Wpis z mikrobloga

Rok temu zaplanowałem sobie siedem dni wolnego pod rząd, chyba pierwszy raz w tej dekadzie. Wędka, ryby, zanęta, zapach żywiołu... ach! Wolność! Na samą myśl normalnie gęsia skórka.
Zyga - tak znajomi mówią na Zygę - każdego lata urządzał wypad z roboty nad zalew i zarezerwował mi specjalnie wcześniej wolne miejsce na łodzi znajomego. Moja żona - kobieta przeciętnie wyrozumiała - nie mogła nic wiedzieć.
Był to więc rok pod znakiem planowania i ciężkich wyrzeczeń.
Zamiana urlopu z Romanem za nocki. Rezerwacja terminu ze skierowania na NFZ. Zabukowanie i wpisowe na sanatorium. Regularny procent dla lekarza za kolejne wizyty. Nawet kamyczek w ulubionych Kubotach, dzień w dzień, dla lepszego efektu utykania. Wszystko to doskonale zgrane w czasie na sam środek sierpnia. I wszystko po to, aby pod pretekstem rehabilitacji nogi nie tłumaczyć się JEJ z wyjazdu.
Baśka - bo o niej-JEJ mowa - jest jak ta z piosenki Wilków. Miała fajny biust. Z naciskiem na "miała". Reszta to typowa Grażyna. Kiedy się #!$%@?, nie wybucha od razu jak jakaś Karyna tylko knuje. A człowiek uśmiechnięty, nieświadomy jak pająk nad którym wisi cień kapcia czy gazety... i tak kroczy ziemskim łez padołem...
Dzień przed planowanym wyjazdem nie dała nic po sobie poznać. Spakowała mi ulubioną pidżamę w błękitne paski, klapki, akcesoria do golenia. Zrobiła nawet kanapki na drogę. Nie wiem tylko po co dała mi, aż dwie pary zapasowych skarpet. Przecież wyjazd był zaplanowany tylko na tydzień. Już to mogło naprowadzić mnie na trop, iż coś jest nie tak. Moją czujność uśpiły jednak marzenia o pół-metrowym okoniu.
Gdy zbliżała się pora obiadowa z kuchni doszły nieznane mi do tej pory zapachy. Stół zaścielony. Siadam. Żona kładzie talerz, rozpromieniona oznajmiając:
- Schab po niemiecku.
No #!$%@?.
Człowiek wyjeżdża na tydzień, chce zjeść porządny obiad, bo wiadomo jak karmią w "sanatorium", a ta mi wyjeżdża ze szwabskim daniem?! Jakby polski schab był jakiś gorszy!
Stanowczo jej powiedziałem:
- Basiunia, kochanie moje, przecież wiesz, że mnie mierzi na słowo "sznycel", a co dopiero jakieś danie po niemiecku! Za co?!
Mokra szmata do zmywania garów wyprowadzona backhandem z prędkością 50mPh to nic w porównaniu z dreszczem jaki przeszedł mnie chwilę później. Wycierając lico rękawem polara po bezpardonowym ataku, skierowałem wzrok na niewielki kanciasty lśniący przedmiot przykryty delikatnie sosem na środku kotleta.
To był kamyk.
Noszony dzień w dzień, przez rok, w zapoconym klapku.
Tego dnia już nie jadłem. Tak minął mi pierwszy dzień urlopu...

Na drugi dzień ona od rana oglądała telewizję, ja siedziałem w kuchni. Czekałem na odpowiedni moment, żeby zapytać co z obiadem. Przez okno zauważyłem jak Zyga i reszta chłopaków, za płotem, pakuje podbieraki do bagażnika. Wyszedłem zagadać pod pozorem wyniesienia śmieci.
Kiedy się zbliżałem wszyscy jak na komendę zaczęli odwracać wzrok. Przeszedłem zmieszany obok i wrzuciłem worek do kontenera. Dopiero wracając spostrzegłem, jak z okna Baśka filuje czy nie ośmieliłem się odezwać do kogoś zanim ją przeproszę. Kochane chłopaki, olali mnie dla mojego dobra. Wzruszyłem się. Każdego twardziela coś ukłuje w głębi, jak go ktoś po ludzku potraktuje.
