Wpis z mikrobloga

Obiecałem tu:

(http://www.wykop.pl/wpis/9705572/ponizszy-tekst-jest-inspirowany-tym-znaleziskiem-h/)

że będzie ciąg dalszy.

(Wołam taktyka @psychob).

Tak jak poprzednio nie będzie tl;dr.

Nawet nie wiem jak by to streścić.

Na własnej skórze przekonałem się jak małostkowi są ci wielcy profesorowie, dziekani, rektorzy, kiedy idzie o kasę. Nawet tę niewielką. Ja i kilku moich kolegów otrzymywało stypendium doktoranckie z innych środków (z innej puli) niż pozostali doktoranci. Taki eksperyment, mniejsza o szczegóły. Fakt ten pozwolił władzom uczelni nałożyć na nas wszystkie obowiązki jakie regulamin przewiduje dla doktorantów, pozbawiając nas jednocześnie wszystkich przywilejów (nawet o legitymację studenta/doktoranta musieliśmy się kłócić). Kiedyś doktorantom przyznano jakąś jednorazową wypłatę środków. Nas pominięto. W skali wydziału chodziło o niewielką kasę. Mniejszą niż miesięczny koszt zakupu papieru toaletowego. Dla każdego z nas byłby to jednak spory zastrzyk gotówki. Poszliśmy razem do dziekana, żeby o tym porozmawiać. Dziekan przez kilkanaście minut wykładał nam, że nie zasługujemy na tą kasę, że moglibyśmy się poświęcić dla dobra ogółu, że przecież on sam zrezygnował z części wypłaty dla dobra wydziału itp. Mnóstwo słów, zero argumentów. Ostatecznie powiedział, że tych pieniędzy nie ma, że możemy iść do naszego szefa (profesora), bo on powinien je mieć. W wolnym tłumaczeniu znaczyło to mniej więcej: "spier***ajcie, nic nie dostaniecie". Później własnymi kanałami dowiedzieliśmy się, że kasa dla nas była. Co się z nią stało? - pytanie retoryczne.

Skoro piszę o dziekanie. Kiedyś na inauguracji roku akademickiego powiedział, że dołoży wszelkich starań, by studenci semestru dyplomowego bezboleśnie zdobyli dyplom po to, by później wszyscy oni "prosto na magisterskie czwórkami szli". Obietnicy dotrzymał. Dyplomu nie zdobyli tylko ci, którzy ewidentnie tego nie chcieli. Kasa musi się zgadzać. Studenci dla władz wydziału to były "głowy", które prosto się przeliczało na dutki.

Zanim studenci zdobędą dyplom, muszą chcieć przyjść do nas studiować. Musi przyjść ich jak najwięcej, bo to przecież "głowy". Kiedyś w ramach wygranego projektu nasz profesor dostał kasę na akcję promocyjną studiów w naszej jednostce. Od profesora dostaliśmy dyspozycje, że mamy tak działać i takie rzeczy opowiadać, żeby kandydatów było jak najwięcej. Jeździliśmy więc do szkół średnich w okolicy i "zachęcaliśmy". Właściwie to była bezczelna agitacja (niczym nie różniąca się od rzucania politycznej kiełbasy wyborczej). Prezentacja, materiały promocyjne, foldery, ulotki, miodzio! Potencjalni studenci widzieli piękne budynki, bogato wyposażone laboratoria, na pytania odpowiadaliśmy, że jest super, cudownie, same korzyści. Później kiedy prowadziłem z tymi studentami zajęcia w ławkach w salach wykładowych, bo laboratoria były zamknięte, "w remoncie", itp widziałem jak dociera do nich, że zostali oszukani.

Kiedy już nie byłem na uczelni spotkałem kumpla z liceum, który robił doktorat na mojej uczelni (na innym wydziale). Wcześniej doszły mnie słuchy, że już się obronił. W pierwszych słowach pogratulowałem mu. Podziękował. Rozmowa zeszła na inne tematy. Pytałem co u niego. Wybierał kasę z bankomatu i szedł właśnie kupić pierścionek zaręczynowy. Super! Same dobre wieści! I znów pogratulowałem. Tym razem odważnego kroku w związku. Jego reakcja mnie zaskoczyła. Spojrzał na gotówkę, której jeszcze nie zdążył schować i się popłakał. Patrzałem na faceta, który zawsze był twardzielem, a który stał w środku miasta miał łzy w oczach. Nie pytałem o co chodzi. Sam powiedział. Powiedział, że dobrze zrobiłem, że zrezygnowałem. Okazało się, że badania do pracy doktorskiej finansował z grantu. Był nawet w ramach badań za granicą. Wszystko się świetnie układało. Obronił doktorat, rozliczył grant, a wtedy profesor mu powiedział, że co prawda praca doktorska jest gotowa, grant rozliczony, ale badania nie są skończone. Trzeba je kontynuować. Co prawda uczelnia nie ma środków na etat, ale przecież w grancie było sporo kasy, pewnie coś zostało i to właśnie niech będzie jego wypłatą. Przez rok miał pracować za darmo, żeby "odpracować". Nie znam więcej szczegółów, nie wiem jakich jeszcze argumentów użyli, ale chłop się zgodził. W ten sposób został klientem profesora i jego otoczenia. Miał siedzieć cicho, merdać ogonem i dziękować za każdy ochłap, jaki spadnie z pańskiego, to znaczy z profesorskiego stołu.

Na razie tyle.

Jak będę miał siły, to powstanie odc. 3.

#truestory #patologia #studbaza #uczelnie #patologianauczelni
  • 6
@christophoros: Moja mama pracowała na uczelni (była adiunktem) i też zrezygnowała po podobnych przeżyciach jak Twoje. Szczegółów nie znam, nie dopytywałem, ale wiem że nie były przyjemne.

Z ciekawszych rzeczy:

1. Zdarzali się studenci niepełnosprawni intelektualnie, którzy poprostu nie byli w stanie przyswoić podstawowych informacji. Z takimi studentami na zajęcia chodzili rodzice. Moja mama prowadzi zajęcia na 4 semestrze, a tu w grupie jest chłopak z jakimś porażeniem mózgowym i mama,
@jasamek: Właściwie jedyne czego żałuję po odejściu z uczelni, to możliwość pracy ze studentami. Lubiłem to. O studentach mądrych inaczej, pyskatych lub ze znajomościami znalazłoby się kilka kwiatków. Nie obiecuję, że w najbliższej przyszłości, ale spróbuję coś o tym napisać.