Wpis z mikrobloga

Jak obiecałem wrzucam pierwszy rozdział.

Nocna ulewa przetaczała się nad opuszczonym kompleksem fabryki samochodów. Wicher zajadle hulał między postrzępionymi blokami betonu i stali, próbując swym wyciem przekrzyczeć monotonny rytm wystukiwany przez miliardy kropel. Pośród przytłaczających brył budynków i hal, obleczonych blaskiem wilgoci i strug wody - wyodrębniał się smukły zarys skulonej sylwetki. Uniosła głowę i wstała, rozprostowując ciało jakby nie człowieka, lecz jego cienia – wysokiego na dwa metry, ubranego w rozrywany podmuchami wiatru płaszcz, ciążący zarazem wchłoniętą wilgocią na szczupłej sylwetce. Wycieńczony chronicznym brakiem snu wędrowiec ten usiadł ponownie na stercie luźnych cegieł, usilnie walcząc ze snem. Strużki deszczu ściekały z namokniętego kaptura na spieczone, spękane wargi. Oczy – skryte w głębokim cieniu, szare i nieprzytomne, spoglądały na niepozorną mysz w drucianej klatce stojącej przed czubami ciężkich butów. Zwierzę biegało zaniepokojone od ściany do ściany, obwą#!$%@?ąc swój nowy dom, co i raz mrużąc czarne jak węgielki oczka i strosząc przemoknięte futerko – w tym samym tonie szarości, co oczy mężczyzny. Była jednak bytem nieporównanie silniejszym, niż on, choć w niepewnym, migotliwym blasku chemicznej lampy wydawała się ledwie miotającym listkiem, iskierką pośród martwego gradu kropel. Oboje pragnęli teraz wolności, wydostania się ze swej klatki, więzienia. To wspólne pragnienie było niczym nić porozumienia pomiędzy wszystkim, co żywe; słabym człowiekiem i myszą, ludzką wyobraźnią i niepojętą potęgą, która zamieszkała w tej niepozornej istocie.
Deszcz wzbierał na sile, a pod nogami ściekały coraz szersze strumienie błotnistej wody. Ociężałe krople dudniły w ziemię przy gwizdach porywistego wiatru niczym dwóch odwiecznych muzyków w najstarszym zespole świata. Tkwiąc na granicy jawy i snu wędrowiec uzmysłowił sobie, że im dłużej te dźwięki przenikały uszy, wchodziły w umysł, tym większy budziły spokój. Stawały się kołysanką, jakąś niezmierzoną przestrzenią, w której dało się usłyszeć wszystko. I nawet przenikliwe zimno nasiąkniętego ubrania, wyciągającego resztki ciepła z drżącego ciała, w pewnym momencie przestało mieć znaczenie. Powracała przeszłość, miniony świat, jak każda sekunda jest kolejnym wcieleniem czegoś, czego ująć nigdy wędrowiec nie potrafił. Zatrzymane obrazy, jak zdjęcia – i te krótkie, zapętlone zdarzenia, spowolnione, złączone ze smakami, dźwiękami, zapachami. Dobrane razem w nieuchwytne, rozmazane slajdy, pędzące teraz przed jego oczyma. I słowa. Ludzkie głosy. Zdania, wyrażenia które usłyszał w nieokreślonej przeszłości, wykastrowane, wylosowane z milionów im podobnych, zapisane bez sensu i kontekstu gdzieś w odmętach umysłu.
I czułby całkowity spokój, gdyby nie jeszcze coś. Natrętne przeczucie, że nawet we własnej głowie nie wszystko należy do niego, że nawet tam nie miał pełnej władzy. Ktoś grzebał w jego wspomnieniach, myślach, łączył nostalgię ze zdarzeniami, które zatraciwszy się w głębinach czasu, w odmętach ludzkiej pamięci, przestały istnieć – lub podsuwał nowe, których źródło pochodziło spoza jego doświadczeń.
W co pogrywasz ze mną, rzeczywistości...? - obiegł mętnym spojrzeniem deszczową ciemność, nasuwając głębiej kaptur.
Kiedy uśpiony oczekiwaniem wpływał w objęcia Morfeusza, powoli dusząc ostatnie iskry świadomości zamykanymi powiekami, coś wewnątrz nie pozwoliło mu zasnąć. Uchylając powieki, wgniótł otępiały wzrok na wartki strumyk wody, jaki podmywał jego buty. Czuł, jakby taki właśnie strumień myśli wypłukiwał z umysłu zarówno trzeźwość jawy, jak i gasił żar ciepła snu. Choć było mu już obojętne, czy przeżyje tą noc, to nawała myśli skutecznie tą obojętność mąciła.