Nie wiem czy Barbara postanowiła dać mi szansę za dobre sprawowanie, czy plan uknuła już rok wcześniej widząc jak wdrażam swój w życie. W każdym razie nie omieszkała wykorzystać całej okazji, aby przypomnieć mi o wszystkich drobnych remontach planowanych od 84-go. W ten sposób miałem odkupić swoje winy.
Barbara jak mówiłem jest osobą do imentu wredną. Może nawet postanowiła zainicjować cały plan we wspomnianym roku 1984. Wtedy urodził się młody. Raz w pierwszym miesiącu jego życia powiedziałem z nudów, że "nie mam co robić". Wszystkie zadania spisywała od tego czasu w zeszycie, po czym chowała go do szuflady z książeczką mieszkaniową. Zeszyt nie miał okładki. Specjalnie, żeby co miesiąc to co nie zrobione rzucało się prosto w oczy.
Na początku z ich wykreślaniem było łatwiej:
- akwarium, które było do sklejenia w tydzień pękło i się rozsypało - odhaczone.
- boazeria odstawała w przedpokoju, ale szwagier po wódce się #!$%@?ł z łokcia i się domkło - odhaczone.
- próg luźno latał, młody zrobił sobie z niego miecz i dostał od matki ojeb - odhaczone.
Z dumą usuwałem z listy kolejne rzeczy.
Do tego przechodziły wymówki, że a to sąsiad nie miał pożyczyć przysłowiowej "dwunastki", a to miał tylko zero-siódemkę. Czilałt jak to mawia młody.
Dopiero z czasem dzieci dorastają, a kobita siedzi ciągle w domu i knuje. Człowiek z kolei zmuszony jest wykonywać coraz więcej poleceń. Do tego jakiś zaszczuty i taki jakby mniejszy się robi...
W ten sposób przez lata lista raz się zapełniała, raz chudła. Zamazane kartki były wyrywane, tak, żeby zawsze na wierzchu widniały niezrealizowane plany.
Dziś, po 30 latach jak moja żona coś powie, to to robię, bo nie będę potem jak jakiś pantoflarz przepraszał.
Jak mówiłem musiałem w jej oczach odkupić swoje winy. Wziąłem więc do ręki zeszyt i powykreślałem to co się zepsuło od ostatniego czasu gdy miałem go w dłoni. Zostały dwie kartki. Głównie pierdoły, ale były też dwa grubsze projekty. Zza mojego ramienia wychynęła Baśka i wyrwała kajet wrzeszcząc:
- Wybieraj która! - wskazała na kartki.
- Ale co... - próbowałem dopytać o co chodzi.
- Wybieraj! - rykła i ponaglająco pikowała paluchem na brulion.
Wspomnianymi większymi projektami były markiza i oczko wodne. Oba na osobnych kartkach. Dylemat. Oczko z Heńkiem żeśmy już dawno wykopali, tylko kamieni nanieść i zalać. Markiza była co prawda też kupiona, ale długa na cały taras i ciężka. Leżała od zimy w garażu zakupiona po promocji w Lirojmerlinie. Wskazałem kartkę z oczkiem.
- Ta odpada - oznajmiła Barbara, po czym wyrwała kartkę na której widniała markiza i wręczyła mi ją.
- Dopóki tego nie zrobisz nie dostaniesz żreć - oznajmiła.
- Ale... - próbowałem oponować, bez skutku, Baśka odwróciła się na pięcie i zaczęła wychodzić.
Nie jadłem już dobę, a kartka zapisana była z dwóch stron. Niedoświadczeni mężowie zawsze biorą się za ambitne projekty, żeby zaplusować. "Zrobię markizę to może chociaż kolację dostanę". Nic bardziej mylnego. Wolałem zrobić 3-4 mniejsze rzeczy, żeby mieć więcej skreśleń na liście. Pozostało wziąć się do pracy. I tak:
- "wymiana kranu w kuchni" - dwie godziny
- "szafkę wynieś do schowka" - dwa kwadranse
- "to to takie tam co tak lata" - pół godzinki i machnięte
- "pralkę rozkręć, bo wpadło 5 zł" - godzina z hakiem, ale wpadło na browar
- "halogeny na suficie wymień" - też godzina z hakiem bo kable poszły
20:00 na osi, pora się zameldować. Cztery skreślenia na kartce - chyba całkiem nieźle. Poczekałem jeszcze pół godzinki przycupnąwszy na pufie, bo akurat leciało "Na wspólnej" i nie chciałem przeszkadzać. Po seansie Barbara spojrzała niechętnie na kartkę. Uniosła jedną brew, po czym powiedziała:
- W garku masz na kuchni, tylko ogień włączyć i podgrzać.
