Wpis z mikrobloga

Polecam 17 letni artykuł Tomasza Toszy

Sporo ostatnio mówiłem o BRD. Kiedyś napisałem o tym reportaż. 17 lat temu. Czy wiele się zmieniło w podejściu Polaków do jeżdżenia po drogach?


NIECH PAN TAM JEDZIE PO DESZCZU

LEAD: Kto by tam patrzył na jakieś znaki. Antyradar milczy. Nikt nie błyska światłami. Jak się pojedzie wolniej, to może przecież spaść produkt narodowy brutto

W Brudzowicach to nie jaskółki zapowiadają deszcz. Pewniejsze od ptaków są lawety. Zbierają się przy drodze. Cztery, czasem siedem.
Po deszczu słychać tylko wycie karetek pogotowia i policyjne radiowozy.
Jedna niedziela: osiem wypadków, trzy trupy, czternaście rozbitych aut, w tym samochód wiozący generała policji.
Jeden rok: ponad trzysta rozbitych aut.
Siedem ostatnich lat: co najmniej 32 zabitych, ponad 200 rannych.

Serce do przeszczepu

Nie wiadomo, dlaczego kierowca mercedesa zaczął hamować tak późno. Nie widział wypadku? Rozświetlonych lawet, migoczących lamp? Zagapił się?
Przód auta zanurkował. Nie słychać pisku opon, było zbyt mokro. Samochód zatańczył, jeden obrót, drugi, odbicie od bandy. Laweciarze rzucili się do ucieczki. Mercedes wbił się bokiem w stojący na poboczu samochód pomocy drogowej, która wyciągała rozbite kwadrans wcześniej inne auto.
Fotel kierowcy był węższy od zagłówka.
Pasażerka już nie żyła (złamane żebro przebiło serce), mężczyzna gasł, kiedy laweciarze wyszarpywali go spomiędzy blach. Nogi w strzępach, miednica w kilku kawałkach.
Przybiegł lekarz z jednego z samochodów, które utknęły na zablokowanej drodze. Dłonią wygrzebał resztki wymiocin z ust kierowcy. - Czy ktoś ma maskę do sztucznego oddychania? - krzyczał. Laweciarka, dziewczyna po szkole pielęgniarskiej, odsunęła lekarza. Zwinęła gazę na pół. - Ty rób masaż serca! - poleciła.
Serce zaskoczyło na krótko.
Było zdrowe i silne - poszło do przeszczepu. Miało 41 lat. Kobiecie lekarze pobrali rogówkę i skórę z ud i ramion.

Pół metra bandaża

To nie jest zła droga. Inaczej: to jedna z lepszych dróg w Polsce - dwie jezdnie, cztery pasy, gładki asfalt, bez dziur, bez przełomów, bez kolein. 46 tysięcy samochodów dziennie. Średnio dwa tysiące na godzinę.
Na poboczu: kawałek tablicy rejestracyjnej (biała, numer warszawski), złamana wycieraczka, obudowa od lusterka (passat), gumowa uszczelka drzwi, złożona na pół przednia szyba z winietkami autostradowymi Czech i Austrii, styropian ze zderzaka, tylna lampa laguny, pół dekla na koło od mitsubishi, prawie cały dekiel od audi, jakaś plastikowa obudowa ze znaczkiem skody, odbłyśnik lampy mercedesa (jak nowy), resztki opony z napisem "fury" (czyli furia), jeszcze dwa lusterka z rozbitymi szybami (bordowe metalik i niebieskie), przecięte pasy od dziecięcego fotelika, pół metra bandaża ze śladami krwi.

Policjanci z drogówki powiedzieli: - Chce pan widzieć wypadek na żywo, to niech pan tam jedzie zaraz po deszczu. Ma pan 95 procent szans.
Tam, czyli na Drogę Krajową numer 1, kilometr 511 + 350 metrów, jezdnia prawa, kierunek do Katowic. Do Brudzowic pod Siewierzem. Niespełna 40 kilometrów przed Katowicami.

