Wpis z mikrobloga

#anime #animedyskusja #gintama

Po pół roku mniej lub bardziej intensywnej konsumpcji, udało mi się wreszcie pożreć znaną niektórym serię pt. Gintama. Pokaz to bardzo fascynujący z paru choćby względów, a które docenią po kolei animkowy snob zakochany w subwersywnej formule, zdziadziały boomer zakochany w potężnej boomerskości tej to serii, a wreszcie najsprośniejsza z fujo, nieznieczulona na ament xanaksem. Gintama wszakże jest tasiemcowatym shounenem z Weekly Jumpa, który ciurkał sobie z wolna od 2003 roku, a od 2006 był na bieżąco adaptowany.

Mangi nie czytałem, bo szanujmy się przecież – czytanie jest dla pedałów. Anime jednak jest tworem o tyle doskonalszym, że na bieżąco drze łacha z sukcesów i niepowodzeń mangi, a z kolei sam mangaka pozwala sobie co i rusz komentować bardzo złośliwie poczynania ekipy od anime, które to złośliwe komentarze idealnie pozbawiony kija w dupie reżyser, od czternastu lat p. Fujita, pozwala sobie adaptować bez cenzury. A cenzura nie raz i nie drugi robiła Gintamie wbrew, ba, serii groziło wywalenie na zbity pysk z telewizji niejednokrotnie, ale o tym później.

Dla smakoszy historii – cios w pysk. Gintama ma miejsce w alternatywnej wersji Edo u schyłku szogunatu, które to lata arystokraci duszy nazywają chełpliwie bakumatsu, a które normalni ludzie nazywają schyłkiem szogunatu. Kosmici przybyli na Ziemię i panoszą się jak na swoim, przetrąciwszy dziesięć lat temu karki broniącym swojej niezależności patriotom spod wielu sztandarów, zrzeszonych pod hasłem Joi (jap. „barbarzyńcy won”), równie przeciwnym kosmitom, co tchórzliwemu szogunowi. Patrioci przegrali, i szogunat wciąż się utrzymuje, jednak już na dobre jako marionetka kosmitów.

W tym to Edo żyją postacie dla okresu kultowe, jak i raczej anachroniczne, pod zmienionymi nazwiskami, powtykane w fabułę ni to dla nakreślenia ram, ni to dla żartu, ni to dla pogłębienia settingu. Raczej to złudne, bo autor, p. Sorachi, wyprowadza własne fabularne hooki dla każdej z tych postaci po swojemu. Także dla naszego bohatera, Gintokiego Sakaty (p. Sugita), dziesięć lat temu idealistycznego gówniarza tłukącego się z przyjaciółmi na wojnie o wolność naszą i waszą, a obecnie żyjącego incognito w Edo jako yorozu-ya – czyli pomoc do wynajęcia w różnych fachach.

Jak to, to ile niby Gintoki ma lat? Przecież to bohater z Jumpa! W istocie, Gintoki to stary dziad przed trzydziestką, i charakter ma wybitnie starodziadowski – to leniwy, zgorzkniały pijaczyna i hazardzista, który nie ma żadnych supermocy, żadnych specjalnych technik, większość dnia spędza na spaniu i rzyganiu, a gdy głód go przyciśnie, to najmuje się do prac różnych, napędzając tym samym fabułę. Pomagają mu w tym dziele coraz to złośliwiej traktowany przez autora i widzów Shinpachi (p. Sakaguchi), jeden z ostatnich nieironicznych samurajów w Edo, jak i Kagura (p. Kugimiya), dzieciuchowata kosmitka, pierwsza bohaterka w historii Jumpa, która się zerzygała.

Nijak się tego nie uniknie, i nawet się nie powinno – Gintama to, w znacznej części, ciąg luźno powiązanych epizodów, chronologicznych, lecz w umownej formie, w której bohaterowie się nie starzeją, mimo że relacje między nimi budują się na naszych oczach. Poza rubasznymi sucharami o sraniu, rzyganiu, ruchaniu, japońskiej polityce, japońskiej popkulturze, fiutach, penisach, jajach, gównie i absolutnej żałosności dowolnego shounena w historii, jest to seria o ludzkich relacjach, i to jest główny jej aspekt.

Gintama, być może niekoniecznie najdoroślej, jednak najdojrzalej i najbardziej empatycznie z shounenów mi osobiście znanych, traktuje swoje postacie. Każdy ma tu jakąś przeszłość, i przeważnie nie ma pośród tych jednostek żadnych ludzi sukcesu. To seria o życiowych porażkach, z których trzeba jakoś wstać i się otrzepać. Gintoki, z racji takiej a nie innej swojej historii i charakteru, wie o tym doskonale, i praktycznie tylko na tym mu zależy – aby nikogo nie stracić, nikogo nie skreślać.

