Wpis z mikrobloga

Mirki i Mirabele

To bodaj mój drugi, czy trzeci wpis. Jako, że temat relacji damsko-męskich jest na wykopie polem, nazwijmy to, lekkich kontrowersji, to uznałem: a może by tak trochę ten portal ze śmiesznymi obrazkami odchamić? Dać zabieganym ludziom odrobinę kulturalnego wytchnienia? Niestety, ponieważ na masowe egzekucje dokonywane poprzez wlewanie rtęci do odbytów osób irytujących patrzy się w tym kraju z ukosa, pozostaje mi druga najlepsza opcja. Literatura.

Dziś chciałbym zaprezentować wam człowieka, którego pewnie wszyscy znacie, którego dzieła wielu z was musiało czytać („musiało” to tutaj słowo-klucz, niechaj przeklęty będzie system edukacji), a którego sława rozciąga się dziś daleko poza jego ojczyznę; człowieka, którego życie i praca były niczym tytanowe dildo wsadzone w szprychy Matki Historii. Symbol romantyzmu, który jednak z epoką romantyzmu wiele wspólnego nie miał, bo ta oficjalnie rozpoczęła się w jego kraju ponad półtora wieku po jego śmierci*.

Bard z Avon.

Zgadza się, właśnie On. Cały na biało.

*tut-tu-du-duuu!*

William Shakespeare.

Oczywiście, przytaczanie po raz tysięczny historii Romea i Julii, czy Hamleta mijałoby się z celem, a jeśli ktoś z was jest zainteresowany biografią naszego Władka (i o ile ktoś taki w ogóle istniał!) to zarówno ciocia Wiki, jak i masa innych łatwo dostępnych stron w każdej chwili służą wam pomocą. Ja chciałbym w tym wpisie zwrócić waszą uwagę na jeden tylko utwór - w naszym kraju nieco mniej znany - będący kropelką w morzu twórczości Shakespeare'a.

Oto Sonet 130:


Tutaj zaś przekład Stanisława Barańczaka:


Spoglądając na te dwa utwory (i przyjmując założenie, że oryginał i tłumaczenie to faktycznie dwa utwory, a nie dwie wersje jednego dzieła) trzeba przyznać, że Pan Barańczak odwalił kawał solidnej roboty. Niestety, „tłumaczenie doskonałe”, tak jak „skuteczna @moderacja”, jest w samej swej naturze oksymoronem i jakaś część utworu po prostu musi ulec zatraceniu. Jeśli wasze zdolności językowe wykraczają poza poziom, no powiedzmy, przeciętnego woltomierza elektrodynamicznego to z łatwością wyłapiecie o czym mówię, nawet bez pełnego zrozumienia całości tekstu. Krótko mówiąc, w moim ogólnym odczuciu oryginał jest nieco „ostrzejszy” od wersji Barańczaka.

Do rzeczy jednak. O czym pisze tu nasz kochany Trzęsidzida? No popatrzcie sami, przecież początek tego tekstu to bez mała hejt! I to na własną laskę! W oczach zero blasku, usta też bez szału, piersi takie sobie, włosy zwyczajne, a i zdarza się, że jej z japy jedzie... Czyżby jakaś #p0lka 2/10? No i niby na końcu mówi, że ją kocha i w ogóle, chociaż żadna z niej bogini, ale czy nie byłoby w dobrym guście zapodać nieco wazeliny? Czy nasz podmiot liryczny nie mógł się wysilić, spróbować, o ironio, odrobiny włażenia w przysłowiową dupę? No gdzie tu romantyzm ja się pytam.

A no nie mógł. Czemu? A no temu, że był tak zwyczajnie po ludzku #!$%@?. I to nie na obiekt swych westchnień, jak któreś z was mogłoby pochopnie założyć, ale na swych kolegów po fachu. Poetów-grafomanów, którym artystyczna sraczka rzuciła się na mózgi, a w czasach Shakespeare'a osiągnęła prawdziwe apogeum absurdu.

Wszystko to zaczęło się od innego sławnego poety, żyjącego w XIV w. Włocha nazwiskiem Petrarka. On to w swoich sonetach zwykł ubóstwiać przedstawicielki płci pięknej i przypisywać im cechy bez mała magiczne. Cały trik polega na tym, że gdy Petrarka zaczynał swoją bajerkę było to coś zupełnie nowego. Renesansowy powiew świeżości w przepełnionej średniowiecznym zaduchem Europie. Niestety, czy to przez estetyczne piękno jego utworów, czy z uwagi na ich skuteczność w rozkładaniu nóg tak panien, jak i mężatek inni poeci szybko podchwycili styl utalentowanego Włocha, jednak mało który potrafił dorównać oryginałowi.

W bardzo dużym skrócie i w wielkim uproszczeniu tak rozpoczął się trend trwający poniekąd do dziś. Trend polegający na idealizacji kobiet i wynoszeniu ich na piedestał boskości, czasem z potrzeby duszy, czasem przez spaczone pojmowanie świata, a czasem tylko po to by stylowo zakisić ogóra. To już wedle gustu. Fakt jest taki, że słodzenie płci przeciwnej w oczekiwaniu na korzyści doczesne to tradycja stara i właściwa absolutnie nie tylko naszym czasom.

Z tym właśnie trendem usiłował zmierzyć się Shakespeare w Sonecie 130, w sonecie, który pod wieloma względami miał być rozwinięciem staropolskiego „a #!$%@? wy się wszyscy w cymbał”; w sonecie będącym wyrazem krytyki wobec kompletnie odrealnionego obrazu kobiety jaki stworzyli w dużej mierze właśnie poeci, a który niepodzielnie panował w ówczesnej Anglii i nie tylko (przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę tzw. wyższe sfery), i wyrazem buntu wobec szerzącej się grafomanii.

Na koniec dodam tylko: jeśli czyta to jakiś różowy pasek, z której oczu nie strzelają słoneczne promienie, której usta nie są czerwone jak korale, i której czasem jedzie z japy to chcę tylko powiedzieć, że nie ma się czym martwić. Serio. Każdemu czasem jedzie.

*Co ciekawe, udział w tym miał imiennik Shakespeare'a, William Wordsworth.



#rozowepaski #niebieskiepaski #poezja #sheakespearestyle no i niech będzie jeszcze że #gruparatowaniapoziomu
  • 4
@hero-strates: ja bym się "czepił" promieni bijących z jej oczu. To wizja transformers, czy może jednak blask byłby odpowiedniejszym słowem? A co do reszty, pełna zgoda. #!$%@? się i dziś na miałkość, popelinę, discopolo, kicz. Ja Władka rozumiem, jak poeta poetę.

Kiedy spadał taternik z Gerlacha,
to rękoma w powietrzu tak machał,
że wbrew prawom natury
wzniósł się nieco do góry.
Mógłby wyżej, lecz nieco się strachał.