Podniósł bardzo powoli wzrok, od błota, przez własne nogi, zatrzymując go na otwartej puszkę niedojedzonej, konserwowej kukurydzy stojącej na klatce. Choć napełniona deszczówką po sam brzeg, to nagły powiew wiatru strącił ją jak pusty kartonik, zarazem pozostając na miejscu, rozdwajając się na dwa identyczne przedmioty, choć w dwóch różnych miejscach. Powędrował zmrużonymi oczami za jaskrawożółtymi ziarenkami, spływającymi z błotem powoli ku powstałym kawałek dalej bajorze. Całe to trwające chwilę zdarzenie widział tak wolno, jak płynął teraz dla niego czas. Tylko przestraszona tym mysz czmychnęła w róg klatki tempem błyskawicy, drżąc teraz z zimna przemokniętym futerkiem.
Poprawił kaptur, zacisnął dwa końce materiału na twarzy tak, że zakrywały szyję i usta. Oczy jednak nie kleiły się już, a rozszerzały w narastającym uczuciu niepokoju. Wstał, podpierając się kolbą długiego karabinu automatycznego. Spojrzał w górę, gdy gęste chmury rozjaśniła na ułamek sekundy odległa błyskawica. Umysł mąciła mu teraz jedna myśl: dlaczego? Odpowiedź zdawała się być na wyciągnięcie ręki, na metr, jaki dzielił go od klatki. Jednak wszelką odpowiedź zdawał się już znać – odległa, niewypowiedziana, nawet nieuzmysłowiona – lecz gdzieś istniejąca myśl, która torturowała go w głębi, dojrzewając z każdym dniem ze swej larwalnej formy ku czemuś, czego wyobraźnia nie umiała choćby musnąć.
Przez ścianę mroku zaświeciło trzykrotnie małe, punktowe światło żarowej lampy. Zjawa odpowiedział, odsłaniając spod poły płaszcza swoją – a z ciemności rozmytej ulewą wyłoniły się dwie z wolna idące postacie. Uzbrojeni po zęby najemnicy w poszarpanych, wojskowych kombinezonach zbliżyli się ostrożnie, obchodząc szerokim łukiem klatkę. Ich sylwetki kilkakrotnie zamieniły się miejscami, choć w ich oczach ziała ta sama, zwierzęca pustka, równie fascynująca, co budząca niechęć. Twarze ich zapadły się od głodu i strachu - a ręce i nogi w swych ruchach jakby błądziły bezwolnie. Bez energii, pozbawione refleksu i siły szurały obojętnie w błocie i gruzach. Ciała przeżarte własną bezsilnością, które napędzane wciąż żywym jeszcze umysłem, beznamiętnie starały się tylko przetrwać.
Byli to jego kompani: jedni z „pokolenia motyli”, jak o nich mówiono. Młodzi, nie pamiętający świata przed Ciszą. Żyjący z dnia na dzień i motywowani jedynie chęcią przetrwania. Żyli krótko, nie budzili niczyjej litości. Świadomi swego położenia, funkcjonowali pozbawieni lęku, uodpornieni na zdrowy, ostrzegawczy niepokój przeczuć, bojąc się już tylko tego, co zobaczą gołym okiem. Wyzbyci z wszelkiej głębi, stopieni z rzeczywistością w prostych lękach i równie przyziemnych marzeniach – dostosowali się do nowego świata, świadomie kierując swoje człowieczeństwo na powrót ku zwierzęcym instynktom.
Tak zostali wybrani przez wędrowca na to straceńcze zadanie. Nie chciał odpowiadać za śmierć ludzi, którzy budzili w nim choć cień szacunku. Jeśli już miał kogoś uśmiercić – to tych, którymi gardził. Wybór miał trudny, gdyż z zasady gardził wszystkimi, a nieliczne wyjątki dawno pożegnały się z tym światem. Mógł tylko wybrać spośród tych, którymi gardził najmocniej.
- Cisza? – spytał jeden z nich, krzycząc przez huk ulewy
- Jak makiem zasiał. Nic nie ma. Zakopaliście trupy? - spytał
- Przykryliśmy płytą, psy się raczej nie dokopią. Spadamy?