Otoczony mgiełką wody

Piątek po południu, 21 września. Ciepły front przyszedł z zachodu, gęste niskie chmury, mżawka. Na taką pogodę czekałem kilka dni.
Na jedynce tłok. Prawym pasem pełzną wielkie ciężarówki: kopcące liazy, kamazy, tatry, przedpotopowe jelcze, każdy wiezie po trzydzieści ton węgla. Między nimi kaszlą małe fiaty, pordzewiałe skody. Lewym pasem przemykają lepsze wozy. Co chwila z kolumny ciężarówek wyrywa się na lewy pas tirowiec. Czarna laguna poradziła sobie z zawalidrogą, wciskając się wężykiem na prawy pas, wyskoczyła mu przed maską.
Za Dąbrową Górniczą jezdnia jest już mokra. Mijam skrzyżowanie w Siewierzu. Boję się.
Rano policjanci pokazywali mi meldunki z wypadków, widziałem zdjęcia. Przez kilka ostatnich dni słuchałem opowieści laweciarzy, rozmawiałem z ludźmi, którzy przeżyli Brudzowice. Widziałem, co wyprawiają tu kierowcy.

Zwalniam do przepisowych 70 kilometrów na godzinę. Wyprzedza mnie tir otoczony mgiełką rozpylonej wody. Podmuch spycha na pobocze. Po plecach chodzą mi dreszcze.
Podjeżdżam do szczytu górki, we wsi jest skrzyżowanie, na którym muszę zawrócić. Jadę lewym pasem, od dwustu metrów sygnalizuję zamiar skrętu. W lusterku widzę wściekłe błyskanie światłami, żebym ustąpił drogi. BMW śmiga z prawej. Po kilkunastu sekundach nie widzę nawet jego świateł - jechał 130, może 150 kilometrów na godzinę.
Do zjazdu w pola, gdzie mogę bezpiecznie czekać na wypadek, zostało pięćset metrów. Najpierw tablica: "Kontrola radarowa". Za nią znak: "Uwaga: Wypadki". Za nimi dwa znaki: "Ograniczenie prędkości: 70". Ponadwymiarowe, takie jakie stawia się na autostradach. Teraz łomocą zatopione w asfalt czerwone pasy zwalniające. Sam zakręt - wielka tablica: Czarny punkt. Ilu zabitych (2), ilu rannych (16). Pełna fikcja - liczby były nieaktualne już w dniu, kiedy ją stawiali trzy lata temu.
Pięć lawet już czeka.

Tam były jakieś znaki?

Łuk w lewo. Na mapie nie jest nawet zaznaczony. Przestało padać, więc za chwilę rozbije się jakieś auto. Laweciarze rozmawiają:
- A pamiętasz dziewczynę z tego samochodu, którego dach zrównał się z przednią i tylną maską? Tę bez czucia od pasa w dół. Okazało się w szpitalu, że skróciła się o trzy centymetry, bo jeden z kręgów szyjnych rozpadł się na kawałki.
- To było w lipcu, jak ten Bułgar rozwalił mercedesa i się zapalił?
- Dokładnie wtedy. Cały dzień był porąbany. Jaki jest rekord lipca - chyba wywieźliśmy 28 aut w ciągu jednego dnia?
- Ja naliczyłem 32.
- Rzeczywiście. Ta baba we fiacie rozwaliła pięć aut, zanim się zatrzymała.
- A pamiętasz, jak Tadkowi rozbili lawetę?
- Wyciągałem wtedy z rowu mazdę, która rozwaliła mercedesa. Spojrzałem tylko, jak z górki zasuwa volvo 440, widzi cały bajzel, daje depa na hamulec i zaczyna kręcić śmigło na kołach. #!$%@?ć, krzyknąłem.
- Wiozłem ostatnio klienta do Warszawy, pięknego merca skasował, sam wyszedł bez szwanku. Pytam go: Czemu pan nie zwolnił? On: Tam były jakieś znaki?
- Zabawne. Jak z tym biznesmenem, którego podwoziłem do Sosnowca. Otrzepał garnitur, wyciągnął komórkę i dzwoni, żeby na niego poczekali z podpisaniem kontraktu, bo właśnie miał wypadek, ale już jedzie dalej. I daje mi trzysta złotych, żebym go podwiózł lawetą...
- Dziwisz się, czas to pieniądz. Pamiętasz tego gościa, który stał dziesięć minut na blokadzie policyjnej po wypadku? Tak chciał nadrobić czas, że wystartował z piskiem opon i po trzystu metrach owinął się dachem dookoła drzewa.
- A co z dziewczyną z tego rozbitego opla z niedzieli?
- Zmarła w szpitalu. Pęknięta wątroba, śledziona.
- Szkoda. Bo ładna była.

