Wpis z mikrobloga

Life is Strange: True Colors- eh, rozczarowanko.

Po części pierwszej, która podniosła poprzeczkę do niebotycznych rozmiarów i rewelacyjnemu dodatkowi Before the Storm przyszedł czas na część drugą. Historia dwóch braci już była nieco mniej wciągająca, jednak dramaturgia w niektórych momentach sprawiała, że ciepło wspominam ten tytuł. No i mamy True Colors.

Zacznijmy od tego, że Deck Nine zrobiło Before the Storm, który w moim odczuciu ma najlepszy soundtrack ze wszystkich gier z serii. Ten z jedynki był świetny, ale za sprawą zespołu Daughter dodatek muzycznie był idealny. Do dziś regularnie wracam do soundtracku na Spotify.

No więc wracamy do korzeni, znowu małe miasteczko, znowu mała społeczność gdzie wszyscy się znają, znowu mamy tragedię i pytanie jak do tego doszło. Tym razem czasu nie da się cofnąć, tylko można spróbować odkryć kto jest winny. Miasteczko jest przeurocze, do grafiki również nie mogę się przyczepić. Taka stylistyka i chwała twórcom że dalej ją podtrzymują. Jednak moim zdaniem twórcy zmarnowali potencjał, który ta gra miała. Czytanie z emocji to nienajgorszy pomysł, ale szczerze mówiąc to ani razu nie czułem, że to cokolwiek zmienia. Wpływ na fabułę znikomy, a przecież można było to rozwiązać lepiej, Tylko raz główna bohaterka wyczuwa, że ktoś coś ukrywa (scena z puszczaniem lampionów), a przecież mieliśmy niespodziewanego antybohatera. Postaci są dość sztampowe, brak kogoś z pazurem, jakiejś pobocznej ciekawej historii z tym związanej. Gdzie są postaci pokroju zołzowatej Victorii Chase, bogobojnej Katie Marsh, bananowego Nathana Prescotta i tym podobnych. Steph przypominała mi nieco Rachel Amber, ale nie jest to postać nawet w 1/3 tak ciekawa jak wcześniej wspomniana Rachel.

Sama historia przedstawiona w grze może czyścić buty oryginalnemu Life is Strange. Oryginał zaczynał się potęźnym plottwistem (szczególnie gdy wcześniej nie mialem zielonego pojęcia o czym to będzie gra), a później było już tylko ciekawiej. Dość spokojne początki i świetne zakończenia poszczególnych rozdziałów, no i zakończenie, które sprawiało, źe do dziś ta gra jest w mojej topce jeśli chodzi o fabułę. True Colors? Największy plot twist wyjaśniony już w trailerze. Zero większych zaskoczeń. Jasne, gra porusza trudne tematy, przewija się samotność, śmierć bliskich osób, choroby i chęć znalezienia swojego miejsca na Ziemi. Ale co z tego skoro sama fabuła jest nudna, postaci są mało ciekawe a finał jest rozczarowujący. Końcowe spotkanie w knajpie to parodia, spotkanie rady miasta składającej się z pionków (pani z kwiaciarni, serio?) vs potężne korpo w przedstawicielstwie młodej siksy zamieszanej w aferę. Cóż, chyba wystarczy.

Soundtrack dalej sie broni, muzyki jest sporo, kilka momentów wartych odnotowania (Creep w wykonaniu Alex), ale i tak jest dużo poniżej oczekiwań. A szkoda, bo zarówno moce Alex jak i potencjał małego miasteczka zostały kompletnie niewykorzystane. Oryginalne Life is Strange z dodatkiem przejdę jeszcze raz z przyjemnością, a True Colors w zapomnienie.

#gry #lifeisstrange
  • 2
@Zeit: no słabe to było, zagrałem sumie tylko dlatego, że było w gamepassie. Niedorzeczności fakt było dużo, np. spadek kilkadziesiąt metrów w dół szybu nie zrobił na protażce większego wrażenia( ͡° ͜ʖ ͡°)
@Zeit: Ciekawe. Mi się akurat True Colors podobało najbardziej z serii, poza zakończeniem. Cała gra to było dość kameralne doświadczenie, bardziej nastawione na relacje między postaciami, ale na koniec i tak musieli wyciągnąć wielkiego złego z pistoletem który bez skrupułów topi dzieci w studni. xD