- Ta. Spadamy – rozkazał, zaciskając dłoń na sznurku z przywiązaną na jego końcu klatką
Osnuci poblaskiem prześwitującego przez chmury księżyca podążyli przez grząskie błoto, jakie zalało wąski pas drogi między fabrycznymi halami automatycznych montażowni. Zwarty mrok ustąpił jeszcze posępniejszej perspektywie; poszarzałemu negatywowi, wypranemu ze wszelkich barw obrazowi osmolonych ogniem budynków, placów zapełnionych stosami złomu, i piętrzących się hałd sparciałych opon, usypanych niczym snopy siana na polu zmurszałego betonu.
Błądząc jeszcze wiele minut pośród ruin dotarli do olbrzymiego dźwigu, stojącego tu niewzruszenie już od ponad pół wieku. Stąd zbliżali się ostrożnie do pokrytej plamami rdzy fabrycznej bramy. Nim do niej podeszli, w kącie oka wędrowca minął u jej brzegu większy cień.
Zatrzymał się, dał znak dłonią i schował pod płaszcz trzymaną lampę. Na tą ustaloną komendę podwładni rozproszyli się wśród maszyn i kontenerów, a na środku pozostał tylko on i klatka z gryzoniem. Coś wyczuł... coś innego, coś bez życia, bez jego iskry, lecz zarazem - wyjątkowo żywotnego.
Czysty chaos. Nasza kolebka, nasza dusza, nasza pierwotność. Wyjęta, naga, wypełzła przeciw nam – zdrajcom własnego chaosu! - wyszeptał pod nosem
Zrzucił z ramienia karabin i zrobił krok do tyłu, sunąc zamglonym wzrokiem po mokrej rdzy stalowych dźwigów. Ostry szczęk broni rozdarł ponurą muzykę tej deszczowej nocy niczym nóż grube płótno. Jednak ta rozpruta kotara czerni ukazała ledwie głębszą ciemność, gdy pochwyciła księżyc w grubą chmurę migoczącej błyskami burzy, której ulewa była ledwie preludium.
Wypatrywał wiele minut, nim to coś nie odeszło w dal, nie ujawniając się. Znów zagościł w nim wątpliwy spokój, choć zgubił najemników gdzieś w ciemnościach. Zdjął kaptur i wyjął lampę, stając się ponownie przebłyskiem światła wśród ciemności. Nie nawoływał towarzyszy. Wiedział, że w takich miejscach głos może przywołać wszystko. Mógł tylko czekać w umówionym wcześniej miejscu licząc, że niebawem powrócą.
Przeszedł betonowym placem, kryjąc się przed deszczem pod daszkiem nad szeroką, obudowaną bramą, otoczoną usychającymi świerkami. Jeśli cokolwiek mogło cieszyć się z tej nocy osnutej kurtyną szalonej nawałnicy – to tylko ci niemi świadkowie wszelkich wydarzeń, uparcie tkwiący w wysuszonej glebie, która tak niechętnie wchłaniała życiodajną ciecz bijącą z nieba.
Wszedł rozłupanymi drzwiami do pokoju stróżówki i postawił na parapecie lampę. Tu ustalił z najemnikami miejsce spotkania, jeśli coś ich rozdzieli. Czekał. Rozejrzał się dla zabicia czasu; spod zbutwiałego biurka, obok rozrzuconych ludzkich kości, wystawały jakieś częściowo zbutwiałe papiery. Podniósł je i zbliżył do żółtego światła; gruba, rozłożona gazeta; część stron leżała wcześniej w kałuży i zamieniła się w szarą papkę, druga – zżółkła, pomarszczyła się, ale dało się rozczytać tekst u góry – była to nazwa jakiegoś serwisu informacyjnego, z którego ktoś z jakiegoś powodu wydrukował ten fragment. Na nim data: 18.12.2075. Podniósł zachowany od wilgoci fragment, położył na biurku i podjął próbę rozczytania rozmazanej czcionki na zbutwiałym papierze.
Nim odczytał do końca tytuł - wyłapał z wszechobecnego szumu dziwny szmer. Szelest gałęzi, chrobotanie, stukot jakby palców po blasze dachu. W hałasie bijącego deszczu pomyślał w pierwszej chwili, że to złudzenie szalejącej wyobraźni, lecz... nie miał pewności. Podniósł się, przyłożył kolbę karabinu do barku i wystawił lufę za okno, celując w ciemność. Coś wołało go z mroku. Szept pulsujący w głowie urwanymi wpół słowami, jak pomruki oszalałego umysłu, w którym budzi się milczący zwykle głos czegoś, co nie należało ani do niego – ani do niczego żyjącego.
