Wpis z mikrobloga

Poniższy tekst jest inspirowany tym znaleziskiem:

http://www.wykop.pl/link/2186062/mafia-profesorska-czyli-patologie-swiata-akademickiego/

Na początku chcę zaznaczyć, że nie namawiam nikogo, żeby zgadzał się powyższymi artykułami. Nikt nie musi wierzyć w to, co piszę. To tylko moje obserwacje i subiektywna ocena.


Może ktoś zorientowany będzie w stanie ustalić o kim piszę, ale co mi tam. Nie podaję żadnych nazw, nazwisk itp, to jedynie można się domyślać.

Do rzeczy. Pracowałem na uczelni. Moje doświadczenie w lwiej części pokrywa się z artykułami ze znaleziska. Profesorowie to w większości sitwa, która skupia się przede wszystkim na swojej kieszeni. Niewielu jest naprawdę zatroskanych o poziom szkolnictwa wyższego. A jeżeli są, to na pewno nie są wierchuszką. Kilka przykładów.

Podczas zebrań naszej jednostki dostawaliśmy polecenia od szefa jednostki, żeby studenci, którzy u nas mają dyplom (studia I stopnia, uczelnia techniczna) zdali jak najlepiej. Nie powinniśmy im robić żadnych problemów. Żadnych, tzn najlepiej nie czytać ich prac, nie czepiać się niczego i podpisać od ręki wszystkie papiery. Nawet największych cymbałów mamy puszczać. Następnie wszystkich mieliśmy namawiać na studia magisterskie (oczywiście z dyplomem u nas), bo (tu cytat) "jak nie ma studentów, nie ma pieniędzy, a jak nie ma pieniędzy, nie ma etatów. Może się okazać, że ktoś z was będzie musiał zrezygnować".

Mieliśmy obowiązek napisania raz na rok wniosku o grant. Obojętnie o co. Warunki były dwa. Napisać o kasę (nie o żadne zagraniczne stypendium, czy sprzęt do badań) i jako głównego wykonawcę/beneficjenta należało wpisać nazwisko profesora. Czasem profesor kazał dopisywać swoich przydupasów. Na przykład w wielu projektach pojawiało się nazwisko pewnej pani sekretarki. Tych, których to dziwi, spieszę z wyjaśnieniem. Otóż pierwsza część jej dwuczłonowego nazwiska była taka sama jak nazwisko profesora. Była jego córką. Zdarzało się, że kiedy piszący wniosek otrzymywał grant, to wykonanie badań, opracowanie i rozliczenie było na jego głowie, a sam dostawał marne grosze. Całą resztę brała wierchuszka.

Pod patronatem profesora nasza jednostka wydawała specjalistyczne czasopismo. Na papierze wyglądało wszystko super. Porządna anglojęzyczna nazwa, świetny papier, sporo artykułów. Jedyny feler polegał na tym, że po dobroci nie chciał tam pisać nawet pies z kulawą nogą. No, może czasem na prośbę profesora jakiś jego zagraniczny kolega podesłał coś nadającego się do opublikowania. Dlatego poza obowiązkiem pisania wniosków, każdy z nas był zobowiązany dostarczyć artykuł do tego periodyku. Oczywiście głównym autorem był zawsze profesor. Zasada była prosta. Nieważne czy masz o czym pisać, czy robisz coś godnego publikacji, masz napisać artykuł. Rodziło to ciekawe sytuacje. Raz jedna pani doktor-lizus, kiedy się dowiedziała, że znów musi coś opublikować skomentowała to mniej więcej tak: "To co ja mam tam, ku*wa, napisać? Już przetłumaczyłam i opublikowałam w odcinkach cały mój doktorat. Ja już nie mam czego tam napisać". Ot, naukowiec!

Było u nas kilku "tych lizusów, co to ciągle pełzają przed profesorami, a z czasem sami awansują do towarzystwa". Nie musieli robić nic. Niemalże. Czasem nawet z pisania wniosków i artykułów byli zwolnieni. U jednego pracownika (hehe) naukowego obowiązki ograniczały się do rezerwacji lotów, hoteli i szukania atrakcji na miejscu dla siebie i profesora na czas różnych konferencji. Inny, którego nazwisko (podobnie jak nazwisko poprzednika) pojawiało się przy prawie każdym wniosku o grant, czy projekt miał prowadzić wykłady dla doktorantów w ramach studiów III stopnia. Nie poprowadził ani razu. Zawsze "coś ważnego wypadło". Oczywiście listy puszczał i należało się podpisać, więc oficjalnie zajęcia się odbywały i kasa (niemała) się zgadzała. Kiedyś zacząłem protestować, niestety nie znalazłem poparcia u kolegów doktorantów (większość miała już zadatki na lizusów), a ze strony starszych kolegów spotkała mnie niechęć, a czasem wrogość.

Pracował z nami pewien adiunkt. Niesamowity, wyjątkowy człowiek. Już w czasie studiów zyskał u mnie ogromny szacunek za rozległą wiedzę (nie tylko ze swojej dziedziny) i za sposób przekazywania jej studentom. Zawsze miał czas dla studentów, miał niesamowite poczucie humoru, a przy tym był wymagający. Nie dało się tego człowieka nie lubić. Kiedy zostałem asystentem na uczelni, okazał się być także świetnym kolegą. Niestety profesorowie i ich przyboczni niszczyli człowieka przy każdej okazji. Blokowali rozwój jego kariery, torpedowali jego wnioski o wyjazdy zagraniczne, zawsze pierwszy dostawał "propozycję nie do odrzucenia", kiedy pojawiały się jakieś niewdzięczne zadania do wykonania (np prowadzenie wykładów na drugim końcu polski w zastępstwie za profesora, za psie pieniądze), był nieustannym obiektem często niewybrednych żartów. Na szczęście czasem potrafił się odgryźć nawet profesorom, a lizusy wiedziały, że mogą sobie z niego dworować tylko przy szefie (profesorze).

Na chwilę obecną wystarczy. Może później coś dopiszę.

#truestory #patologia #studbaza #uczelnie #patologianauczelni
  • 1