Prędkość, poślizg, trzeźwi

Niedziela, 17 września.
Meldunki policji:
Godzina 3.45, Brudzowice. Fiat. Kierowca nie dostosował prędkości jazdy, na łuku drogi stracił panowanie nad pojazdem. Trzeźwy.
Godzina 9.00, Brudzowice. Passat, na śliskiej jezdni kierowca stracił panowanie nad pojazdem, uderzył w tył jadącego przed nim VW golfa i zjechał na pobocze. Kierowca i pasażer lekko ranni.
Pasażerem był zastępca komendanta głównego policji generał Władysław Padło. Śpieszył się do Katowic na uroczystości katyńskie.
Godzina 10.30. Kierujący renault laguną stracił panowanie nad pojazdem i uderzył w prawidłowo stojący na poboczu radiowóz komendanta policji z Siewierza. Kierowca trzeźwy. Przyczyna: niedostosowanie prędkości.
Godzina 11.20, Brudzowice. Fiat. Na łuku drogi. Nie zapanował. Trzeźwy. Prędkość.
Godzina 12.45, Brudzowice. VW polo. Jak wyżej.
Godzina 16.55, Brudzowice. Kierujący samochodem opel kadett stracił panowanie nad kierownicą, uderzył w bariery energochłonne, wzbił się w powietrze, przeleciał około 30 m, obracając się w powietrzu i uderzył dachem w dach prawidłowo jadącego poloneza. Na miejscu zginął kierowca i pasażer opla, kolejna pasażerka umarła po przewiezieniu do szpitala. Trzy podróżujące polonezem osoby w stanie ciężkim.
Godzina 17.30. Kierowca samochodu osobowego marki Ford podczas hamowania nie zapanował nad pojazdem i zderzył się z mercedesem. Prędkość. Kierowcy trzeźwi.
Godzina 18.00. Kolizja trzech samochodów: peugeot, ford, mercedes. Nadmierna prędkość. Poślizg. Wszyscy trzeźwi.
Przez cały dzień padał deszcz.

Tak wygląda ludzki mózg

Na rogatkach Siewierza Radosław i Marzena Sławkowie mają plac, na który zwożą rozbite wozy. Wybebeszone wraki, okryte folią - właściciele jeszcze w szpitalach albo rodziny ofiar nie zdążyły się zgłosić.
Marzena - piękna, wysoka dziewczyna, pielęgniarka - prowadzi do wraku.
- Co to było za auto? - pytam. Zmiażdżone blachy, wydarty dach, jak pognieciona kulka papieru.
- Opel kadett. Proszę popatrzeć na podsufitkę. Te różowe... Tak wyglądają kawałki ludzkiego mózgu.
Miękną mi kolana. Ona mówi dalej: - Nie mam pojęcia, z jaką prędkością trzeba jechać, żeby uderzyć w barierę z taką siłą, by ją przerwać, wybić się w powietrze, lecieć 30 metrów, kręcąc korkociąg. 160 kilometrów na godzinę? - zastanawia się. - W tym aucie było radio i głośniki za kilka tysięcy złotych, a opony były kompletnie łyse.
- Dlaczego mówią na was laweciarzy, sępy? - pytam.
- Bo nie wiedzą, że ja i mój mąż Radosław mamy skończone kursy ratownika medycznego, że jeszcze jedna załoga lawety jest ratownikami. Bo myślą, że my się cieszymy, że ludzie się tam rozbijają.
- Wie pan, kiedy byłam najszczęśliwsza? Jak kiedyś z leżącego na dachu samochodu wyczołgała się dziewczyna i śmiała się, że nic się jej nie stało, że przeżyła.
2 lipca sama otarła się o śmierć. Jak zwykle po deszczu stała lawetą z włączonym radiem w polach obok zakrętu. - Gdy ktoś wyleci, to najpierw to słychać. To stało się dziwnie cicho - opowiada. - Kątem oka zauważyłam, że samochody zwalniają, mrugają światłami. Okazało się, że na drugim pasie w poprzek stoi dostawczy mercedes. Tak go obróciło? - pomyślałam. Wysiadłam i dopiero wtedy zauważyłam, że bandy leżą wyciągnięte. Przeleciał na drugą stronę. Zrobił się korek, biegnę bez zastanowienia między autami do dostawczaka. Widzę jak z góry zasuwa audi i zaczyna go obracać. Jezu! Uciekam między auta, na oślep. Jak najdalej, bo zaraz przywali. Łomot. Koło ucha gwizdnęła mi walizka, która wyleciała przez przednią szybę audi. Zrobiło się cicho. Stanęłam, audi w rowie, sześć rozbitych aut. Żyję.
Marzena Sławek reanimowała kierowcę mercedesa, który wpadł w poślizg i rozbił się o lawetę na poboczu. Potem po wrak przyjechała siostra ofiar. Mieli pensjonat w górach, dorabiali się całe życie. Auto miało miesiąc. Wymarzone. Ona mówiła, że jeśli będzie miała mercedesa okularnika, to będzie miała wszystko i może umierać. On nigdy nie miał garnituru. Pierwszy kupił tydzień przed wypadkiem. Żartował wtedy, że będą go w nim chować.
Kierowcom przestało zależeć na życiu
Policjanci z zawierciańskiej drogówki świętowali powstanie powiatów jak mało kto - wraz z nowym rokiem 1999 brudzowicki zakręt śmierci przejmowali (wraz z całym powiatem ziemskim) ich koledzy z Będzina.
- Zbierał pan kiedyś do worka kawałki człowieka, a może szukał pan w nocy urwanej ręki, która poleciała gdzieś w krzaki? - pyta jeden ze starszych policjantów z Zawiercia. - Albo oglądał ciało młodej kobiety, której blacha ucięła głowę? Jeśli nie, to nigdy pan nie zrozumie.
Nadkomisarz Stefan Szczechla, naczelnik wydziału ruchu drogowego zawierciańskiej policji, w drogówce przepracował 15 lat, ale tego, co się dziś dzieje na drogach, nie potrafi pojąć. - Kierowcom przestało zależeć na życiu - mówi.