No, pokaż się!
Czekał. Po raz pierwszy zawiodły go zmysły – nie wiedział, co jest w pobliżu. Prócz czegoś nie z tego świata - było tu też coś niewinnego, co w tych nawiedzonych zakładach nie miało prawa do życia. Trwał cierpliwie w czujnym bezruchu przez jakąś minutę, kiedy niespodziewanie tuż przed budką przebiegła w poprzek... wiewiórka. Przestraszona, przemoczona, przypominająca bardziej rudego szczura, ale – wiewiórka. Wskoczyła na pień sosny i wspięła się na szczyt. Opuścił zdumiony broń – Skąd do cholery wzięła się tu wiewiórka...?!
Przez rozbitą szybę patrzył otępiale jak deszcz bombarduje asfalt, a jego krople zlewają się w jeden strumień biegnący wzdłuż obgryzionego czasem krawężnika. Tak samo jego myśli zbiegały się wciąż w jeden potok, pędząc w jakimś nieznanym, choć czego wewnątrz był pewny - konkretnym kierunku.
Tak blisko, znowu tak blisko, do jasnej cholery! - wściekł się w duchu, gdy ten nowy wątek myśli urwał się na dręczących wspomnieniach. Znowu wracacie... jak was usunąć, do cholery, z mojej głowy? - mruknął z irytacją. Wszakże nie znał pojęcia wewnętrznego spokoju, gdyż umysł jego ciągle coś zaprzątało. Był jak rozpalony kocioł bulgoczącej i kipiącej zupy wspomnień, przemyśleń, emocji, obaw i tworzonych samemu zagadek. Stan bliski narkotycznemu, całkiem przyjemny, rzecz jasna pod warunkiem, że nie utrudnia akurat bycia tu i teraz wobec sytuacji, gdzie trzeba mocno kroczyć po ziemi.
Spokój! Spokój, jego mać! - syknął do własnych myśli - Skup się co ważne, no, wracaj, wracaj do mnie, umyśle...! Wyrzucił i tą myśl, po czym potrząsnął bezradnie głową. Podziałało. Spojrzał na popękane szkło zegarka; ledwo widoczne wskazówki pokazywały pierwszą w nocy, ale nie był pewien. Może znów stanął w miejscu – pomyślał. Był tylko świadom, że czeka tu długo. Zbyt długo – jeśli byliby wolni, już dawno by się zjawili
Pieprzyć to, ich, cały ten szalony świat utkany z marnych przeczuć i domysłów... - stwierdził zgorzkniale. Na hektarach hal, magazynów i zakładów ich szukanie byłoby szalonym przedsięwzięciem i Zjawa dobrze o tym wiedział. A tak jak przewidział, nie miał teraz rozterek. Widział zbyt dużo zniknięć i zniewoleń, by przejmować się ofiarami. Sumienie w jego mniemaniu stracił dawno, zduszone jedną prawidłowością: Na każdego przyjdzie kolej. To jedno nie zależy od nas
Przed wyjściem dostrzegł, że na parapecie stała duża flaszka wódki, chybocząc się na wichrze. Z lekką nadzieją wetknął nos w jej szyjkę - Deszczówka... - rozpoznał żelazny zapach brudnej wody i odstawił butelkę.
Za wielką, zadaszoną bramą, z blaknącym u góry napisem „Zakład produkcyjny pojazdów autonomicznych” biegła spowita w mroku dawna trasa szybkiego ruchu. Jedna z arterii prowadzących do miasta od północy, do na wpół martwej metropolii, jednego z ostatnich bastionów cywilizacji. Teraz niewielu było tu podróżnych. Wzdłuż szerokiego, przemierzanego niegdyś przez tysiące samochodów dziennie pasma asfaltu ciągnęły się na przemian różnych rozmiarów ruiny, pochłaniane prze strzeliste topole, akacje, zarośla i trawy. Gruby asfalt i płyty chodnikowe rozpruły pnące się ku światłu rośliny, rozbijając korzeniami najtwardsze marmury, którymi wyłożono wąskie przejścia pod trasą.
Krocząc w ciemnościach przez potoki rozbryzgiwanej deszczem wody, kierując się w zasadzie tylko kompasem, czas przestawał mieć jakiekolwiek znaczenie. Wspomnienia zlewały się z obecną chwilą w jednej ścianie deszczu, w której kryła się przyszłość. Nieodgadniona siła, która szykowała kolejne sceny historii. Historii każdego i wszystkiego, wielkiego scenariusza, który miał nigdy nie mieć zakończenia.
