarejestrowały obie eksplozje na Kursku, lecz nikt nie zgłosił tego. Wszyscy uważali, że to jeden z elementów zaplanowanych ćwiczeń. Dopiero wieczorem, kiedy pozostałe 5 okrętów podwodnych zdało swoje raporty ze strzelania torpedowego, zaś Kurskiem nie można było nawiązać kontaktu, wszczęto akcję poszukiwawczą. Było to utrudnione z uwagi na pokrywające kadłub okrętu podwodnego płyty dźwiękochłonne wykonane z gumy, mające na celu utrudnienie wykrycia go przez sonar. Dopiero następnego dnia rano sonary na krążowniku Piotr Wielikij lokalizują wrak. Około godziny 8:40 na miejsce katastrofy przypływa statek ratowniczy „Michaił Rudnicki”. Wtedy okazuje się, że Rosja nie dysponuje nowoczesnym batyskafem, gdyż dwie najnowsze jednostki tego typu wynajęto do celów komercyjnych. Przestarzałe pojazdy ratownicze podejmują nieudane próby dokowania na luku awaryjnym dziewiątego przedziału. O całej sytuacji rosyjskie władze informują dopiero w poniedziałek 14 sierpnia 2000 roku. Informacje są skąpe i sprzeczne z sobą. Twierdzono między innymi, że katastrofa miała miejsce w niedzielę, a nie w sobotę. Podawano również informację o łączności radiowej z załogą, a później, że porozumiano się z nią stukaniem w kadłub. W rzeczywistości obie informacje nie były prawdziwe. Już nocy z poniedziałku na wtorek napływają oferty pomocy w akcji ratunkowej z USA, Wielkiej Brytanii i Norwegii, jednakże spotykają się z odmową Rosji. Kwestia pomocy jest omawiana w kwaterze głównej NATO. Tymczasem opinia publiczna jest coraz bardziej oburzona opieszałością Rosji w prowadzonej samodzielnie akcji i kolejnych odmowach przyjęcia pomocy z zewnątrz. Dopiero w środę po południu pod wyraźnym naciskiem opinii Rosja oficjalnie prosi o pomoc Norwegię i Wielką Brytanię, informując, że nie ma odpowiedniego sprzętu, aby przeprowadzić akcję ratunkową samodzielnie. Jest już jednak za późno, tego samego dnia wicepremier Rosji Ilja Klebanow oświadcza, że na Kursku nie ma już śladów życia. W czwartek wieczorem na miejscu katastrofy pojawiają się jednostki ratownicze, między innymi statek Norman Pioneer z brytyjskim batyskafem ratunkowym LR5 wraz z brytyjsko-norweską załogą. Do czasu ich przybycia Rosjanie podjęli wiele nieudanych prób dotarcia do wnętrza Kurska, sytuację pogarszały również niekorzystne warunki pogodowe. Dopiero w niedzielę zezwolono norweskim nurkom na rozpoczęcie akcji. Zaczęto od sfilmowania wraku, a następnie zbadano kadłub. Do wnętrza Kurska Norwegowie dotarli dopiero w poniedziałek, 21 sierpnia 2000 roku po otwarciu włazu awaryjnego w dziewiątym przedziale. Okazało się, że przedział jest zatopiony, znajdują się w nim ciała marynarzy. Stało się jasne, że nie było szans, by ktoś przeżył. Akcja ratunkowa zostaje przerwana. Wrak Kurska
piotrveyner - #gruparatowaniapoziomu #historia #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne #...

źródło: comment_1606414278JJAbpD13XOcKfS8wtTZs30.jpg

Pobierz
  • 51