Źle zaczęło być siedem lat temu. Po remoncie drogi. - Dopóki tam były głębokie koleiny, nic niezwykłego się nie działo - mówi naczelnik Szczechla. - Mało kto o zdrowych zmysłach próbował przez łuk przejechać szybciej niż setką. Bo to nie zakręt zabija, ale szybkość. Tu jednak to chyba nie tylko prędkość. W tym zakręcie jest coś niedobrego. Przejeżdżając przez niego, trzeba na środku łuku jeszcze dokręcić kierownicą w lewo. Gdy samochód jedzie zbyt szybko, to nie wystarczy dokręcić, trzeba jeszcze przyhamować, a na śliskiej jezdni powoduje to zarzucenie tyłem, poślizg.

Czerkawski w BMW, Olbrychski w peugeocie

Ile aut rocznie rozbija się na łuku w Brudzowicach?
Policja jest pewna tylko trupów i ciężej rannych w wypadkach. - Wiemy, że większość zdarzeń odbywa się bez naszego udziału. Rozbite samochody lądują na lawetach, kierowcy nie wzywają nas, bo nie chcą ryzykować mandatu - tłumaczy podkomisarz Arkadiusz Miśta z będzińskiej drogówki. Właśnie dlatego przez pierwszych dziewięć miesięcy tego roku będzińscy policjanci mają w statystykach zaledwie 17 wypadków i 78 kolizji, w których zginęło pięć osób, a 28 zostało rannych.
Firmy ubezpieczeniowe nie prowadzą zestawień kolizji i wypadków ze względu na miejsce. - Nasz lokalny oddział zna problem, ale rozbijają się tam auta z całego kraju, więc trudno nam nawet oszacować, ile tam tracimy - mówi Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU, największego ubezpieczyciela w Polsce. Podobnie jest w Warcie.
Laweciarze, którzy są w Brudzowicach dzień i noc, mają najbardziej wiarygodne dane. Na stałe dyżuruje pięć albo siedem wozów, które stoją w kolejce i zbierają rozbitków według kolejności. Do połowy września jedna z firm, która ma dwie lawety, wystawiła 123 faktury. Plus około 40 transportów bez rachunku. Oznacza to, że rocznie przed Siewierzem wypada z drogi grubo ponad 300 aut. A jeszcze samochody, które przelatują przez rów, gładko lądują na kołach w polu i wyjeżdżają o własnych siłach.
Małe fiaty rozbite w Brudzowicach to te, które zepchnęło szybsze auto kręcące piruety na mokrej jezdni. Cmentarzysko mercedesów, BMW, lexusów, audi, opli, fordów, renault. Same szybkie.
Kierowcy: głównie Warszawa, trochę Łódź. Drogie garnitury, głównie mężczyźni, w średnim wieku, dobrze ustawieni biznesmeni, przedstawiciele handlowi, wielkie korporacje w delegacji. Ze sław: hokeista Mariusz Czerkawski w nowiutkim BMW, aktor Rafał Olbrychski w peugeocie.