A jednak ma – stwierdził – I jaką ty masz rolę w tym pieprzonym cyrku? - wyszeptał, zerkając na ciemne wnętrze klatki, gdzie przemknęły błyszczące oczka. Przez moment myślał nad dawnymi, od dawna nieobecnymi w tym świecie sprawami. Jednak w tym miejscu wszystko o czym rozważał było mu jakieś obce, budzące lęk. Nie mógł uciec, schronić się w bezpiecznym wnętrzu swego umysłu. Szybko poczuł, że była w tym czyjaś wola. Wola, której czas nie dotyczy. Która jest wieczna i przenikająca wszystko, co człowiek posiada. Pokonując swój otępiały zmęczeniem umysł próbował rozszyfrować, co się tu wydarzyło.
Umysł odmawiał posłuszeństwa. Mógł tylko czuć.
To wędruje... po swoim terytorium, jak pies. Przygląda się, bada... - prześwidrował wzrokiem mrok - I mi nie chcesz się ukazać, zbliżyć...?
Wykonał to, co zaplanował. Znalazł to, czego szukał. Schwytał tą zarażoną cząstkę, która przenosiła atmosferę. „Baterię” która nasiąkała klimatem swego miejsca jak gąbka i przenosiła to najogólniejsze chyba odczucie ze sobą. Nie czuł bynajmniej satysfakcji – i nie składało się na ten brak poświęcenie czwórki ludzkich istnień. Bo tym razem nie był to martwy przedmiot. Nie rozumiał, skąd ten precedens Ciszy – i całe to miejsce, które już przecież znał, znów stało się rozsypanymi puzzlami, których nie mógł do siebie dopasować. Czuł już tylko zagubienie. Dezorientację.
Przystanął i wbił wzrok w ziemię, na mieniące się strużki wody cieknące między nierównymi grudkami cementu. I przyszła mu do głowy pewna myśl – hipoteza, która sama wymykała się spod własnej kontroli. Jej krótki przebłysk zwiastował w tym ułamku sekundy odpowiedź na wszystko, co go teraz nurtowało. Nim jednak wypowiedział ją w swej wyobraźni na głos, rozpłynęła się gdzieś w niebycie umysłu, jak niekończący się ciąg cyfr w rozwinięciu niewymiernej liczby, który komputer natychmiast kasuje, nim pędząc w nieskończoność przeciążą jego procesor.
Ograniczony, niezdolny do wykroczenia poza swe ograniczenia, zarazem napędzany pragnieniem ich przekroczenia! I wyposażony w coś takiego mam cokolwiek zrozumieć? Absurd... - wzdrygnął się w gniewnej myśli, lecz chwilę później zrozumiał, że być może nie on tą myśl zablokował. Walczę i spieram się sam ze sobą na tak ciasnej scenie mego umysłu... co za znaczenie ma mieć to, co jest wokół? Rzeczywistość, o której myślę, a której obraz zarazem sam przed sobą tworzę? Tak... czuję się jak wojownik, który wyszedł samotnie na arenę i okłada sam siebie pięściami, kontruje własne ciosy. Trybuny są puste. Nikogo nie obchodzi ta walka poza nim samym. A wynik może być tylko jeden. Ktoś z nas przegra, choć jesteśmy tą samą osobą...
Burza nie nadchodziła, lecz strasząc odległymi grzmotami drgającymi w powietrzu jakby zastanawiała się, w którą stronę popłynąć po niebie swymi ociężałymi kłębami chmur. Dotarł do rozrzuconego po sporym kawałku terenu, zwitku szerokich, drogowych wiaduktów, zjazdów z nich i bezkolizyjnych skrzyżowań. Bokami ciągnęły się tramwajowe szyny, zablokowane kilkoma spalonymi tramwajami. Zza chmur nieśmiało wyłaniała się jasna połówka księżyca i towarzyszące mu, migoczące gwiazdy, co chwilę kryjąc się znów za niewidocznymi, niskimi chmurami. Lecz deszcz nie ustępował. Wędrowiec zatrzymał się, obserwując rozjaśniony na krótki moment teren potężnych bloków zbrojonego betonu odlanego w filary i przęsła, wijące w serpentynach zjazdów, podjazdów, nasypów i szerokich na kilka pasów estakad. Jak labirynt, zburzony i ponownie poskładany w bezkształtną, jeszcze trudniejszą do ogarnięcia całość. Pamiętał, że krzyżowały się tu dwie wielkie arterie tnące dawną 109 Strefę Żółtą na cztery mniejsze obszary, lecz nie był już w stanie skojarzyć, która z szerokich, rozwidlonych nici asfaltu w tej gęstwinie jest którą. Może za dnia byłoby to możliwe... ale nie teraz. Nie w tym deszczu.
