Wpis z mikrobloga

Trafiłem właśnie na wpis o vatowcach i przypomniał mi się mój przekręt życia. W skrócie: byłem członkiem zorganizowanej grupy przestępczej zajmującej się przemytem i wprowadzaniem do obrotu lewych produktów spożywczych, a następnie praniem zarobionych pieniędzy. Niestety zostaliśmy złapani po donosie i ukarani. Wyrok: dwa miesiące ograniczenia wolności i pobicie ze strony wymiaru sprawiedliwości.

Chodziłem do gimnazjum, w którym pani Grażynka prowadząca szkolny sklepik zrezygnowała i po roku buntów ze strony młodzieży, bo nie było co kupować, a szkoła była w takim miejscu, że najbliższy sklep spożywczy znajdował się kilka kilometrów dalej, dyrekcja stwierdziła, że szkoła sama poprowadzi sklepik, a jego zarządzaniem zajmą się się uczniowie. Konkretnie to trzecia klasa, która w poprzednim roku miała najlepszą średnią. Funkcja osoby pracującej w sklepiku to był niesamowity prestiż. Uczniowie z klasy, która prowadziła sprzedaż byli szanowani, nikt ich nie zaczepiał i każdy im właził w dupę, bo przez to można było dostać się bocznymi drzwiami bez kolejki albo dostać coś na krechę.

No i tak się złożyło, że to nasz klasa dostała sklepik pod zarząd w ostatnim roku gimnazjum. Oczywiście głównie pracowały osoby najbardziej popularne i kilka najładniejszych dziewczyn dla towarzystwa. Prowadzenie sklepiku wymagało jednak obsadzenia funkcji księgowego, zaopatrzeniowca i magazyniera w jednym, który za wszystko odpowiadał. Czyli funkcja, która wymagała faktycznego #!$%@?, wiązała się z odpowiedzialnością własną głową, a nie dodawała żadnego dodatkowego prestiżu. Bardzo nie było chętnych, więc stwierdziliśmy, że potrzebujemy słupa. Wtedy to było bardziej podyktowane lenistwem, bo lepiej spędzać czas na bajerowaniu loszek w z kolejki, niż pobudkami kryminalnymi. Decyzja ta jednak wpłynęła na powstanie całego procederu.

Do klasy chodził Marcinek nazywany Pigułą z racji na swoja aparycję. Marcinek bardzo łaknął naszego towarzystwa, więc ochoczo zgodził się zostać naszym słupem. Dostaliśmy wszelkie instrukcje, przygotowaliśmy grafik i odebraliśmy klucze. Zbiegło się to w czasie z zamknięciem jedynego większego sklepu na osiedlu, więc dzieciaki zostały pozbawione ostatniego źródła chispów i tymbarków w drodze do szkoły. Przez to sklepik przeżywał prawdziwe oblężenie. Jeśli ktoś nie ustawił się na początku kolejki, to ciężko było dorwać się przed końcem przerwy do okienka.

Działaliśmy tak ponad dwa miesiące. Piguła na bieżąco sprawdzał stany, pisał zamówienia na to co się kończy i przekazywał dyrektorce. Dyrektorka w drodze do pracy kupowała wszystko w jakimś markecie, przywoziła do szkoły, my to sprzedawaliśmy z minimalną marżą, a zysk oficjalnie szedł na piłki i pomoce naukowe, czyli w rzeczywistości na wieżę stereo do gabinetu dyrektorki albo ekspres przelewowy do pokoju nauczycielskiego, w którym zawsze pachniało kawą i bogactwem. My bajerowaliśmy dziewczyny i zaliczaliśmy pierwsze macanki w kartonach po lejsach, a kujonki z naszej klasy pracowały w tym czasie na wzorowe sprawowanie i Pana Tadeusza z dedykacją na koniec roku.

Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia Piguła wpadł rozemocjonowany do sklepiku. "Chłopaki, chłopaki, nie uwierzycie" krzyczał podniecony. Okazało się, że dzień wcześniej pojechał do Selgrosa z ojcem kupić jakieś rzeczy do jego firmy i poszli kupić kilka rzeczy do domu. Jak Piguła zobaczył ceny jakie tam są to w oczach pojawiły mu się dwa wielkie znaczki dolara. Okazało się, że chipsy, które my sprzedawaliśmy za 2,50 zł, w Selgrosie były po złotówce. Ktoś zaproponował, żeby iśc z tym do dyrektorki, ale szybko został uświadomiony.

Plan był taki, że Piguła podprowadzi ojcu kartę, każdy zbierze tyle kasy ile będzie w stanie i pojedziemy nabyć towar do Selgrosa, a potem sprzedawać w sklepiku. Po kilku dniach ja i Piguła pojechaliśmy do innego miasta do Selgrosa. Wyjazd we dwóch był konieczny, gdyż bilety kosztowały po kilka złotych, a na początku biznesu każdy grosz się liczył. Nabraliśmy cały wózek małych napojów, czipsów, batonów. Niestety przy kasie zderzyliśmy się z rzeczywistością, gdyż okazało się, że Piguła patrzył na ceny netto, które były tam podane jako ceny główne. Mimo to, biznes w dalszym ciągu był opłacalny.

Na początku w maksymalnej konspiracji wprowadzaliśmy do obiegu niewielką ilość. Może z 1-2 paczki czipsów na 10 sprzedanych. Panicznie baliśmy się, że ktoś rozpozna produkt z innego źródła, że dyrektorka spisuje numery seryjne czipsów albo, że ktoś nas podkabluje. Bezkarność powodowała, że z czasem lewe produkty zaczęły stanowić większość, a my zarabialiśmy już po kilkanaście złotych na łebka dziennie.