40 kilometrów w kwadrans

Warszawa, początek września. Rano u Szymona Gui był rehabilitant. Lewy bark ciągle jest sztywny. Dwa razy w tygodniu godzina ćwiczeń - trzeba nauczyć stawy, że pracuje się również w poziomie. Zbudować gorset z mięśni. Rany na twarzy zostawiły bladoróżowe blizny. Wypadek był we wrześniu ubiegłego roku.
Szymon ma pretensje do lekarzy, że od razu nie ustawili nosa. Złamana przegroda, chrząstka przesunięta w głąb. Tłumaczyli, że nie dało się wszystkiego poskładać od razu. Będzie jeszcze jedna operacja.
- Co boli najbardziej? - pytam.
- Stopa.
Nie powinienem pytać. Szymon nie ma stopy. Zmiażdżona między skrzynią biegów a złamaną kolumną kierownicy. To były strzępy. Strażacy wycinali go z karoserii hydraulicznymi nożycami.
- Rozluźniłem się, to przecież piętnaście minut przed Katowicami - opowiada.
- Jakie piętnaście minut? - pytam. - Przecież to jest 40 kilometrów.
- Uwierz. To zawsze było 15 minut.
Ma 31 lat, był merczem (zajmował się sprzedażą, promocją i ustawianiem towaru) w koncernie tytoniowym. Ford miał dwulitrowy silnik, 136 koni mechanicznych - 220 na godzinę, 9 sekund do setki. Dwie poduszki i ABS.
- Setki razy przejeżdżałem ten łuk, i nic. Jak przez masełko. Nie mam pojęcia, co się stało. Na łuku było luźno, więc go ściąłem z lewego pasa. Nagle czuję plecami, że zaczyna mi znosić tylną oś na zewnątrz, lekka kontra kierownicą, puściłem gaz i auto zaczęło się kręcić wokół osi. Szarpnięcie i już leciałem w pole. Teraz sobie tłumaczę, że musiałem tyłem zjechać na pobocze, tam żwir zatrzymał koła i wykręciło auto. Dach, koła, dach, koła. Gdyby nie złamało się oparcie fotela, tobym nie żył.
Lekcja fizyki
- W Brudzowicach zbiegły się najgorsze okoliczności - tłumaczy mi Andrzej Brzozowski, były taryfiarz (cztery lata temu taksówka przestała się opłacać), dziś laweciarz z zakrętu śmierci. - Od Częstochowy do Koziegłów gierkówka jest kręta, przebija się przez pagórki ciasnymi łukami - trudno jechać szybciej niż 140 na godzinę. Potem sześć kilometrów idealnie prostej drogi, świetna widoczność, gładki asfalt. Można popędzić, ile fabryka dała. Na końcu prostej droga biegnie pod górkę. Auto zwalnia przed zakrętem na szczycie bez dotykania hamulca. Za górką znów prosta - kilometr w dół. Aż się prosi, żeby depnąć. Kto by tam patrzył na jakieś znaki. Antyradar przecież milczy. Nikt z naprzeciwka nie błyska światłami. Jak się pojedzie wolniej, to może przecież spaść produkt narodowy brutto.

Łuk w lewo jest niewielki, ledwie 18 stopni.