Nagle latarka całkiem zgasła. Zdjął obudowę, dostając się do baterii. Coś sparzyło go w rękę, szybko schylił się i przemył ją w pierwszej kałuży, a z latarki wypchnął dwa podłużne akumulatorki i cisnął je na ziemię. Patrzył z nieukrywaną satysfakcją, jak strumień wody porwał baterie do bajora z wybijającej studzienki.
- Wylały... cholerne gówno... A teraz dwadzieścia pięć kilometrów po ciemku... – stwierdził rozgoryczony, pociągając dużego łyka z poobijanej piersiówki. Mocny bimber z czarną herbatą ostudził emocje. Na odwagę - mruknął pod nosem, czując już w sobie przyjemne ciepło. Zawinął niezgrabnie rzemyki na kostkach dłoni, dotykając palcami medalików dwóch martwych najemników. Zamachnął się, by cisnąć wisiorkami w przydrożne krzaki.
Przełknął ślinę, zatrzymał się. Znowu coś wyczuł, to samo co wcześniej. Rozejrzał się uważnie, dostrzegając cienie przemykające w blasku księżyca kilkadziesiąt metrów dalej.
To byli oni, był tego pewien - czuł wyraźnie ich obecność. Wciąż obserwowali. Ale teraz podeszli bliżej, bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Widział już niemal ich sylwetki na skraju czerni. Precedens, kurna! No chodźcie, chodźcie, spróbujcie... - zrzucił z ramienia broń do rąk.
Celował w martwą ciemność, aż w końcu, znużony oczekiwaniem powoli wycofał się pod wiadukt, trzymając wciąż jedną ręką gotowy do strzału karabin. Wyjął papierosa, wsadził w zęby i zajarzył go benzynową zapalniczką. Był spokojniejszy. Te kilka zaciągnięć dodało mu jeszcze więcej pewności siebie. Niepokój zdawał się odejść w dal, w mrok, a pytanie rozpłynęło się wraz z nimi w ciemności.
Nie dali odpowiedzi. Znów odeszli. Zawsze mówili, co chcą... a teraz coś innego... dziwne...
Kolejny raz wygrałem sam ze sobą, ze swoim strachem i złudzeniami... co za gówniane st
  • 55
Cz. 2 fragmentu:

Świtało. Poranna mgła powoli osiadała na sięgającej horyzontu tafli jeziora, otoczonego wdzierającymi się z lasów w plaże zaroślami. Skrywały one małą przystań na brudnym piachu wąskiej plaży – drewnianą chatkę z paroma oknami, z niskimi ścianami sięgającymi nieco wyżej niż głowę i lichym dachem z plastykowych, falistych paneli. Na drewnianym pomoście, wychodzącym z chaty daleko od suchego brzegu w wodę, siedział na odwróconym wiadrze człowiek znany tylko jako Barkowy.
@Ethernit: wrzuć w jakiejś ludzkiej formie, bo formatowanie tekstu we wpisie na mirko to jedna z największych porażek ludzkości. Rzuciłem okiem, widać rzeczy do poprawy, jakieś puszki niedojedzonej kukurydzy czy rozdwojenie na dwa przedmioty. Powtórzenia, niezręczności jak zaraz na początku:

wyodrębniał się smukły zarys skulonej sylwetki. Uniosła głowę i wstała, rozprostowując ciało jakby [...] cienia – [...] ubranego [...] w płaszcz, ciążący [...] na szczupłej sylwetce.


Sylwetka wstała rozprostowując ciało cienia
@Ethernit:

Widziałem trochę twórczości własnej ludzi, od opowiadań po fragmenty dłuższych tekstów i zawsze się zarzekali, że piszą lepiej, niż przeciętnie wydana publikacja ze średniej/niskiej półki. Tak w rzeczywistości jest, ale większość z nich spędzała zbyt wiele czasu w słownikach synonimów, żeby 10 raz opisać tę samą pogodę w kolejnych fragmentach rozdziału. Technicznie wyglądało to pięknie, gorzej z tym, że było to po prostu niezbyt interesujące, często zdarzało się, że przekładali