Wpis z mikrobloga

#pasta #szanty #zagle #mazury
Siedzimy w jakiejś Tawernie Pod Kutrem i obserwujemy tutejszy koncert duetu (gitara+skrzypce=szanty), który właśnie w rytmie poezji ziewanej kwakwoli "dmuchaj z nami / stare szmaty / ...wietrze". Słyszę to i myślę że chyba mam coś nie tak ze skojarzeniami, skoro miny muzyków i bywalców klubu wskazują że to jest na poważnie, tak z zadumą. Tymczasem od razu po brawach wchodzą Hiszpańskie Dziewczyny - tym razem jednak z twarzy wokalisty płynie rozpacz. Wydaje mi się, że słyszę na melodię Hiszpańskich jego własny tekst "nie-mogę już znieeeść / tej cho-lernej chałtury / kochanie nie-czekaj-dziś naaa mnieee / zamierzam się targnąć na własne życie / Krzysiu, wchodzisz na-solo zanim się-roz-płaczę". A Krzyś? On gra to solo z miną: "#!$%@?ę, cztery lata liceum muzycznego, o postawówce nie wspomnę i zajęciach pozalekcyjnych, pięć lat studiów, mam wyższe wykształcenie dżezowe i to wszystko żeby zagrać na skrzypcach za kilkanaście tysi wokalizę jakąś do Hiszpańskich Dziewczyn?!". Odwraca głowę w połowie, może łzę uronił...
...i tu na scenę wbija chwiejąc się korpo-żeglarz jakiś, który na morzu spędził w życiu razem półtora dnia i zabiera mikrofon wokaliście. Chce śpiewać refren, ale po pierwszym zdaniu uświadamia sobie że nie zna tekstu. Więc jego kumpel staje w pozie kibola z żylety (tylko szalika nie miał) i robi takie bezgłośne "szacunek", więc wszyscy klaszczą, koleś schodzi ze sceny i przez moment walą misia na znak przyjaźni do grobowej deski (lub wytrzeźwienia (a może gwałtu)). Patrzę na tych muzyków i widzę w ich oczach, że przynajmniej spróbują zjechać po pijaku autem do wody z portu.
Wychodzimy - mogę im tylko wszystkim podziękować że przypomnieli mi za co kochamy jeziora, żaglówki i szanty.