Niestety zmniejszony przychód spowodował podejrzenia dyrektorki. Popełniła jednak błąd, że powiedziała Pigule o kontroli jaką zamierza nam urządzić. Piguła chyba pobił swój rekord na 100m, który wynosił jakieś 30 sekund i w ostatniej chwili ostrzegł nas przed zbliżającym się nalotem wywiadu skarbowego w postaci dyrektorki. Na szybkości wrzuciliśmy co się dało do worów na śmieci i postawiliśmy koło drzwi do wyniesienia, a napoje wylaliśmy do sklepikowej umywalki. Dyrektorka wpadła, zażądała od Piguły dokumenty i faktury, czyli remanent w zeszycie, który miał robić na koniec każdego dnia. Porównała go z swoimi zapiskami i wyszło jej kilka nadprogramowych paczek czipsów których nie zdążyliśmy upłynnić, więc kazała popytać następnego dnia czy ktoś nie zapomniał odebrać swoich zakupów. Niskie obroty zrzuciła na karb bezrobocia w okolicy i dała nam spokój.

Taka bezkarność tylko dodała nam odwagi. Zaczęliśmy kupować produkty, których wcześniej nie było takie jak napoje w puszkach, kwaśne żelki czy porządne batony, a nie tylko wyroby czekoladopodobne, tanie czipsy i pseudotymbarki. Nieoficjalnie sprzedawaliśmy też zeszyty, długopisy, a nawet tabakę czy zakazane w szkole energetyki przelewane do z litrowej butli do małych butelek po napojach. Interes kręcił się tak dobrze, że postanowiliśmy sprzedawać rzeczy od dyrektorki jak wcześniej a zarabiać tylko na dodatkowych rzeczach, żeby nie budzić podjerzeń.

Pojawił się jednak problem z przemytem do szkoły. W plecakach nie dawaliśmy już rady, a korzystanie z mułów generowało koszty i budziło podejrzenia. Ale korzystaliśmy z okazji. Głównie dzięki Jarkowi, szkolnemu muzykowi, który co okazję targał do szkoły swój sprzęt w wielkich skrzyniach. Wszyscy myśleli, że z Jarkiem wnosimy jego głośniki, kable i inne kibordy, a tak naprawdę wjeżdżały kartony żelków czy zgrzewki napojów.

Zarabialiśmy wtedy po nawet 100 zł na dzień na osobę, co było dla 15latka ogromną kasą. Woziliśmy się do selgrosa taksówką #!$%@? w najnowszą kolekcję Mass 98 i inne ecko czy akademiksy. Niestety taka kasa w posiadaniu nastolatków ze średnio zamożnych domów powodowała podejrzenia, dlatego musieliśmy ją prać. Kolega, który jako jedyny ogarniał Corela zeskanował pismo o przyznaniu stypendium swojej siostry, podmienił dane i dał każdemu z nas do pochwalenia się rodzicom. Moi byli tak szczęśliwi, że obiecali mi dawać dodatkowo 100 zł co miesiąc jeśli tylko utrzymam stypendium. Inni chodzili co sobotę do centrum handlowego czy kina a w drodze powrotnej tarzali się po ulicy, żeby po powrocie twierdzić że robili na budowie. Jeden kolega dostał nawet #!$%@? od ojca, bo ten podejrzewał go o handel narkotykami, gdy znalazł zwitek pieniędzy pod jego łóżkiem.

Niestety zawiść inne klasy spowodowała, że w końcu nie wytrzymali i poszli złożyć grupowy donos. Nic nam nie mogło pomóc, gdy wkurzona dyrektorka wpadła do sklepiku. Wobec masy nielegalnego towaru w naszym posiadaniu, zeznań świadków i słabej odporności Piguły na presję podczas przesłuchania nie było dla nas ratunku. Dostaliśmy nagany, zostaliśmy zawieszeni i odebrano nam wszystkie zarobione pieniądze które miały zostać przeznaczone na remont boiska, przy którym mieliśmy pomagać przez całe wakacje pod czujnym okiem woźnego. Najlepsze było gdy moja matka zaczęła płakać przy dyrektorce, że teraz mi odbiorą stypendium z kuratorium i prosi, żeby mnie nie zawieszać. Dyrektorka oczy jak pięć złotych i prosi o pokazanie tego dokumentu. Prawie wyleciałem za to fałszerstwo ze szkoły, uchroniło mnie że ojciec posunięty do ostateczności zasugerował dyrektorce, że prowadzenie niezarejestrowanej działalności zatrudniając przy tym nieodpłatnie uczniów jest chyba nie do końca legalne. Za to dostałem od ojca #!$%@?, którego do końca życia nie zapomnę i całe wakacje spędziłem czytając książki. A oferta sklepiku strasznie podupadła.

O ile nas można było przyrównać do wyrafinowanej mafii paliwowej, to działania naszych następców można porównać do dresików kradnących radia. Podobno zaczęli od brania sobie żarcia na krechę, aż doszli do manka na kilka tysięcy. Wpadli po pierwszym remanencie. Do prowadzenia sklepiku wzięto jakąś firmę. Chłopaki pokończyli różnie. Część tyra za grosze po jakichś fabrykach, część ma zarabia całkiem przyzwoicie, a Piguła ma drukarnię, która dziwnym trafem wygrywa wszystkie przetargi dla urzędów i spółek samorządowych po tym jak druknął po taniości 100 tysięcy plakatów kandydatowi na prezydenta. A w sklepiku teraz podobno nawet gorące kubki mają i papier kancelaryjny, który za moich czasów przed polskim można było sprzedać za nawet 5 zł za arkusz.

#pasta #coolstory
  • 17