Zacząłem się oddalać promieniejąc w duchu na myśl o posiłku, ale wtem usłyszałem:
- A te pięć złotych z pralki?
Posłusznie oddałem bilon.
W kuchni włączyłem gaz i podgrzałem gar z sosem w którym pływało mięsko. Po pięciu minutach wyłowiłem je wprost na talerz na którym czekały już ziemniaki, tak, żeby sos spływał po nich jak czekoladowa polewa na najlepszych lodach.
I wtedy okazało się, że daniem wieczoru był schab. Wczorajszy schab po niemiecku. Tylko w innym sosie.
Łkałem za każdym kęsem. Tak minął mi drugi dzień urlopu.

Mijał dzień za dniem. Nie mogłem się doczekać kiedy będę mógł wrócić do ukochanej pracy i cieszyć się wolnością. Ale, żeby wrócić na łaski zostało jeszcze kilka najgrubszych pozycji do wykreślenia. W tym #!$%@? markiza, a nadszedł już piątek wieczór. Przedostatni dzień wolnego. Potem praca codziennie do 17:00... nie wyrobisz, po prostu nie wyrobisz. Dodatkowo w miarę jak lista się skracała wcale nie jadłem lepiej. Samo żarcie z mikrofali, albo jakiś rozmrażany bigos czy krokiety. Do tego ilościowo jak u Amaro. Schudłem ze trzy kilo.
- Jutro matka z ojcem przyjeżdża - usłyszałem kładąc się do łóżka. Tego jeszcze brakowało.
- Masz rzucić wszystko i zadbać o jedną rzecz. Matka mi zawsze powtarza, że gdzie nie pojedzie to są markizy, a u nas nigdy nie ma. Ona je strasznie kocha, mimo że większość ludzi, a nawet ja uważa je za gówno.
Sam nie byłem nigdy ich zwolennikiem. Kawał płachty, paski w dwóch kolorach. Taki daszek, ktory razie deszczu przecieka, bo jest z materiału zmaiast z plastiku. Co tu lubić? W dodatku ciężkie cholerstwo, w tynku trzeba dziury robić. Kilka godzin harówy, żeby stara krowa mogła sobie posiedzieć w cieniu. I to w mojej chałupie.
- Załatw to, żeby przyjmenie się siedziało podczas deseru na ganku, a ja zrobię normalny obiad. Z resztą listy już daj sobie spokój.
Spojrzałem na nią jak w dniu ślubu. Czułem wdzięczność.
Baśka pojechała z samego rana na targ do sąsiedniej miejscowości. W drodze powrotnej miała zgarnąć teściów.
Od razu przystąpiłem do działania. Ustaliłem miejsce i wysokość montażu, rozstaw otworów, wypoziomowałem i przystąpiłem do wiercenia. Po dwie dziury z każdej strony. Jeeeeeedna. Druuuuuga. Trzeeeecia. Czwwww.... czwwww.... no #!$%@?. Nie idzie.
Spojrzałem fachowym okiem - ciemno jak w dupie u murzyna. Włożyłem do środka wiertło i postukałem chwilę. Rura. Otwór głęboki na 10 cm. Powinno być 15 zgodnie z instrukcją, ale to przecież tylko jedna śruba, na dzisiaj, najwyżej się poprawi.
Zamocowałem zwiniętą markizę zgodnie z dalszą instrukcją. Z godzinę się gimnastykowałem, żeby ją wyrównać i skręcić. W miejsce czwartego otworu powędrował nieco mniejszy kołek. Nawet nie widać różnicy. Solidna robota.
Pora na test.