Po suchym fizyka pozwala przejechać z prędkoścą 130 kilometrów na godzinę. Na dobrych oponach, sportowych amortyzatorach z dobrym tłumieniem, bez szarpania kierownicą, bez odpuszczania gazu, bez hamulca i lekko ścinając łuk, można spróbować go przejść nawet przy 170. Bez żadnej gwarancji na przeżycie.
- No, jeszcze trzeba dodać, że od Warszawy większość jedzie bez zatrzymywania. Po 260 kilometrach jazdy człowiek staje się już przymulony - mówi Brzozowski.
Kierowca minął już od stolicy kilkadziesiąt takich łuków z ograniczeniem do 70, dziesiątki skrzyżowań z ograniczeniem do 70. Wszędzie dało się przejechać szybciej. Co tam: jeszcze jeden łuk.
Jak zamarznie woda - przewracają się tiry
Sierżant sztabowy Bogusław Kołdon z będzińskiej drogówki bierze mnie na miejsce. Sierżant zajmuje się bezpieczeństwem ruchu drogowego. Uważa, że łuk do idealnie wykonanych nie należy.
- Drogowcy najpierw kładli dywanik na odcinkach prostych, potem zrobili łącznik na łuku i przy nakładaniu asfaltu wyszedł im garb - tłumaczy. - Zupełnie nieodczuwalny, gdy się jedzie z dopuszczalną prędkością - zastrzega od razu.
Co się dzieje z samochodem po najechaniu na łuk? To zależy od szybkości, od stanu opon i amortyzatorów. Lekko wybite na garbie, zaraz za łukiem auto uderza przednią osią w asfalt. Jeśli amortyzatory dobrze nie wytłumią, koła się uślizgują. Im gorsze opony, tym łatwiej o poślizg. Próba kontrowania kierownicą kończy się tańcem na jezdni.
O dziwo, auta w większości wypadków (rejestrowanych przez policję, czyli tych z ofiarami śmiertelnymi i rannymi) nie wylatują na zewnętrzną łuku, ale ześlizgują się do środka i dopiero tam odbijają od bandy, przelatują przez dwa pasy i do rowu albo na pole.
Drogowcy wydali w tym roku już 200 tys. złotych na naprawę barier energochłonnych. To syzyfowa robota. Bariery stoją nienaruszone do pierwszego deszczu.
- Poza tym jezdnia jest nieodwodniona - mówi dalej sierżant Kołdon. - Zimą niebezpieczny staje się drugi pas, do Warszawy. W dzień woda spływa sobie asfaltem na pobocze. Wieczorem zamarza i wtedy przewracają się tiry.

Mamy kocie oczka

Urzędnicy w Generalnej Dyrekcji Dróg Państwowych (Oddział Południowy w Katowicach) sprawiają wrażenie, jakby nie bardzo rozumieli, o co mi chodzi.
- To nie jest najniebezpieczniejsze miejsce - zapewnia Grzegorz Błaszczyk, zastępca naczelnika wydziału dróg, który odpowiada za bezpieczeństwo.
Zbaraniałem. - Pan wie, ile tam rocznie rozbija się aut? - pytam.
- No... nie mamy takich zestawień.
- Zapytam inaczej - ile macie czarnych punktów?
- Siedemnaście...
- Ile?
- Oznaczonych mamy dwa. W Brudzowicach i kilka kilometrów dalej, w Podwarpiu.
- Co zrobiliście, żeby poprawić tam bezpieczeństwo?
- Zamontowaliśmy kocie oczka, ustawiliśmy znaki: kontrola radarowa, uwaga wypadki, czarny punkt i ograniczenie prędkości do 70. Więcej znaków ustawić się nie da. Tam jest problem egzekucji przepisów, a to jest sprawa policji. Nie potrafią sobie z tym poradzić. Wystarczyłoby, żeby ustawili się z radarem.
- I to jedyny problem?
- Droga jest wykonana zgodnie z normami. Jej prędkość projektowa wynosi 70 km na godzinę, co oznacza, że rzeczywista bezpieczna prędkość podróżna wynosi tam 100 km w każdych warunkach. Droga to nie jest tor wyścigowy. Winę za wypadki w 97 proc. ponoszą kierowcy, stan dróg jest przyczyną 0,12 proc. wypadków. Takie są polskie statystyki. Większa egzekucja ograniczeń prędkości, i będzie bezpieczniej.
Tak samo uważa Jerzy Pałasz, naczelnik wydziału planowania Oddziału Południowego Generalnej Dyrekcji Dróg Państwowych, który odpowiada za remonty i budowę dr
  • 39
@Qba1996: to tylko jedno z wielu miejsc, gdzie ludzie za szybko jeździli, mimo znaków ograniczenia prędkości.
Na znaku było 70 więc prędkość (jeszcze) bezpieczna to 100km/h. A widzisz co się działo.