O ile klasycznie jumpowskie wykrzykiwanie co minutę MAMORU! ma tu miejsce czasem ironicznie, czasem nieironicznie, czasem prześmiewczo, a czasem zdecydowanie bardziej dobitnie, niż powinno było, to Gintama nie jest shounenem klasycznym. Nie mam na tyle kija w dupie, żeby wymachiwać tu absurdalnymi frazami pokroju ‘soft seinena,’ jednak mamy tu parę zgrzytów. No bo – bohater to boomer, nikt tu nie trenuje żadnych specjalnych technik, walki występują stosunkowo rzadko i składają się z wzajemnych bęcków w raczej barbarzyńskim wydaniu, nie ma tu chyba wcale fanserwisu żadnego…

Gintama to jednak dalej seria w staroświecki sposób nachalnie edukacyjna, tj., pozwala sobie na moralizowanie wykraczające poza to, abyś dla swojego nakama był zawsze nakama. Powiedziałbym raczej, że to shounen dla starych dziadów, którzy czytają shouneny z przyzwyczajenia, bo zawsze czytali, częstokroć wprost przemyca się tu mood, którego gówniak z gimbazy zwyczajnie nie zrozumie, a ewidentnie adresowany do ludzi raczej w wieku Gintokiego i starszych. Sugeruje to też ogrom nawiązań do krajobrazu kulturowego lat 80. i 90., nie tylko mangi. Gintama to też dobry kronikarz czasów dla siebie obecnych, i żarty swobodnie komentują bieżącą rzeczywistość.

Pierwsza seria ma 201 odcinków, podzielonych na cztery lata misji, podczas których wywalono ją z primetime’u stosunkowo szybko. Ekranizacja ta dogoniła w końcu mangę, i trzeba było zaczekać na naprodukowanie przez p. Sorachiego więcej materiału. Wszelkie OVA i filmy wyprodukowane do tej pory to recapy. Później mamy serię Gintama’, następnie krótką Gintama’ Enchousen, film Gintama Be Forever Yorozuya, robiący za kpinę z endingu, następnie serię Gintama°, Gintama° Porori-hen, Gintama., a wreszcie Silver Soul, gigantyczny arc robiący za niby-ending. I półfinały sztuk dwa. I wreszcie film finałowy, Gintama the Final. Łącznie ~370 odcinków.

Czy warto inwestować przecież niemało czasu na te bzdury? Pierwszy rok emisji wcale do tego nie przekonuje, i raczej uniwersalnie przyjmuje się, że Gintama nabiera właściwego kształtu podczas drugiego roku, gdy wchodzi pierwszy arc dramatyczny (a więc długi i z klasycznie pojmowaną fabułą, ze stosunkowo mają ilością żartów o sraniu i rzyganiu). Dalej już w zasadzie widz wsiąka na dobre, i Gintamę ogląda się z przyzwyczajenia, z pogodą ducha przyjmując odcinki dobre, odcinki pospolicie słabe, odcinki drwiące z całego tego biznesu, jak i odcinki doceniające widza.

Wszystko bowiem w Gintamie wraca, wszystko było w jakimś celu, i nawet najdurniejsze żarty mogły stać się podstawą dla przyszłych momentów wspaniałych. Autor utrzymywał stałą rotację bohaterów kluczowych dla kolejnych wątków, przez co każdy znajdzie swoich ulubieńców do kibicowania im w wyjściu z ich indywidualnego przegrywu. Niektórym się to nawet udaje. I tak jak bez przeszłości ciężkiej i bolesnej nie daliby rady docenić wysiłków Gintokiego w utrzymaniu rzeczy po prostu takimi, jakimi były, tak my nie bylibyśmy w stanie docenić tego pięknego serialu bez żartów o fiutach.

2/10, wspaniała zabawa.
tobaccotobacco - #anime #animedyskusja #gintama

Po pół roku mniej lub bardziej int...
  • 11
Mangi nie czytałem, bo szanujmy się przecież – czytanie jest dla pedałów.


@tobaccotobacco: No i nie podobasz mi się.

Recenzje na tagu zawsze mile widziane (zresztą do kogo ja to mówię, będąc dzieciakiem pod względem stażu), ale osobiście o wiele bardziej podobały mi się ostatnie wpisy, czy to o Non Non Biyori, Heike Monogatari czy nawet brzuszkach anime. Z powyższy tekstem mam taki problem, że 2/3 to opis, sam tekst jest