Rozwinąłem markizę za pomocą obrotowej wajchy. Ale brzydkie gówno. Rozwinięta do połowy już zasłaniała cały ganek, ale chciałem sprawdzić czy sięgnę nią do stojących obok tui. Po kolejnej chwili kręcenia jedno z ramion naprężyło się wyraźnie po czym wydało dziwny dźwięk i utknęło. Ani w jedną, ani w drugą stronę. Jak to się mówi nic na siłę, wszytsko młotkiem. Postukałem więc chwilę na lewarach i zawiasach. Nic. Ramiona wydawały się naginać całą konstrukcję coraz bardziej w dół, musiałem szybko czymś je podeprzeć.
Szafka wyniesiona do schowka zapchana była już konfiturami i blokowała skutecznie dojście do miotły. Kto to tak poustawiał?! Pięć minut zajęło mi dojście do tego którędy mogę je wyjąć bez przemeblowania.
Z góry w międzyczasie dobiegł mnie niepokojący dźwięk okrętu ścierającego się z nabrzeżem. Zacząłem biec. Kijem niechcący strąciłem wazon. Duży, czerwony wazon. W zasadzie nie wiem czemu go nigdy nie lubiłem.
Kiedy wychodziłem z zakrętu w salonie w drzwiach balkonowych ukazał mi się obraz jakiego obawiałem się najbardziej. Cała konstrukcja zdążyła wygiąć się tak, że krańcem dotykała niemalże ziemi. Górne śruby zdążyły już odpaść i całość trzymała się na jednej normalnej i jednej krótszej. Krhhhhhhh. Kolejny dźwięk usłyszałem podnosząc i wspierając markizę na przyniesionym kiju. Ręce zlane potem. W ogóle cały zlany byłem potem. Nie, to nie pot. Z dziury w której ulokowana była krótsza śruba zaczęła płynąć stróżka wody, a po chwili wręcz mały wodospad. Markiza dalej się chwiała. Potrzebny był drugi kij.
Piwnica! Tam powinna być druga miotła. I co ważniejsze główny zawór. Biegłem co sił. Niestety w momencie zakręcania zaworu było już za późno. Ocieplana styropianem ściana namokła, puścił kawałek tynku, puściły śruby... całość gruchnęła szczerbiąc deski na ganku.
Przez pozostałe do przyjazdu trzy godziny pracowałem jak szalony, ze zdojoną siłą i skupieniem. Szpachla, mierzenie wiercenie na nowo. Znów mierzenie. Gotowe.
Co prawda tym razem odkręciłem markizę tylko do połowy i dla pewności wsparłem kijami, ale zdążyłem ogarnąć taras, a nawet postawić na nim delicje i dzbanek z kawą.
Do domu w tym momencie zawitała Baśka z rodzicami:
- Basiunia! Przecież ja wam ten wazon na rocznicę kupiłam! - przypomniałem sobie skąd nienawidziłem tej ceramiki, kiedy usłyszałem głos teściowej. Oczywiście zapomniałem posprzątać z tego wszystkiego.
Ciężki tupot. W drzwiach balkonowych stają we dwie. Teściu trochę z tyłu.
- Jezu jak tu naniszczone! Coś Ty zrobił z tą ścianą! Co to za badziewie... - zaczęła żona.
- Przecież to już dawno wyszło z mody. Nie rozumiem jak mogłaś poślubić kogoś tak bardzo pozbawionego gustu - dodała jej matka, patrząc na efekty mojej pracy, a ja pomyślałem jaka z niej suka. Człowiek naraża życie tylko dla jej wygód i taki brak wdzięczności?
- Miałeś zrobić jedną rzecz! Gdzie są ciastka ja się pytam! - znowu wtrąciła Baśka
Zdębiałem. Nie gadaliśmy o żadnych ciastkach. Nie ryzykowałbym obiadu po tygodniu głodówki ze względu na jakieś ciastka! Spojrzałem zdezorientowany na delicje i nieśmiało wskazałem je palcem.
- Miały być markizy!!!
- Oooo, to nie będzie? A ja tak bardzo lubię markizy - dodała teściowa.
Tego dnia nic nie jadłem.


#pasta #gownostory #tworczoscwlasna
  • 3